ŁAGIEWNICKA 29/31, róg DWORSKIEJ 4 (Centralny Plac Węglowy)

Dawid Sierakowiak

ONI, II A

21 sierpnia 1941 r.: „Ojciec zaczął już pracować w szopie rymarskim [Łagiewnicka 63] u [Józefa] Podlaskiego. Teraz dostał też zawiadomienie z Placu Węglowego [Łagiewnicka 29/31], gdzie przedtem pracował, że może wrócić do pracy. Naturalnie ojciec woli szop.” (s. 184)

JA/ONI, III B

15 czerwca 1942 r.: „Dawno już nie byłem na mieście i dziś pierwszy raz widziałem na ul. Brzezińskiej tramwaj osobowy wiozący robotników i urzędników na Marysin. Jest to, jak wszystkie wagony w getcie, jakiś przedhistoryczny klak, otwarty z obydwu stron. Za dwunastoprzejazdowe bilety płaci się markę. Buduje się też tor tramwajowy na Placu Węglowym [Łagiewnicka 29/31 róg Dworskiej 4], aby nadchodzące tramwajem brykiety i węgiel mogły być bezpośrednio „tanio i wygodnie” zsypywane na placu.” (s. 272)

 

Rywka Lipszyc

VA, JA

10 II 1944: „Wczoraj stałam w kolejce po brykiety, do niedzieli wszystko musi być odebrane i dlatego też były wielkie kolejki. Kolejka, a raczej ogonek. Ile jest o tym do pisania! Ale nic nie napiszę i koniec. Tylko to napiszę, że bardzo, bardzo już chcę, żeby się te wszystkie curesy skończyły raz na zawsze… Nie mam sił…” (s. 101).

V B, JA/ONI

26 II 1944: „Po hawdali poszłyśmy (Minia, Cypka i ja) po 20 kilo brykietów (dwie porcje), pogoda jest dobra na sankę, więc właśnie poszłyśmy z sanką… Cudownie!… Spacerowałyśmy sobie i od niechcenia trzymałyśmy sznurek w ręku… Wprawdzie miałyśmy teraz jeszcze raz pójść, ale że już była kolacja i bardzo się nam już nie chciało, więc nie poszłyśmy…” (s. 148).

15 III 1944: „Więc, wczoraj wieczorem umówiłyśmy się, że w trójkę (Chanusia jest trochę chora, wczoraj miała silną temperaturę, dziś jej lepiej) pójdziemy po węgiel. Do odebrania miałyśmy 100 kg, a do soboty całe getto musi odebrać. Ja poszłam osobno, gdyż chciałam wstąpić do Chajusi… Dość że o 9.40 stanęłam w kolejce… Ogromna kolejka! Bardzo ogromna! Przypadkowo stanęłam wśród kilku kobiet, bardzo rozgadanych. Mówiły, co nawet dotyczyło tego odbioru węgla, ale mówiły w przenośni. Napiszę to, co mnie najbardziej uderzyło. Jedna mówiła: „Zdaje się że o 7–7.30 jest mniejsza kolejka, bo ludzie są zajęci przy kolacji”, „Tak – podjęła żywo druga – i tak o 9–9.30 wychodzą, tzn. puszczają się na łowy, po wieczerzy. Ach, żyjemy tak jak ci ludzie pierwotni. Przychodzimy po całodziennej pracy, naprędce spożywamy «wieczerzę» i «puszczamy się na łowy»… I puszczamy się na łowy…”.
Coś zaszemrało w mym wnętrzu, coś zakłuło, zabolało… Tak, jesteśmy ludźmi pierwotnymi, dzikimi, po prostu zwierzętami… Myślimy tylko o jedzeniu i… puszczamy się na łowy… O, jaki to wielki ból!… My, ludzie dwudziestego wieku, my, którzy już przed kilku laty staliśmy, można powiedzieć, na dość wysokim poziomie, my jesteśmy dorównani do ludzi pierwotnych!…
I po to się żyło, po to się pracowało itd., żeby dziś po tylu latach dożyć takiego porównania… Och, to takie tragiczne!… Tak bardzo długo stałam w kolejce, błota były okropne… Już wprawdzie nie noszę tych butów, do których wcieka, ale noszę ciasne i nie mogę włożyć więcej jak jedną parę pończoch, toteż nic dziwnego, że mi okropnie marzły nogi, od czasu do czasu przechodziły mnie dreszcze… Brr… Nareszcie… nareszcie (nie będę się o tym szeroko rozpisywała) weszłam na plac, było pół godziny przed północą i przy jednej z pierwszej gór węgli spotkałam Estusię, Minię i Cypkę (och, Cypkę też musiały zabrać…). Do domu wróciłyśmy o pierwszej. Mnie się wydarzyła na ulicy mała przygoda. Na Starym Rynku worek (20 kg) spadł mi z pleców (więcej nie mogłam już udźwignąć). Zrobiła się dziura i zaczęły wylatywać kawałki węgla na wolność. Szłam sama i nie mając innej rady, chciałam czekać na Estusię… Estusia nie nadchodziła. Co tu robić? Nie mając innej rady, wyjęłam igłę i nici i jako tako zaczęłam szyć, lecz worka nie mogłam już wziąć na plecy i jakby na złość: albo nikt nie przychodził, albo także z węglem… Przydałaby mi się sanka… Jednak za długo było mi czekać na Estusię, więc zaczęłam ciągnąć worek… Uszłam tak kawałek drogi i… stop… ogromna kałuża zatrzymała mnie. Chciałam więc podnieść worek (co nie bardzo mi się udało), gdy nagle słyszę, że Estusia mnie woła. Szukała mnie wszędzie i nie wiedziała, gdzie jestem. Poszła do domu i przyniosła sankę… O godz. pół do drugiej położyłyśmy się spać… Teraz się bardzo źle czuję… Już, dość z tym… Teraz jeszcze mamy 40 kg do odebrania…” (s. 174-176).

Oskar Rosenfeld

JA/ONI, V B (17.05.1944)

„Robotnicy poza getto. Ulicą Dworską idzie w kierunku Bałuckiego Rynku dwunastu mężczyzn eskortowanych przez pięciu policjantów. Niosą w rękach worki, plecaki, zawiniątka. Na plecach złożone koce, pościel, załamane postacie. Na trotuarze zbiera się – jest godz. 3 – masa ludzi, chociaż w resortach jeszcze czas pracy. Krzyki, zdziwienie, gestykulacje. Dużo dzieci. Trochę słońca. „Co się dzieje?” „Ludzie z Czarnieckiego do pracy poza getto…” To nic złego, myślę sobie. Potem Baruch jeden ze „Specjalnego” mówi mi: „Potrzeba 50 ludzi. Łapie się ludzi z ulicy, bierze z Placu Węglowego, trzeba dostarczyć tę ilość, żąda tego Zarząd Getta.” Sąsiadka mówi: „Straszne! Znów wysiedlenie!” „Nie można nazwać tego wysiedleniem, chodzi o miejsca pracy poza gettem…” Podczas gdy rozmawiamy dalej w moim pokoju – w międzyczasie zrobiła się godzina piąta – ulica zapełnia się ludźmi, którzy wychodzą tłumnie z resortów, hałas się natęża, pośpiech się wzmaga, każdy chce dowiedzieć się, co strasznego spadło znów na getto. Bowiem oczekiwanie czegoś dobrego już dawno wymarło w getcie. Nawet nie ma już wiary w dostawę kartofli.” (s. 34)

Bibliografia

– Dawid Sierakowiak, Dziennik, oprac. A. Sitarek, E. Wiatr, Warszawa: Żydowski Instytut Historyczny, 2016.

– Rywka Lipszyc, Dziennik z łódzkiego getta, opr. Ewa Wiatr, Kraków: Wydawnictwo Austeria 2017.

– Oskar Rosenfeld, Dziennik, w: Oblicza getta. Antologia tekstów z getta łódzkiego, red. K. Radziszewska, E. Wiatr, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2017.