DREWNOWSKA 75 (szpital)

 

Arnold Mostowicz

JA, II A

„Pracowałem wówczas w szpitalu dla zakaźnie chorych. Szpital mieścił się, rzecz jasna, w getcie. Przy ulicy Drewnowskiej [75]. Nie jest to z całą pewnością dla wydarzeń tych istotne, ale chciałbym wyjaśnić (skoro już postanowiłem pisać i o sobie), w jaki sposób znalazłem się w tym właśnie szpitalu. Zaraz po zamknięciu getta – bardzo to ważny odnośnik w czasie! – miałem już za sobą krótki staż w pogotowiu i zgłosiłem się jako wolontariusz do pracy w szpitalu na oddziale chorób wewnętrznych.

[Nie muszę chyba podkreślać, że moja wiedza praktyczna nie była tak szeroka, bym mógł sobie rościć prawo do pracy samodzielnej. Studia ukończyłem tuż przed wybuchem wojny, w marzeniach dotyczących przyszłości widziałem się raczej przy stole laboratoryjnym niż przy łóżku chorego. Jeśli jednak, mimo pewnych oporów czy może niechęci, rozpocząłem praktykę lekarską, to po prostu dlatego, że tylko owe studia stanowiły jakąś podstawę, na której mogłem budować moją najbliższą przyszłość.] Natychmiast po tym, jak utworzony został przy Gminie Żydowskiej (albo raczej przy Przełożonym Starszeństwa Żydów – używając terminologii hitlerowskiej) Wydział Zdrowia, zgłosiłem się do pracy w pogotowiu ratunkowym.” (s. 44-45)

JA/ONI, II A
„…byłem początkowo wolontariuszem na oddziale internistycznym. Notabene był to oddział internistyczny niezwyczajny. Część męską tego oddziału zajmowali sami starzy, których podrzucano szpitalowi, chcąc się ich pozbyć z domu. Na części żeńskiej natomiast leżały same młode i przystojne kobiety. O ile fakt pierwszy był aż nadto w warunkach gettowych zrozumiały, to drugi był wynikiem erotycznych wyczynów ordynatora oddziału, doktora M. M był skądinąd człowiekiem uroczym i kulturalnym. Słabością jego były kobiety, na oddziale swoim nie uznawał pacjentek powyżej trzydziestki. Jego obchody wzbudzały zawsze sensację. Zlatywały się na nie pielęgniarki z całego szpitala. Podczas badania operował, jeśli wolno się tak wyrazić, kilkoma chwytami, które stosował w zależności od potrzeb albo walorów zewnętrznych chorej. A więc na przykład brzuch chorej badał wyłącznie pod kocem, jak gdyby nie chciał, obnażając ją przed innymi, narażać jej na wstyd. Lubił też chore kłaść na brzuchu i coś tam poniżej pępka wyszukiwał. Osłuchiwanie czy opukiwanie pleców odbywało się w ten sposób, że zawsze jedna ręka doktora M. spoczywała na piersi pacjentki. Pielęgniarki obserwując te manewry skręcały się ze śmiechu, lekarze asystujący ordynatorowi przyglądali się jego wyczynom z zazdrością i ze zrozumieniem, a chore? Chore na ogół nie protestowały, najwyżej rumieniec dawał wyraz ich emocjom. Otóż ów doktor M., który mnie lubił i często okazywał życzliwość, zaproponował mi pracę asystenta – płatną! – w szpitalu dla zakaźnie chorych.” (s. 47-48)

JA/ONI, II C

„Jesień tego roku była pogodna, ostra i chłodna. Niebo, prawie stale bezchmurne, jak gdyby starało się przez swój nieskazitelny błękit wlać trochę nadziei czy może radości w ponury nurt toczących się między drutami getta spraw. Nie było jednak pory roku ani takiej pogody, które mogłyby zneutralizować porcję goryczy, kłopotów, nieszczęść czy klęsk, która przypadała z niemieckiej łaski na każdego mieszkańca getta.

Nawet nieliczne w getcie drzewa przystosowały się do tutejszych warunków: zieleniły się dopiero gdzieś pod koniec wiosny, a traciły liście już w sierpniu. Za szpitalem zakaźnym rozciągał się szeroki płat brudno brunatnego pola, z którego ten i ów usiłował wydobyć jakiś nędzny plon, ale ziemia także nie sprzyjała pariasom. Tędy wiodła zresztą droga do szpitala, gdyż był on tak dziwnie usytuowany, że tuż przy frontowej bramie rozciągały się druty stanowiące granicę getta i stał tu zawsze uzbrojony żandarm niemiecki. Żandarmowi zaś zawsze mogła przyjść ochota, by dla wprawy strzelić sobie w Żyda. Sprawozdania pogotowia wiele mogłyby na ten temat powiedzieć. Czasem zresztą jakiś mieszkaniec getta sam podchodził do SS-mana, prosząc o zbawienną kulę, chociaż przyznać trzeba, że jak na warunki życia za drutami, podobnych wypadków było stosunkowo mało.

Pod koniec listopada pole za szpitalem tonęło w błocie. Nie pomagały żadne karkołomne próby omijania tych brudnych rozlewisk, błoto trzeba było później długo zdrapywać z butów i spodni. Właśnie zajęty byłem w pokoju lekarskim tą codzienną czynnością i szykowałem się do obchodu, gdy bez pukania wbiegła do gabinetu jedna z pielęgniarek. Tak się tylko mówi: „jedna z pielęgniarek”. Była to najprzystojniejsza pielęgniarka szpitala, która mimo niepewnych czasów nie starała się nadrobić utraconych możliwości. Wdzięki swe rozdawała niezwykle oszczędnie. Zdyszanym głosem powiadomiła mnie, bym natychmiast, ale to jak najszybciej zameldował się u szefów. Była wyraźnie przestraszona. Dało mi to do zrozumienia, że sprawa jest poważna.

W getcie było o każdej porze dnia i nocy dość przyczyn do paniki. W szpitalu dla zakaźnie chorych – jeszcze więcej. Nie doprowadziwszy więc ani butów, ani spodni do przyzwoitego stanu, po drodze narzucając na siebie biały fartuch, wbiegłem na drugie piętro, gdzie znajdował się gabinet dyrektora szpitala. Drzwi były na wpół uchylone, więc nie pukając wpadłem do środka i stanąłem jak wryty. Na kanapce po prawej stronie leżał dr Sz., dyrektor szpitala, a na drugiej, po lewej stronie – mój ordynator, dr W. Obok każdego z nich stała zafrasowana pielęgniarka, a dyrektorowi szpitala lekarz miejscowy kończył właśnie robienie jakiegoś zastrzyku. Ponadto w pokoju strasznie cuchnęło. Gdy kolega mój skończył robienie zastrzyku, dr Sz., zauważywszy mnie, uniósł się nieco na łokciu, spojrzał na mnie żałośnie i akcentując każde słowo powiedział:

– Zameldujecie się, kolego, natychmiast w Kripo…

Nie zareagowałem, trochę jakby ogłuszony tym poleceniem. Wszyscy pozostali aktorzy tej sceny milczeli również. Sz. przywołał mnie gestem bliżej siebie i dodał:

– Czekają tam na was.

– Jak to na mnie czekają? Dlaczego na mnie? Co mogą chcieć ode mnie?

– To znaczy, nie na was konkretnie…

– A na kogo?

– Dzwonili i zażądali, by natychmiast przyjechał do nich lekarz ze szpitala dla zakaźnie chorych.

– Więc dlaczego ja mam jechać?

– Bo ja, widzicie, zasłabłem. Serce… To nie mój wiek. – Uniósł się jeszcze bardziej na łokciu: – A on tam – pokazał na drugą kanapkę – czujecie chyba? Zesrał się…” (s. 49-51)

JA/ONI, III

„Przyjęli dziewczynkę?

– Niech się pan lepiej nie pyta. Najpierw osłupieli, jak zobaczyli pakunek, a później omal nie dostali ataku szału, jak zajrzeli do środka.

– Lekarz dyżurny zbadał ją?

– Na odległość. Dziecko wsadzili do kaflowej wanny i strumieniami wody zmywali wszy. Lekarz powiedział, że i tak nie wyżyje.

– Daj pan blankiety. Tam na dole muszą być jakieś dokumenty czy papiery. Znalazły się. Leżały w szufladzie stołu. Kobieta nazywała się Maria Luiza Reiser i miała trzydzieści sześć lat. Chłopiec miał na imię Ludwik. Dziewczynka miała dwa imiona – Sara Elżbieta, co było dowodem, że się urodziła, kiedy Żydów niemieckich obowiązywał już przymus nadawania dzieciom przynajmniej jednego imienia żydowskiego…

Machinalnie wypisał karty zgonu, a dla dziewczynki skierowanie do szpitala. […]

Nazajutrz po skończonym dyżurze nie poszedł jak zwykle do domu, by się trochę przespać, lecz prosto do szpitala. Trochę z ciekawości, trochę, by z miejsca zażegnać burzę. Wiedział, że to, co zrobił, było niedopuszczalne. W izbie przyjęć zapytał o małą Reiserównę, którą pogotowie w nocy przywiozło do szpitala. Nic dokładnego nie potrafili mu powiedzieć.

Udał się na pierwsze piętro, do lekarza miejscowego. Ten, gdy tylko go zobaczył, nic nie mówiąc wręczył mu odpis raportu, jaki zamierzał wysłać do Wydziału Zdrowia.

– Szpital broni się przed zawszeniem i jakoś się to nam udaje, a ty jakby nigdy nic przysyłasz dziecko tak zawszone, że starczyłoby na obdzielenie trzech szpitali.

– Oglądałeś dziecko?

– Oglądałem dzisiaj rano.

– Żyje?

– Żyje i, co dziwniejsze, będzie żyło. Wyjdzie chyba z tego.

– Gdyby trzeba było czekać do rana, aż przyjedzie ekipa sanitarna, i gdyby ekipa sanitarna dopiero po odwszeniu skierowała dziecko do szpitala, jak ci się zdaje – byłoby jeszcze żywe?

– Wiesz dobrze, że to nie jest argument. W getcie nie można uprawiać filantropii, i to kosztem całego szpitala…

– Wysyłaj ten raport, gdzie chcesz. Wiem, że gdybyś był na moim miejscu, zrobiłbyś to samo. […]

Poszedł na salę szpitalną. Dziecko było ciągle nieprzytomne. Na białej poduszce twarzyczka odbijała się ciemną szarością. W kącikach ust i w zagłębieniach przy nosie widniały czarne smugi, których widocznie nie dało się na razie zmyć. Dziewczynka miała włosy jasne jak matka, co widoczne było nawet po ich zgoleniu.” (s. 80-82)

JA/ONI, III A lub III B

„W ciągu pierwszego tygodnia odwiedzał małą prawie co dzień. Pod koniec drugiego mogła już trochę spacerować, chociaż uginały się pod nią cienkie jak zapałki nogi. Czekała teraz na niego i tuliła się jak mały psiak. Pielęgniarki powiedziały jej, że matka i braciszek nie żyją. Przyjęła tę wiadomość z powagą, jak dorosły człowiek. I ona widać w ciągu tych kilku miesięcy w getcie przywykła do śmierci. Po miesiącu pobytu w szpitalu już prawie przypominała ową wesołą dziewczynkę z obozu przejściowego przy Franciszkańskiej, której szukał brat. Pielęgniarki i lekarze ubóstwiali ją. Niestety, nie mogła w szpitalu pozostać dłużej. Trzeba ją było przesłać do sierocińca, gdzie widywał ją już znacznie rzadziej.

Dopiero w pół roku później razem z pozostałymi dziećmi sierocińca załadowano ją podczas wielkiej szpery wrześniowej na furmankę, a z furmanki na samochód ciężarowy. Jak wszystkie prawie dzieci getta, a więc i dzieci Goldsztajnów, została w tym samochodzie, zamienionym przez Niemców na szczelnie zamkniętą komorę, zagazowana.

Zastanawiał się później, czy ci, którzy samochód ten otworzyli, zwrócili uwagę na jej przepiękne włosy. Żałował też, że wówczas, podczas dyżuru pogotowia, naruszył przepisy. Gdyby umarła w swoim barłogu, czekając na bryczkę sanitarną, nie musiałaby śmierci patrzeć w oczy. I jeszcze mówiono, że umieranie pod wpływem spalin trwało kilkanaście minut. Cyklon załatwiał to podobno znacznie krócej.” (s. 82)