KOŚCIELNA 8/10 (Czerwony Domek, siedziba Kripo)
Rywka Lipszyc
V A, ONI
4 XII 1943: „Dorki Zand matka wróciła z „K” ze złamaną ręką. Poszła do szpitala, może zostanie. Dorka wygląda okropnie…” (s. 33).
Lolek Lubiński
JA/ONI, II A
Sobota, 12 lipca 1941 r.
„Po obiedzie, tj. o 12, poszedłem do Frani [Tokarzewskiego 18 . Słyszałem u niej, jakie straszne przejście miała w tym tygodniu ze swoim ojcem, a mianowicie wezwali go do Kripo [Kościelna 8/10], by wydał im miejsce schowania majątku swego w mieście. Dobrze się jeszcze skończyło, bo od razu powiedział, gdzie się znajduje. Zabrali go do miasta, by wskazał miejsce schowania. Po wydobyciu tej paczki odstawili go do getta i zwolnili”. (s. 91)
Jakub Poznański
JA/ONI, VI A
6 VII 1944
„Powróciwszy któregoś dnia wieczorem do domu, zastałem tam wezwanie do Kripo na czwartek [29 VI 1944] ma godzinę 7.30 rano. Ta niemiecka jednostka policyjna, mieszcząca się w dawnej plebanii kościoła Najświętszej Marii Panny, zajmuje się głównie poszukiwaniem ukrytych kosztowności żydowskich, luksusowej odzieży labo przedmiotów, których posiadanie jest Żydom zabronione, takich jak futra, brylanty, szlachetne metale itp. Kripo nie gardzi również innymi towarami – wyrobami ze skóry, manufakturą i chemikaliami.
Punktualnie o wyznaczonej godzinie stawiłem się w tzw. komisariacie. Dyżurujący tam policjant ze specjalnego plutonu Służby Porządkowej szczerze się zdziwił, że właśnie mnie wezwano. Ale cóż mógł poradzić. Udałem się do poczekalni na drugim piętrze. Tam zastałem czterech takich jak ja interesantów, a w ciągu pół godziny liczba oczekujących wzrosła do ośmiu. Jednego Żyda sprowadzono z więzienia przy ul. Czarneckiego, gdzie chciał się ukryć przed okiem Kripo.
Około godziny dziewiątej wezwano mnie na przesłuchanie. Już z pierwszych słów indagującego mnie urzędnika wynikało niezbicie, że zrobiono na mnie fałszywy donos.
Pierwsze pytanie brzmiało: co mam wspólnego z milionową fortuną firmy J.K. Poznański. Gdy wyjaśniłem, że – nic, zagadnięto mnie z kolei, co robiłem przed wojną, a co obecnie, gdzie mieszkałem przed wojną, gdzie teraz… Urzędnik Kripo usiłował mi wmówić, że oprócz posady u Haesslera miałam jeszcze przedstawicielstwo fabryki przetworów chemicznych. Gdy mu się to nie udało, zażądał wydania futer i kosztowności.
Oznajmiłem, że w 1941 roku – stosownie do rozrządzenia Przełożonego Starszeństwa Żydów [Mordechaja Chaima Rumkowskiego] – zaoferowałem gminie nasze futra. Moje kupiono, odmówiono zaś kupna wielce sfatygowanej salopki mojej żony. Posiadamy ją dotychczas. Nie mam natomiast żadnych kosztowności, prócz obrączek ślubnych.
– No a walutę, marki niemieckie?
I na to pytanie odpowiedziałem przecząco.
– Ile zarabiałeś przed wojną?
– Sześćset do siedmiuset złotych miesięcznie.
– To bardzo dużo! – zasrożył się Niemiec – Robotnik łódzki zarabiał przeciętnie 18 złotych tygodniowo.
Nie śmiałem zaprzeczyć. Rozmowa nasza trwała zaledwie pięć minut. Otrzymałem rozkaz, by zejść do posterunku policji żydowskiej i kazać zamknąć się w celi. Dyżurny, w myśl ogólnie przyjętych przepisów, zabrał wszystkie przedmioty, które znalazł podczas rewizji osobistej. Pozostawił mi tylko chusteczkę do nosa, chleb i rękawiczki. Pozbawiono mnie natomiast szelek, paska, a nawet ołówka i okularów. Potem odprowadzono mnie do celi nr 1. I okazało się, że siedzi tam Dawid Warszawski.
Owo zaimprowizowane więzienie, to część dawnej plebanii, która została przebudowana na siedem cel, sześć ogólnych i jedną separatkę.
Okna w tych celach znajdują się na wysokości dwóch metrów od podłogi, są zakratowane i przesłonięte blachą. Na kamiennej posadzce stoją dwupiętrowe prycze, różnej wielkości, przeznaczone dla ośmiu do dziesięciu więźniów. Używanie ubikacji jest dozwolone tylko rano i wieczorem. W każdej celi znajduje się miska i wiadro wody. Aresztant otrzymuje dziennie: 25 dkg chleba, garnuszek kawy zbożowej (na śniadanie), w porze obiadowej porcję gęstej zupy (zawierającej, jak mnie poinformowano, 25 dkg kartofli i 1 dkg oliwy). Taką zupę dostaje również wieczorem. Zupa jak na warunki getta pożywna, chociaż bez smaku. Taką samą zupę dostaje się o godz. 18-tej wieczorem. Nieoficjalnie, jeżeli jest odpowiednia obsada, można raz-dwa dziennie dodatkowo dostać kawy. Prócz tego, choć obecnie panujący reżim nie pozwala na dostarczanie jedzenia z zewnątrz, to jednakże policjanci przyjmują do oddania chleb i cukier. A wobec tego, że karty, w odróżnieniu od więzienia na Czarnieckiego i aresztów policyjnych, nie są odbierane, to każdy więzień ma jeszcze dodatkowo 25 dkg chleba. O godz. 12-ej wyprowadza się więźniów na półgodzinny spacer dookoła pewnego małego klombu. Jeden od drugiego na dystans 2-3 metrów i rozmawiać nie wolno. W ogóle należy powiedzieć, że starają się cały regulamin i życie dostosować do prawdziwego więzienia.
Załoga niemiecka składa się z szefa komisariatu i czterech komisarzy, prowadzących śledztwo, i jednego ni to gospodarza, ten ostatni jest niestety Polakiem. Jego funkcje nie są określone, ale śledztwa nie prowadzi. Załoga żydowska składa się z jednego aspiranta, który jest jednocześnie magazynierem, i 10 wachmistrzów prowadzących i pilnujących aresztu i aresztantów.
Głównymi dostarczycielami spraw dla tego komisariatu są donosiciele spośród samych Żydów. Całe śledztwo polega na biciu, ale biciu niemiłosiernym. Trudno opisać, jak oni tu biją. Do bicia służy gruba laska bambusowa czy też ona. Nie zadaje się pytań, nie daje możności złożyć wyjaśnień, tylko od razu (na drugi dzień lub kilka dni) woła się cały szereg aresztantów (każdego po kolei po kolacji) do tego lub innego urzędnika, w zależności, kto prowadzi sprawę, a ten nic nie pytając każe się kłaść na kolanach i wali laską. Jeden ma większe szczęście, dostaje 10 kijów, inny miał większego pecha i może dostać 20, a nawet więcej kijów, przy czym bywają wypadki, że bijący się zmęczył, wtedy kolegia go zastępuje i dodaje od siebie. Biją po pośladkach, ale często i po plecach. Cały proceder zwie się „przesłuchaniem”. Zwykle przesłuchania odbywają się przed obiadem do 12-ej, rzadziej po obiedzie.
Trudno opisać stan zdenerwowania, w którym się znajdują te parę godzin po śniadaniu do 12-ej godziny. Każdy brzdęk kluczy, każdy otwierania celi kosztuje kilka lat życia, bo myśli, że to przyszedł klucznik po niego. O godz. 7-ej każdy z aresztantów zakłada na pośladki ręcznik na dwoje lub czworo złożony i wkłada go pod gacie”.
8 VII 1944 [ciąg dalszy]W ten sposób chcą się aresztanci bronić przed skutkami otrzymywanych cięgów. O godz. 7.30-8 zaczynają przesłuchiwać tych, których powołano za pomocą kartek, a dopiero potem znajdujących się w celach. Dlatego też przez całe rano panuje w celach wielkie naprężenie, każde podzwonienie kluczami przez klucznika i otwierania przez tegoż drzwi wprowadza aresztantów w straszy stan zdenerwowania. Trudno opisać stan poszczególnego aresztanta, kiedy oczekuje, że otwierający drzwi klucznik wywoła jego nazwisko. Najróżniejsze myśli przechodzą człowiekowi przez głowę w tej chwili, co powiedzieć, czy ręcznik dobrze leży, jak uklęknąć itd. Ten czas do 12-ej jest w celi spokojnie i wielkie naprężenie. W naszej celi, która znajdowała się pod pokojami przesłuchania słychać było uderzenia laski i krzyki katowanych, jak również ryki katujących. Gdy taki skatowany wraca do celi, zdarza się bardzo często, że mdleje, czasami mdleje już na górze. Wracającego towarzysza celnego kładzie się na pryczy na brzuchu i koledzy niedoli nakładają mu na pobite miejsca kompresy z płynu Burowa, który dostarczają policjanci. Tak wygląda dzień w celi. Trudno opisać noce, noce w lipcu, trudno opisać, jaka panuje w celi duszność. Ostatniej nocy, którą przeżyłem w celi, prawdopodobnie nigdy do końca mego życia nie zapomnę. Chciałem wyrwać okno wraz z ramą, stanąłem pod oknem, by oddychać trochę świeżym powietrzem. Tu dopiero zrozumiałem, co to znaczy więzienie, co znaczy pozbawić człowieka wolności i zamknąć go w celi takiej, jak normalnie jest przyjęta. I pod tym względem należy więziennictwo zreformować.
Od czwartku rano do wtorku po obiedzie nie byłem wcale wołany na górę na przesłuchanie. We wtorek po południu, koło 16-ej, zawołano mnie na górę, jeszcze raz przepytano i kazano przynieść futro i obrączki ślubne, które miałem. W ten sposób zostałem zwolniony. Pobiegłem do domu, kazałem zadzwonić do żony, wyjąłem futro, zabrałem obrączki i poleciałem z powrotem wraz z córeczką [Hanną], która już nie chciała mnie odpuścić samego.
9 VII 1944 [ciąg dalszy]
Dalej przeżycia w Kripo. Otóż po powrocie z futrem i obrączkami kazano mi wejść na górę i przedstawić rzeczy temu, który mnie badał. W tym samym pokoju w tamtej chwili „badał” inny urzędnik jednego gościa. „Badanie” polegało na biciu. Badający stał z laską w ręku (dość gruba bambusowa laska), a delikwent stał i on go okładał po plecach na stojąco. Pierwszy raz to w życiu widziałem i zgrozą przejęty wpatrywałem się w twarz kata i katowanego. Różne myśli o humanitaryzmie, kulturze i cywilizacji obiegały mój mózg. Przypomniały mi się słowa mojej żony, która pała straszną nienawiścią do wszystkiego, co niemieckie i nie może obojętnie słuchać, jak się mówi o kulturze niemieckiej itd. Czy dlatego, że patrzyłem, czy wprost z nienawiści do Żyda, czy z powodu mojej bezbronności, czy może tak prosto dla kawału, ale rąbnął i on mnie parę razy laską po plecach. I tak i ja swoje dostałem.
Jak zdołałem stwierdzić, od trzech lat (tj. od czasu kiedy się prowadzi ewidencję) przez areszt Kripo przeszło 6000 osób. Jedni siedzieli parę godzin, a są tacy, co siedzieli 6-8 tygodni i więcej, przeciętnie trzeba liczyć 10-14 dni.
Teraz mają nową taktykę. Nie żądają już kosztowności i futer, lecz marek niemieckich. Gdy się im mówi, że nie ma, to każą sprzedać coś z racji (chleb albo cukier lub mąkę) i wskazują adres, gdzie kupić marki”.
(s. 175-180)
JA/ONI, VII
19 XI 1944
„W progu stanął inny przedstawiciel Bałuckiego Rynku i w imieniu Brudera zadał nam pytanie, czy chcemy dobrowolnie zgłosić się do obozu. Jeśli tak, to przyjdzie on po nas nazajutrz w towarzystwie agentów. Nic nam nie grozi. Wprost z kryjówki udamy się do Kripo, gdzie nas tylko formalnie przesłuchają i zapiszą-po czym czeka nas kąpiel i dezynfekcja, no i obóz. Prosiliśmy o godzinę namysłu. Po dłuższej naradzie doszliśmy zgodnie do wniosku, że jeśli loch nasz został zdekonspirowany, i tak nas zabiorą. Może to nastąpić natychmiast albo za parę dni. W takiej sytuacji nie będziemy mieć chwili spokoju. Wszystko to rozważywszy, z ciężkim sercem przyjęliśmy propozycję Brudera. Dopiero o godzinie 21-ej przekazaliśmy wiadomość wyrażającą zgodę wysłannikowi Bałuckiego Rynku. A potem nastąpiła ostatnia noc w lochu …
W piątek nad ranem pakowaliśmy swoje rzeczy. Nie zdążyliśmy się jeszcze ogarnąć, gdy na podwórzu rozległo się wołanie: „Bajgelman! Bajgelman!” Wyjrzeliśmy na dwór. Okazało się, że oczekują nas już dwaj agenci Kripo w asyście Brudera i Krajna. Obok stał wóz przeznaczony do przewozu naszych rzeczy. Kazano nam się ubrać i wynosić wraz z tobołami całe „umeblowanie” lochu. Trwało to przeszło godzinę.
Z resortu udaliśmy się do budynku Kripo przy uIicy Kościelnej. Tam spisano nasze personalia i zadano kilka stereotypowych pytań na temat walut i kosztowności. Potem odesłano nas do dezynfekcji i kąpieli na Bałuckim Rynku, skąd tramwajem pojechaliśmy do obozu przy ulicy Jakuba 16″.
(s. 255)
JA/ONI, VI A
8 VII 1944
„Od czwartku rano do wtorku po obiedzie nie byłem wcale wołany na górę na przesłuchanie. We wtorek po południu, koło 16-ej, zawołano mnie na górę, jeszcze raz przepytano i kazano przynieść futro i obrączki ślubne, które miałem. W ten sposób zostałem zwolniony. Pobiegłem do domu, kazałem zadzwonić do żony, wyjąłem futro, zabrałem obrączki i poleciałem z powrotem wraz z córeczką [Hanną], która już nie chciała mnie odpuścić samego”.
(s. 178)
Bibliografia
Rywka Lipszyc, Dziennik z łódzkiego getta, opr. Ewa Wiatr, Kraków: Wydawnictwo Austeria 2017.
Lolek Lubiński, Dziennik, oprac. Anna Łagodzińska, Łódź: Muzeum Miasta Łodzi, 2014.
Jakub Poznański, Dziennik z łódzkiego getta, Warszawa 2002.