GĘSIA 37 (kuchnia)

Helena Szereszewska

JA/ONI, III A (sierpień 1942)
„W sierpniu pracowałam przez pewien czas w kuchni ludowej na Gęsiej – niedaleko ulicy Lubeckiego. Wejście do bramy domu tarasowała wielka kupa gruzu, starych garnków i szmat.
Kiedy po raz pierwszy ciemną, głęboką bramą weszłam na podwórze, nie wiedziałam, gdzie ta kuchnia. Nie było nigdzie żadnego szyldu, żadnego napisu.
Dokoła wielkiego podwórza ruiny wypalonych domów. Jakiś staruszek, przepasany sznurem, nieudolnie rąbał jesionową szafkę. Podniósł głowę i spojrzał na mnie wyblakłymi oczyma. Był biały jak gołąb, zmarszczony, zgarbiony – miał chyba dziewięćdziesiąt lat. Obok niego na przewróconym kuble siedziała staruszka, podobna do niego jak dwie krople wody, i żuła skórkę czarnego chleba.
Z pewnością ukrywali się w ruinach i wyszli na chwilę, żeby napić się wody, zjeść kęs chleba, odetchnąć powietrzem i znów zniknąć, zaszyć się w zwałach cegieł i kamieni. Było to jedno z paradoksalnych zjawisk getta, które dziwiło i wzruszało jednocześnie.
,,Gdzie jest kuchnia?” – zapytałam.
Wskazał w milczeniu siekierą. Weszłam do ciemnej sieni, potem na brudne schody. Na pierwszym piętrze przez szeroko otwarte drzwi ujrzałam zlew i dwie kobiety w szerokich fartuchach, niosące szaflik z szatkowaną kapustą. Dano i mnie fartuch, duży nóż i zasiadłam do stołu szatkować kapustę.
Był w tej kuchni magazyn – pokoik z workami soli, cebuli, ciemnej mąki, otrębów i kaszy; pokój do pracy, w którym czyszczono jarzyny i gnieciono ciasto na kluski, i mała kuchenka od przedpokoju z wmurowanym nowym kotłem.
Było nas sześć. Prócz nas – magazynier, gospodyni i kobieta do wynoszenia popiołu, przynoszenia drewna, mieszania w kotle i innych ciężkich posług.
Gotowano czterysta pięćdziesiąt obiadów. Wszystkie obiady szły na Umschlag. Każdego dnia przyjeżdżał wóz i zabierał zupę w zamkniętych bańkach. Niemcy żądali, ażeby zupy były smaczne i gęste.
Zastanawialiśmy się nieraz: kto jadał te zupy? Jakiś personel był przecież na Umschlagu. Pracowali robotnicy – przy naprawie wodociągów, pieców czy światła. Może to dla nich?
Jedna z nas miała w Anglii męża-adwokata. Była to młoda, wesoła, jasnowłosa kobieta, zawsze uśmiechnięta. Była już raz na Umschlagu i wykupiła się złotą pięciorublówką. Mieszkała w tym samym domu na podwórzu, w dwupokojowym mieszkaniu, do którego wchodziło się po drabinie. W pierwszym pokoju ulokował się urzędnik Gminy, w drugim ona ze starszą kobietą, która miała synów w Ameryce na wysokich stanowiskach. Kobiecie tej udało się uciec podczas selekcji na terenie Gminy. Została postrzelona w rękę. Wałęsała się przez pewien czas i oto teraz jest z nią razem. Ale dzisiaj rano otruła się. Czy słyszycie jęki?
Zaprzestałyśmy na chwilę szatkowania kapusty i wałkowania ciasta. W ciszy, która nastąpiła, usłyszałyśmy przeciągły jęk.
„To ona” – powiedziała ta, która z nią mieszkała – „połknęła za małą dawkę trucizny. Albo trucizna była niedobra”.
(…)
W pokoju stały małe, czworokątne stoły, jeden obok drugiego. Pracowałyśmy: dwie po jednej stronie stołów, dwie po drugiej. A dwie przy oknie.
Te przy oknie gniotły ciasto i wałkowały je w szerokie placki. Rozkładałyśmy te placki do suszenia na ławach, stojących przy ścianach. Roje much siadały na rozwałkowanym cieście. Odganiałyśmy muchy co chwila.
A więc szatkowałyśmy kapustę, skrobałyśmy marchew, tarłyśmy buraki. Niekiedy przywożono kalafiory albo pomidory. Tylko kartofli nie obierałyśmy w tym czasie nigdy. Kartofle do getta szmuglowano. Były bardzo drogie.” (s. 138-140)

JA/ONI, III A (sierpień 1942)

„Wystarczało nam, że miałyśmy wśród nas matkę, gniotącą ciasto, dziewczynkę w wypłowiałej, aksamitnej sukience i ojca, który oto zamknął magazyn na klucz i szedł w stronę kuchni.
Szedł i dzwonił kluczami, a za nim szła gospodyni z patelnią przysmażonej cebuli. Przy kotle w kuchni nie było fajerki – smażyła cebulę w mieszkaniu naprzeciw i szła teraz zaprawiać zupę. Za nią kobieta do ciężkich posług wynosiła na podwórze wiadra z obierkami. Była biednie ubrana. Głowę miała owiązaną chustką. Nie uśmiechała się nigdy.
[…]
Ta kobieta i prawdopodobnie wszystkie moje współtowarzyszki pracy, nie wyłączając nawet gospodyni, należały do kategorii ,,dzikich’. Uratowały się poza selekcją. Ukryły się.
Kategoria „dzikich” nie miała prawa do mieszkania, a kiedy powstały sklepy rozdzielcze, nie miała prawa do kartek żywnościowych. Życie pokazało jednak, że obchodzono to prawo.
Pracowałyśmy od ósmej rano do godziny drugiej. Każda z nas otrzymywała pół kilograma czarnego chleba i talerz zupy. A co najważniejsze, każda miała papierek, że jest kucharką, zatrudnioną w kuchni przy ulicy Gęsiej.” (s. 141-142)

Bibliografia

– Helena Szereszewska, Krzyż i mezuza, Warszawa 1993.