FRANCISZKAŃSKA 10
Ita Dimant
JA/ONI, I
„[25 września 1939] Najtragiczniejszy był dzień 25 września, kiedy to bombardowanie trwało bez przerwy od ósmej rano do ósmej wieczór. (…) Nigdy nie zapomnę tego wieczoru, kiedy paliła się Nowiniarska, cała prawie jedna strona. Nasza brama, leżąca naprzeciwko, pełna ludzi i gratów, na skwerku kilku zabitych szrapnelem, a nad jednym z nich matka z rozpuszczonymi włosami i ubraniu w nieładzie – sama została gdzieś rzucona o ścianę – wyła nieludzkim głosem. Na ulicy leżało kilku rannych wołających o pomoc, ale nikt nie zwracał na nich uwagi. Staliśmy z Frydą i Chaimem w bramie i za chwilę Chaima już nie było. Wziął jednego z rannych i zaprowadził do najbliższego punktu sanitarnego.” (s. 7-8)
„Matka [ciotka] musiała mieć opiekę i trzeba było zająć się gospodarstwem, gdyż babka [matka Lei Miodownik, Fruma Gratsztajn] się nie liczyła, choć jeszcze nie chciała zrezygnować z “rządów” i o wszystkim miała swoje zdanie. Nie licząc się z nią, staraliśmy się nie dopuścić do skandalów. Zostałam więc w domu i “praktykowałam”, pielęgnując ciotkę.” (s. 13)
„[Ponad miesiąc po zakończeniu działań wojennych w Polsce] szpitale pełne chorych na tyfus. Chorzy byli brani przymusowo, choć już leżeli po dwoje na łóżku i na podłogach, Nie chcieliśmy dać Frydy do tego piekła, gdzie na pięćdziesięciu chorych była jedna pielęgniarka, a Sara z dziecięcego nie mogła odejść. Wysłaliśmy więc rodziców do krewnych, wynieśliśmy wszystko prócz łóżka z największego pokoju, zawiesiliśmy białym prześcieradłem i zamknęliśmy drzwi do dalszego pokoju. Białe prześcieradło dzieliło wejście z kuchni do pokoju chorej. Gdyby chorzy w szpitalach mieli takie lokalowe warunki, taką czystość i taką opiekę – śmiertelność spadłaby do minimum. Czuwaliśmy na zmianę koło chorej i każde z nas żyło tylko myślą i staraniami o nią. Gdy przyszła komisja sanitarna, zastała takie warunki dla chorej, że zostawiła ją nam w domu, choć tego samego dnia zabrali sąsiadkę i jeszcze pięciu chorych z tego domu.” (s. 10)
„Wyjazd Frydy z mężem był dla ich dobra – a więc należało się z tym pogodzić. Zostałam więc w domu ja sama, bo Sarenka po spaleniu się jej mieszkania na Mariańskiej zamieszkała u teściów na Nowolipkach 44.” (s. 12)
„W każdym domu utworzyły się wówczas tak zwane komitety domowe opiekujące się biednymi tego domu. Nakładali na bogatych i mniej bogatych, ale mających utrzymanie, lokatorów podatek tygodniowy i z tego funduszu płacili tygodniową zapomogę biednym mieszkańcom. My, choć mniej od innych – bogatych kupców przeważających w tym domu – także dokładaliśmy nasz grosz.” (s. 14-15)
„Szkół dla dzieci nie było. Zasobniejsi rodzice posłali swe dzieci: mniejsze do freblówki – które mnożyły się jak grzyby po deszczu – lub do “kompletu” (to znaczy dziewczyna zbierała kilkoro dzieci i opiekowała się nimi przez kilka godzin dziennie), starsze na lekcje w kompletach. Dla biednych zaczęto w niektórych domach tworzyć tzw. kąciki dla dzieci. (…) I w naszym domu pod koniec lata 1940 zaczęto myśleć o stworzeniu “kącika” dla dzieci. To znaczy ja poszłam z tą propozycją do komitetu domowego i koła pań, które obok komitetów także urzędowały (Panie nie chciały być odsunięte w cień). Omówiono tę sprawę i zaakceptowano, lecz pod warunkiem, że piątka bogatszych dzieci z tego domu, która znajdowała się pod opieką pewnej dziewczyny [Rózi] z Łodzi (osoba nieposiadająca żadnych walorów dających prawo wychowywania dzieci – w dodatku cudzych), będzie “płatną siłą” – opłacaną przez komitet domowy – gdyż inaczej straci swój kawałek chleba. Ode mnie natomiast żądano lokalu, jako najbardziej się na ten cel nadającego. Długośmy się z Sarenką naradzały i w końcu doszłyśmy do wniosku, że suma otrzymana za mieszkanie, aczkolwiek niewielka, ale w naszej sytuacji odgrywa rolę i że, niestety, trzeba się będzie z tym pogodzić. Wujek nie tak prędko dał się przekonać (…) W końcu ustąpił i 1 września (pierwsza rocznica wybuchu wojny, rocznica dnia, w którym miliony Żydów – a także miliony nie-Żydów otrzymało swój wyrok śmierci) nastąpiło otwarcie kącika. (…) Dwa tygodnie szło jakoś z tym kącikiem, ale potem jedna po drugiej “panienki” przestały się zjawiać. Znudziło się im wycieranie nosków i spuszczanie majteczek dzieciom. Była trzynastka dzieci i cała praca spadła na mnie, na p. Rózię od tej piątki dzieci. Wówczas i ja powiedziałam swoje zdanie. (…) Powiedziałam paniom z komitetu i paniom z koła pań, że jeśli mam dalej sama zajmować wszystkimi dziećmi – przestaje traktować to jako obowiązek społeczny i nie jest to już “kącik”. Od teraz robię z tego prywatne przedszkole i która matka sobie życzy, może zostawić u mnie dziecko, ale za opłatą. Siódemkę biednych dzieci, które się wśród trzynastki znajdują, biorę nadal, tylko komitet ma dać dla nich pożywienie. (…) Komitet się zgodził i przeważająca część matek też, więc prawie ta sama liczba dzieci została.” (s. 15-16)
ONI, I
„Pod koniec zimy ciotka [Lea Miodownik, z domu Gratsztajn, żona Mendla] poślizgnęła się i złamała nogę w biodrze. Było to paskudne złamanie, a miała już wówczas pięćdziesiąt kilka lat. Nie chcieliśmy jej oddać do szpitala i za niemałą opłatą chirurg złożył nogę w domu.” (s. 12)
JA, IIA
„Ja do koła należeć – z powodu nawału pracy – nie chciałam. Pracy tej coraz więcej mi przybywało. Gdzie jakiś chory biedny w naszym domu, potrzebujący zastrzyku, posyłano po “panią Miodownik” (nikomu nie wpadło do głowy, że ja mogę nie być rodzoną córką wujka). Wiedziano: “pani Miodownik” chętnie to zrobi, ale musiała to zrobić w przerwie obiadowej lub wieczorem. Czasem zdarzała się płatna seria zastrzyków, to ktoś z rodziny dalszej po mnie przyszedł (nagle także i rodzina ojca zaczęła okazywać swoje uznanie byłej “parszywej owcy” w rodzinie…).
Ale nie dawano mi spokoju, argumentując, że w czasach obecnych wstyd uchylać się od pracy społecznej itd., itd. Zapominali przy tym, że oni żyją z kies, i to pełnych, swoich rodziców i absolutnie nic nie robią, a ja pracuję od świtu do nocy i mam bliskich, o których dbać muszę. W końcu powiedziałam sobie: właśnie że i temu podołam – i wstąpiłam do tego koła młodzieży, gdzie mnie zaszczycono “teką członka komisji kulturalno-oświatowej” (ładny żart, gdy się pomyśli, że miałam szkołę powszechną tylko za sobą i to, czego się sama nauczyłam (…) Nowy kłopot z wymyślaniem i urządzaniem wieczorków literackich i strata wielu godzin czasu. W końcu brak środków (chciało się najmniej pieniędzy wydać) na zorganizowanie kogoś “fachowego” – musiałam jeszcze na tych wieczorkach sama być “atrakcją” i śpiewać.” (s. 21-22)
ONI, IIA
„Zaczęły też się organizować tzw. koła młodzieży przy komitatach domowych. (…) najważniejszym celem było zasilenie kasy komitetu i pomoc dla wysiedlonych – każdy z lokatorów już był tygodniowo opodatkowany, ale większej sumy – gdy nie musiał – nikt nie kwapił się dawać, choć sam był zapewniony na lata.
Trzeba było dać im możność zabawienia się, by wydobyć dopiero od nich ten grosz. Koło młodzieży urządzało więc od czasu do czasu zabawę. Upraszano jednego z lokatorów większych lokalów o ustąpienie go kołu na jedną noc; lokal strojono, wynajmowano pierwszorzędną muzykę (było ich, tych muzykantów, i to pierwszorzędnych – dosyć) i starano się rozsprzedać jak najwięcej biletów. Dbano o atrakcje, loterie fantowe, śpiew, recytacje i kuplety, bufet pierwszorzędny, ale za “pierwszorzędną opłatą”. Jednym słowem, starano się puścić gości do domu z pustymi kieszeniami. Przeważnie im się udawało.” (s. 21)
JA/ONI, IIA
„Utrzymywałyśmy dom, nie jadając luksusowo, ale do syta. Jeszcze jedną plagą obok innych były “parówki”. Po wypadku tyfusu w którymś z domów nie dezynfekowano tego tylko mieszkania, w którym chory lub chora mieszkał – ale zamykano bramę na kilka dni i wszyscy lokatorzy musieli iść do “parówki” (gdzie było tak czysto, że stamtąd dopiero przynoszono sobie wszy i tyfus), a pościel zabierano do gazowania. W jakim stanie to wracało, można sobie wyobrazić.” (s. 23)
„Siostra [Chaja] z mężem poszła do teściów na Grzybów. A ja wzięłam małą Felę do siebie. Jeszcze jeden obowiązek, ale gdzie cztery żołądki się nakarmi, tam i dla piątego jeszcze okruch się znajdzie. A tu małe dzieci, mogła się znów uczyć (była już w drugim oddziale, bardzo zdolna i chętna) i rozwijać w odpowiednim otoczeniu.” (s. 24)
JA/ONI, IIB
„Rozszalał się znów tyfus plamisty. Prawie w każdym domu leżał chory. Już do szpitala nie brano – nie było miejsc. Brat Feli – [Leon Feigenbaum] także zachorował. Nie mogli sobie pozwolić na opłacenie doktora i pielęgniarki. Sarenka więc była doktorem, a ja po pracy codziennie biegłam z Franciszkańskiej na Leszno 7, by zrobić zastrzyk i na dziewiątą być z powrotem w domu. Miałam na to przeważnie tylko godzinę, a czasem mniej.” (s. 29)
ONI, IIB
„W domu panował okropny nastrój. Wujek chodził jak cień. Wstawał o świcie, siadał przy oknie nad księgą jakąś (czego nie robił już od kilkudziesięciu lat. Czytać, owszem, czytał wiele, ale książki świeckie – literaturę żydowską, a od wybuchu wojny czytał więcej ode mnie i po polsku, i zwykłe książki, które wypożyczałam w czytelni, co miał przeczytane przede mną. (…) A od wybuchu wojny traktował mnie jako osobę dojrzałą i często rozmawialiśmy ze sobą tak intymnie, bardziej niż z którymkolwiek z dzieci to kiedyś robił. Raz mu powiedziałam, że nie wierzę, by jeszcze dotąd – po czterech latach rozłąki, a dwóch całkowitego zerwania kontaktu – Nachman czekał na mnie, że prawdopodobnie jest już przy nim ktoś inny. Pocałował mnie wówczas i powiedział: “Nie zamartwiaj się tym – a jeśli tak jest, to ja będę miał jeszcze dwoje dzieci: on da mi córkę, a ty syna…” – śmiał się. A potem poważnie ze mną na ten temat mówił i widziałam, jak wiele rzeczy on rozumie i odczuwa) i płakał. Codziennie, gdy leżąc jeszcze w łóżku, słyszałam ten płacz, było mi tak, jak gdyby ktoś serce moje brał w kleszcze i ściskał, ściskał…” (s. 26)
Bibliografia
– Ita Dimant, Moja cząstka życia, Warszawa 2002.