06. Kosmos, żywioły i metamorfozy eschatologiczne

Rzecz ciekawa – te panieńskie usta. Poeta ukazuje ich podwójną naturę, doskonale zharmonizowaną, niczym piękno Oblubienicy z Pieśni nad Pieśniami, która jest zarazem „wdzięczna i ozdobna jako Jeruzalem” oraz „ogromna jako wojska uszykowanie porządne” (Pnp 6, 3). Jako metonimia [metonimia|] potężnego orędownictwa Dziewicy, usta świętej Panny mają moc nad Oskarżycielem-Smokiem, zdolne unicestwić jego grozę. Nie są jednak tylko metonimią wstawiennictwa, ale także (może – przede wszystkim?) najzupełniej realnymi, dziewczęcymi ustami, w które poeta mógłby wpisać uśmiech, chcąc oddać ich urok, jednak zamiast uśmiechu wybrał pocałunki. Kreśli je w wierszu czystymi liniami, z subtelnym wyczuciem kunsztu lirycznego, który nakazuje twórcy oprzeć się pokusie nazywania wrażeń i powstrzymać się przed próbą konkretyzowania tego, co w języku konwencjonalnym nie jest możliwe do wyrażenia bez redukcji sensów. Zamiast więc określać pocałunki Maryi dowolnymi epitetami, z których żaden nie byłby adekwatny, a każdy psułby efekt literacki, unieruchamiając emocjonalne sugestie obrazu i pozbawiając je ponadzmysłowego tchnienia, poeta decyduje się skupić wzrok czytelnika na tym, na co patrzy i co widzi Najświętsza Panna. W ten sposób tkliwość jej spojrzenia może w akcie lektury poruszyć uczucia odbiorcy, udzielić mu się i zaistnieć w nim samym jako wewnętrzny oddźwięk – samorzutna reakcja na poetycki zapis. Następnie, kiedy transfer uczuć został już osiągnięty, poeta zmienia punkt obserwacji, oddala niejako kadr i tę intymność pierwszej, matczynej adoracji Dzieciątka, otacza przestrzenią nocy, wypełnionej ciszą (noc kojarzy się z ciszą, a szopa, jak wiemy, jest pusta), skąpanej w świetle księżyca:

 

Otwórz usta, którymiś w ubożuchne chusty

Powitego JEZUSA, w onej szopie pustéj

Całowała, członkom się przypatrując wdzięcznym.

A że to w nocy było przy świetle miesięcznym,

Zdarz, żeby, który leży pod Miesiącem i tu,

Wiecznego Słońca zażył, za Twą prośbą, świtu.

w. 19–24