LESZNO – ŻELAZNA [TRASA]

Bogdan Wojdowski

II, F
s. 297- 299 „Ulicą Leszno ciągnął omnibus. Mordchaj Sukiennik, wyrzuciwszy daleko przed siebie lewe ramię, sztywno napięte cugle owinąwszy sobie na pięści, statecznie powoził parą miejskich wałachów; i z wysokości górując nad ulicą, nad tłumem hałaśliwych żebraków, wydawał okrzyki, zaklęcia, żarliwe zachęty szkieletom koni o pokaleczonej skórze i zmierzwionej sierści. Wspięli się wysoko na kozioł i przysunęli do niego blisko. Nie mieli na przewóz. Gwar, śmiech, chlipanie sennego dziecka, rozmowy wewnątrz omnibusu nie ustawały […]. Parskały okaleczone konie, Mordchaj dobrodusznie i smutno pokrzykiwał. Trzęsie się ramię skrępowane rzemieniami wodzy, trzęsły się koła pojazdu na kocich łbach, trzęsły się niedołężnie głowy mijanych żebraków, trzęsły się szkielety pasażerów na twardych ławkach. Nad Ernestem polatywały muchy, a w jego zaciśniętej dłoni tkwił kamień. Oddalali się stamtąd, oddalali w niespiesznym ruchu pociągowych chabet, słuchając okrzyków Mordchaja, który bez zbytniego oburzenia, z politowaniem i wzgardą wolał: “Szmondaki!” Przystanek, zatrzymał zaprzęg, ruszył i dalej wołał: ,,Szmondaki z was!” A Elijahu dotykał ukradkiem zwiniętego gałgana za koszulą […]. Przystanek, przepełniony omnibus zatrzymał się róg Leszna i Solnej, pasażerowie gromadnie wysiadali, łby znużonych koni opadły ku ziemi, na odparzonych bliznach, na skrwawionej sierści skupiły się muchy. Zaprzęg ruszył dalej, parskając […]. A Mordchaj tylko spojrzał na nich i już swoje wiedział; splunął za orczyki pomiędzy kopyta na bruk, a kiedy omnibus kołysząc się i trzęsąc-chór narzekań wewnątrz pudła nie ustawał-skręcił w Żelazną, Mordchaj, patrząc prosto przed siebie w ciemny wylot ulicy nad zataczającym się zaprzęgiem, między jednym a drugim szarpnięciem wodz powiedział:
– Szmondaki z was-i chlasnął zad lewego.-Co teraz, szczeniakeria?-Chlasnął zad prawego, ale z uczuciem. – Co teraz? Ani rybka, ani pipka. Szmondaki!”

III A, F
s. 347 „Było już późno i ostatnie kolumny sformowane przed nocą czekały pod eskortą na komendę wymarszu. Raz po raz unosiły się nad dachami rakiety oświetlając z wysoka trasę na Stawki. Tłumy ciągnące z małych bocznych uliczek wypełniały Żelazną aż po Leszno; morze głów kołysało się i równy, stłumiony szum wzbierał zewsząd w ciemności.”

III A, F
s. 351 „Koło południa zwinięto posterunki, ruch ustał. Na zaśmieconej ulicy zatrzymali się ostatni żandarmi; któryś z nich zdjął hełm, otarł pot z czoła i rozglądał się w roztargnieniu po cichym, pustym zaułku. Głosy pędzonych docierały ledwo-ledwo, gdzieś z Leszna. Po przejściu ludzi ciasna uliczka zasiana była porzuconymi w drodze bagażami. Żandarm obejrzał się ukradkiem. Obracał podniesiony z ziemi ręcznik.
-Śmieszne, co? O czym to ludzie myślą, kiedy idą na śmierć. A obeszło się bez jednego strzału.
-Tak, tak, za dwie godziny ta cała hałastra-śmiał się inny żandarm-pojedzie… na Madagaskar!
– I po krzyku.
Klepał kolbę karabinu, oglądał się za siebie. Widać ich było przez całe popołudnie, póki nie nadciągnęła pod eskortą grupa tragarzy. W milczeniu, postukując drewniakami toczyli przed sobą wózki na pościel.”

IV, F
s. 375 „Inny, nieznany lęk ogarnął Dawida na myśl o ojcu. Tam, gdzieś żyje. Tam, w dużym getcie, chodzi swobodnie z opaską. Wkręcić się do grupy, która pójdzie na Leszno? Iść za mur. Spotkają się razem. W jednym miejscu, wszyscy.”

II, F
s. 297- 299 „Ulicą Leszno ciągnął omnibus. Mordchaj Sukiennik, wyrzuciwszy daleko przed siebie lewe ramię, sztywno napięte cugle owinąwszy sobie na pięści, statecznie powoził parą miejskich wałachów; i z wysokości górując nad ulicą, nad tłumem hałaśliwych żebraków, wydawał okrzyki, zaklęcia, żarliwe zachęty szkieletom koni o pokaleczonej skórze i zmierzwionej sierści. Wspięli się wysoko na kozioł i przysunęli do niego blisko. Nie mieli na przewóz. Gwar, śmiech, chlipanie sennego dziecka, rozmowy wewnątrz omnibusu nie ustawały […]. Parskały okaleczone konie, Mordchaj dobrodusznie i smutno pokrzykiwał. Trzęsie się ramię skrępowane rzemieniami wodzy, trzęsły się koła pojazdu na kocich łbach, trzęsły się niedołężnie głowy mijanych żebraków, trzęsły się szkielety pasażerów na twardych ławkach. Nad Ernestem polatywały muchy, a w jego zaciśniętej dłoni tkwił kamień. Oddalali się stamtąd, oddalali w niespiesznym ruchu pociągowych chabet, słuchając okrzyków Mordchaja, który bez zbytniego oburzenia, z politowaniem i wzgardą wolał: “Szmondaki!” Przystanek, zatrzymał zaprzęg, ruszył i dalej wołał: ,,Szmondaki z was!” A Elijahu dotykał ukradkiem zwiniętego gałgana za koszulą […]. Przystanek, przepełniony omnibus zatrzymał się róg Leszna i Solnej, pasażerowie gromadnie wysiadali, łby znużonych koni opadły ku ziemi, na odparzonych bliznach, na skrwawionej sierści skupiły się muchy. Zaprzęg ruszył dalej, parskając […]. A Mordchaj tylko spojrzał na nich i już swoje wiedział; splunął za orczyki pomiędzy kopyta na bruk, a kiedy omnibus kołysząc się i trzęsąc-chór narzekań wewnątrz pudła nie ustawał-skręcił w Żelazną, Mordchaj, patrząc prosto przed siebie w ciemny wylot ulicy nad zataczającym się zaprzęgiem, między jednym a drugim szarpnięciem wodz powiedział:
– Szmondaki z was-i chlasnął zad lewego.-Co teraz, szczeniakeria?-Chlasnął zad prawego, ale z uczuciem. – Co teraz? Ani rybka, ani pipka. Szmondaki!”

IIIA, F
s. 320-322 „Tłum przewalał się od ściany do ściany i komendy Niemców ginęły w ogólnym zamęcie; najpierw zaczęli rozpraszać tłum, gromadzić koło siebie mniejsze grupy i formować z nich kolumny otaczane natychmiast strażą. Stojących z boku przygniatali do ścian i zatrzymywali, a tych, którzy znaleźli się na jezdni, pędzili naprzód. Wacha otwarła przejazd na oścież-tak, że ustawieni szeregami mogli się posuwać krok za krokiem. Kładli bagaże na jezdni, brali w ręce, szli kawałek; przy zbiegu Żelaznej zatrzymywano ich, bo tamtędy ciekł osobno inny potok ludzi, z którymi łączyli się razem. I trwało to tak długo, póki Żelazna nie opustoszała. Powoli żandarmi zaczynali nabierać wprawy i pewności siebie, a koło południa nadeszły posiłki i wśród ściągniętych w pośpiechumożna było dojrzeć barwy różnych broni, jednostki SS, Feldgendarmerie, Łotyszów, Ukraińców, Białorusinów i specjalny oddział wyszkolonych do tego celu Junaków. Policja strzegła bram dornów, aby nikt nie umknął, i rozciągnęła posterunki wzdłuż chodnika, a Łotysze opuścili swe stanowiska na piętrach i stanęli przed murem, po tej stronie Żelaznej. Odesłano ciężarówki, które nie nadążały z wywózką i powiększały chaos wstrzymując ludzi w marszu. Coś się tam zatkało i na skrzyżowaniu zatrzymano mały wóz polowy, i z wysokości tego wozu jakiś podoficer dawał z daleka znaki. W jednej ręce trzymał dużą białą chustkę, którą powiewał, w drugiej pistolet. W tym hałasie nie słychać było komend i kiedy rąbał z pistoletu w powietrze, strażnicy odwracali głowy, w miarę potrzeby pędząc tłum i zatrzymując. Nie puszczano ciągle z chodnika na jezdnię i cofano tych, którzy biegli na widok maszerujących środkiem rodzin. Policja szalała. Wyprowadzona z równowagi, pchała ludzi na ściany bijąc i kopiąc.
-Dalej jazda, cofnij się!
A ludzie przyparci do kamienic nie mieli gdzie ustąpić przed siebie kulejąc. Łotysze stali wzdłuż muru na Żelaznej luźniej, a kiedy rzednąca kolumna mijała skrzyżowanie, Dawid zobaczył znajomą twarz: prof Baum stal na środku ulicy i musiał go widzieć, bo usta prof Bauma otwierały się szeroko, zamykały, a dłoń nieznacznie uniesiona w górę wykonała trwożliwy gest pożegnania. Zwinięty koc przerzucony miał przez ramię i miskę blaszaną wiszącą u pasa. Kiedy popędzono ich i kolumna ruszyła, odwrócił się jeszcze i potrząsnął książką w płóciennej szarej oprawie.
-Dawid, pamiętaj o-ale o czym, nie miał usłyszeć. Kolumna pędzona za róg ruszyła z miejsca, na przedzie biegli już ciężko pod ciosami konwojentów i prof Baum zszedł przed siebie, kulejąc. Łotysze stali wzdłuż muru na Żelaznej z karabinami wymierzonymi w przebiegający tłum,który rozciągnął się na zakręcie, i wtedy prof Baum mignął mu poraz ostatni. Długie, siwe włosy rozwiane bezładnie otaczały jego głowę srebrną burzliwą chmurą. Jezdnia była pusta, pełna pogubionych rzeczy, zaśmiecona; żandarm wołał mężczyzn spod ściany i kazał im uprzątnąć bagaże tarasujące przejście. Zatrzymanych na chodniku dalej nie puszczano.
Patrol esesmanów rozsypany w tyralierę zbliżał się uważnie do następnej przecznicy i okrążał w ruchu czoło pochodu wynurzające się z ulicy Ciepłej.”

IIIA, F
s. 335-339 „-Draka, panowie! Krwaworączka prowadzi chałaciarzy z Ciepłej. Zaraz będzie uroczyste nabożeństwo.
-Który ich nakrył?
-Wściekły Pies! Urządzili sobie chałaciarze kryjówkę w bóżnicy u Icka. Dwa dni i dwie noce modlili się do upadłego.
– Oho, postój tu za mnie. Niech ja sobie raz w życiu popatrzę.
Pędzili ich Żelazną wzdłuż muru do wachy. Grupkami gromadzili się policjanci na trasie, wyciągali szyje, a jakiś żandarm stał z papierosem na balkonie i stamtąd oglądał procesję. Na przedzie reb Icchok, twarz podawszy do przodu, jakby nadsłuchiwał czegoś z trudem, szedł nie odrywając stóp od ziemi, cały w czerni. Miał na sobie sobotni chałat i miękkie kamasze. Szurał kamaszami, pociągał za sobą nogami. Usta poruszały się lekko i coś bezustannie szeptały. Słychać było śmiechy. Niemiec wyszedł z bramy, w dwóch palcach trzymając daleko od siebie, z obrzydzeniem, wielki tałes. Krzyknął i rzucił ten tałes starcowi w twarz. Reb Icchok chwycił szatę i szedł dalej, a szata wlokła się po ziemi. Później inny cisnął modlitewnik, który uderzył go w plecy i upadł.
-Halt!
Zatrzymali się i Krwaworączka szedł między nimi aż do miejsca, gdzie stanął reb Icchok; rozkazał mu podnieść modlitewnik i skinieniem nakłaniał do modlitwy. Krwaworączka miał szeroki uśmiech na ociekającej potem twarzy. Padła głośna komenda i reb Icchok ruszył przed siebie. Prawą dłonią przyciskał do serca Pismo, lewą zebrał obfite fałdy tałesu.
Za nim ciasno tłoczyli się starcy. Ich spojrzenia omijały rozkrzyczanych, roześmianych konwojentów. Pomykali chłopcy z rozwianymi pejsami, spiesząc za starymi. Trzech wyrostków szło podtrzymując się wzajemnie, głowa przy głowie w maleńkich czarnych jarmułkach. Ciągnęło rzemieślnicze bractwo z zaułków Wroniej, Pańskiej, Łuckiej i Śliskiej. Żydzi gromadzący się co sobota w bóżniczce reb Icchoka-garbarze, kuśnierze, cholewkarze, łaciarze, handlarze starzyzną, druciarze, blacharze, tragarze, furmani-spędzili ostatnie dni na modlitwie za ścianą zatrzaśniętej na głucho kryjówki, w żółtym blasku świec, a wypędzeni stamtąd tłumnie na ulice mrużyli oczy w słońcu lipcowego dnia, skupieni w trwożne stado, ogłuszeni krzykiem, hałaśliwym śmiechem żandarmów i policji zgromadzonej wzdłuż muru. Wyrwani z modlitwy, wygłodzeni postem, słaniali się na nogach. Już posterunki koło wachy z daleka wymachiwały karabinami, a starcy szli w zupełnym milczeniu. Szli jak duchy. Tłumek na Krochmalnej, otoczony konwojem, sięgał aż do skrzyżowania, ale ulica Żelazna, wąska, przedzielona murem w połowie, była tego popołudnia oczyszczona strzałami
Padła komenda:
-Do modlitwy!
Reb lcchok milczał. W szeregach wszczął się szmer, szepty. Popatrywali na siebie, na kapłana. A on szedł dalej nie zwalniając kroku, z modlitewnikiem sztywno wyciągniętym przed sobą. Poprawił tałes na ramionach, podciągnął wyżej, pochylił się do przodu, zgarbił i można było przypuszczać, że modli się w marszu […].
Reb Icchak w milczeniu uniósł rękę do gardła.
Frunęły czapki, kapelusze z głów. Umundurowani młodzieńcy reperowali broń, a stado czarnych jarmułek wzbiło się w powietrze. Jakiś Żyd upadł razem z czapką na ziemię; widocznie za mocno wcisnął ją sobie na uszy. Niemcy znów zarepetowali karabiny, cisza uczyniła się zupełna, a Żydzi stali z obnażonymi głowami, stłoczeni, bladzi.
Reb Icchak zaczął:
-Szema Isroel…
Prawą ręką przyciskał Pismo do piersi, lewą zbierał fałdy długiej szaty. Głosem donośnym i drżącym
wolał:
-Szema Isroel Adonai elohajni !
Starcy powtórzyli za nim:
-Szema…
Ochrypłe, rwące się głosy bezradnie obijały się o mur. Trwożnie rozciągnięte słowa modlitwy ginęły wśród posapywań […].
Nie wiadomo, kto oddał ten pierwszy strzał. Mówiono, że strażnik z wachy. Reb Icchak leżał pod murem, tałes obok, na tkaninie wystąpiła plama krwi. Krwaworączka obejrzał się i zawołał:
-Cała zabawa na nic!
Niemiec z wachy odkrzyknął raźno:
-Ej, ty tam! Skończ się bawić, zacznij pracować!
I to było sygnałem do ogólnej strzelaniny. Żandarmi nerwowo repetując karabiny gnali uciekających prosto na wachę, wydając gardłowe i dzikie, zduszone okrzyki.
Na tym niedużym odcinku, pomiędzy wylotem Krochmalnej i wylotem Chłodnej, tego popołudnia położyli trupem kilkudziesięciu ludzi.
Kiedy umilkły już strzały, spomiędzy leżących wygrzebał się starowina z drucianymi okularami na nosie i podreptał w głąb Krochmalnej nie zatrzymany przez nikogo. Tłum ustępował przed nim, a on przygiął się jeszcze niżej, połę chałata zarzucił na głowę i ukrył twarz. Żandarm odął usta, powoli odwrócił ku niemu karabin, przystawił lufę do chałata i oddał strzał. Jeden, a potem drugi. Spod chałata rozległo się stęknięcie i skurczony starzec upadł.
-Sprzątnąć!
Policja powtarzała rozkazy Niemców.
– Sprzątnąć Żelazną aż do wachy. Trupy na podwórze.
Wybuch granatu targnął powietrzem; to odmykano ostatnie zatrzaśnięte bramy”.

IIIA, F
s. 347 „Było już późno i ostatnie kolumny sformowane przed nocą czekały pod eskortą na komendę wymarszu. Raz po raz unosiły się nad dachami rakiety oświetlając z wysoka trasę na Stawki. Tłumy ciągnące z małych bocznych uliczek wypełniały Żelazną aż po Leszno; morze głów kołysało się i równy, stłumiony szum wzbierał zewsząd w ciemności.”

IIIA, F
s. 349-350 „Nocą usłyszeli biegnącego uliczką człowieka, który wyrwał się z kotła na Żelaznej. Kołował i zwlekał. Stanął, pobiegł z powrotem do bramy; z rozpędu runął na stos zwalonych pośrodku rupieci. Wstał, patrzył w puste okna i dyszał.
Szedł potem po wszystkich klatkach schodowych z wołaniem i wewnątrz spustoszonej kamienicy drżący w kryjówkach Żydzi słyszeli wyraźnie, słowo po słowie, jego straszny krzyk.
-Żydzi, słuchajcie mnie, Żydzi! Jestem z Lachwi, ulica Klonowa dwanaście… Nie dajcie się usypiać Niemcom, oni gotują wam śmierć. Nie idźcie potulnie na kaźń! Wszystko, co wam mówia to kłamstwo. Prawda jest inna i prawda jest straszna. Żydzi, ja wam mówię całą prawdę. Uciekłem z Lachwi, aby powiedzieć wam prawdę! Tam, na prowincji już się zaczęło. A teraz zabierają się do was. Gdzie Kobryń? Gdzie Stolpce? Gdzie Szerokie? Gdzie Kleck? Nie ma… nie ma żywej duszy, wszystkich uprowadzili na rzeź!
Wydzierał z siebie schrypłe, zziajane słowa i słowa te buchały jak krew.
-O, Żydzi, bracia moi, puste są wszystkie mieściny, gdzie bilo żydowskie serce. Nie ma nadziei, nie ma ocalenia. Ostatnia godzina wybiła. Chwytajcie za broń … Za broń! Już pora, już czas. Lepiej ginąć z nożem w ręku, z siekierą, niż tam…
Szedł jak upiór, wrzeszczący upiór, po wszystkich piętrach i sieniach, póki nie nadbiegła straż.
– Bracia! Pędzą do rowów nago i strzelają w plecy. Zasypują doły, a krew płynie po polu. Jak rzadkie błoto. Krew występuje na tych mogiłach. Ziemia rusza się na tych mogiłach. Ranni duszą się jak bydlęta w tych mogiłach. Żydówki i Żydzięta zasypują żywcem… Oni mają taki dym. Oni mają taki ogień. Duszą i palą. Stawiają wielkie piece. Żydami palą w tych piecach. Pod niebo bije dym, wszędzie widać ten dym… Lo-jamisz ammud heonon jomam weammud haesz lojla lifnej haom. Żydzi, pamiętajcie!
Patrol żandarmerii i tłum granatowych biegł, a światła latarek kołysały się, myszkowały po ścianach, oknach i bruku. Klęli […].
Stał przeszyty smugami świateł i krzyczał. Nie krył się, nie uciekał. Dopadli go wreszcie, zaciągnęli w kąt podwórza i wśród przekleństw zatłamsili pod śmietnikiem, bez jednego strzału; jeszcze długo płaski, zakrzepły we krwi, mały kłębek szmat leżał tam na betonie”.

IIIA, F
s. 363 „Gdzie jest prawda? Na ulicy Żelaznej. Naum poszedł nocą i wrócił późnym rankiem.
Dotarł daleko, do strychów u zbiegu Ciepłej i Ceglanej, gdzie spotkał samotnych łazików i parę ukrytych rodzin. Wszędzie to samo. Ruiny, trupy, a w splądrowanych ruderach gdzieniegdzie cienie żyjących. Uciekają spłoszeni każdym szmerem. Brakło mu słów, aby opowiedzieć, co widział. W każdym razie; to drugie przejście przez mur było zdemaskowane o czym ludzie z Ceglanej wiedzieli, ponieważ znajdowało się w ich sąsiedztwie i dlatego Kalman Drabik wrócił do miejsca, którędy miał iść Uri.
Trup Kalmana został wkrótce sprzątnięty z ulicy, kiedy Niemcy kazali więżniom z Prostej obejść mur; oznaczyli farbą wszystkie stare i ujawnione przełazy, aby krążące posterunki z daleka już widziały cel. Żelazną bez przerwy sunęły patrole, siejąc postrach wśród uciekinierów.”

Bibliografia

– Bogdan Wojdowski, Chleb rzucony umarłym, PIW, Warszawa 1978.