LUBECKIEGO 6

Basia Temkin-Bermanowa

JA, III A (04.09.1942)

„(…) było to czwartego września [1942], [mąż Mani] przyszedł – mimo że było bardzo niespokojnie – i przyniósł «okazyjnie» kupione pół kilo masło za sto czterdzieści złotych. Ja, idiotka, jeszcze się rzucałam, że nie chcę wydać tyle pieniędzy i że po co mi tyle masła. Biedak był strapiony, proponował, że może sąsiedzi rozkupią, ale ponieważ nie było amatorów, wzięłam tylko piętnaście deka. Potem zeszłam na chwilę do Gitermana pod szóstkę. Liczyłam, że go zastanę i prędko wrócę, ale przez godzinę nie można było przejść z bramy do bramy.

Podczas mej nieobecności, ponieważ zbliżała się godzina policyjna, biedak – bez pożegnania i bez produktów – zabrał resztę nieszczęsnego masła i pognał do domu.” (s. 94)

Helena Szereszewska

JA/ONI, III A (po 15 sierpnia 1942)

„W połowie sierpnia 1942 roku – kiedy „małe getto” zostało zlikwidowane, a Rada Żydowska przeniosła się z Grzybowskiej 26 na Zamenhofa 19 – przydzielono mojemu mężowi, inżynierowi Stanisławowi Szereszewskiemu, wówczas kierownikowi Działu Finansowo-Budżetowego przy Radzie Żydowskiej, mieszkanie przy ulicy Lubeckiego 6.” (s. 101)

„Trup dziewczyny z roztrzaskaną czaszką leżał w bramie domu. „Zamknij oczy!” – zamknęłam oczy, ale przecież zapamiętałam kształt kobiety w szarej sukni i rozrzucone ręce. Przekroczyliśmy przez tę dziewczynę i weszliśmy na schody.
Ociągając się, szłam po stopniach schodów. Czy to nie zły omen ta zabita dziewczyna? Dlaczego ją zabito? „Pewnie chciała się ratować i skoczyła z kolumny do bramy. Nie myśl już o tym”
Drzwi naszego mieszkania na pierwszym piętrze nie miały filungów. Były wybite kolbami. Zamiast filungów – kilka skrzyżowanych desek, przez które można było wsunąć rękę i przekręcić klucz. Stanęliśmy w niepewności przed tymi drzwiami.
Mogliśmy zająć mieszkanie na parterze, które miało mocne, normalne drzwi. Ale było brudne i ubogie. W dużym pokoju stał stół pełen skrawków skórzanych. Mała maszynka do przebijania dziurek przybita była do stołu. Mieszkał tam z pewnością rzemieślnik, który wyrabiał paski, torebki i tornistry.
Jakaś kobieta kręciła się po mieszkaniu. ,,W kuchni jest skrytka – powiedziała do mnie po cichu – schowanko, gdzie można się ukryć przed Niemcami. Niech pani zajmie to mieszkanie”.
Weszłam do kuchni. W alkowie rzeczywiście zobaczyłam skrytkę. Była częścią łazienki, znajdującej się za kuchnią. Część tę odcięto i wejście do niej było przez alkowę.
Mimo to zamieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Trzypokojowe mieszkanie z wodą, gazem i elektrycznością.
Mieliśmy kilka własnych łóżek i materaców. Jeden pokój zajęłam dla siebie i męża; w drugim na materacu na podłodze spały razem Irena i Nina. Trzeci mały pokoik nie był jeszcze uporządkowany. Pokoik ten był od podwórza. Leżała tam na podłodze góra bielizny, męskich ubrań, sukien i palt.
Zamiatając pokoje, znaleźliśmy w kącie książki meldunkowe. Dawny właściciel mieszkania był z pewnością rządcą albo administratorem. W pokoju, w którym spały córki, stały dwa olbrzymie staroświeckie kredensy, sięgające sufitu. Wysoko na półce w jednym z nich leżały obok siebie dwa aksamitne woreczki z tałesami.
Ze znajdywanych przedmiotów odtwarzaliśmy sobie życie i ludzi, którzy mieszkali przed nami i zostali wywiezieni na stracenie.
W kuchni pod oknem leżał medalik z wizerunkiem Matki Boskiej.
A więc mieli służącą-Aryjkę.
W spiżarce cała kolekcja brązowych, kamiennych garnków – z pewnością kwasili ogórki, kapustę, barszcz. I smażyli powidła.
W jednej z szuflad olbrzymich kredensów leżały zastrzyki, lekarstwa i flakoniki tanich perfum – a więc córka ich pracowała w składzie aptecznym. Na półeczce stały rzędem książki szkolne i zeszyty – chyba mieli chłopca w wieku szkolnym. Znaleźliśmy pudło narzędzi ślusarskich aż do wytrychów włącznie, płaską drewnianą skrzyneczkę z bańkami, dolarówkę i kawałeczek materiału –resztkę, ścinek z ubrania. Materiał ten trafem losu przeszedł razem z nami na stronę „aryjską” i w dwa lata później w Sulejówku uszyłam z niego spodenki dla wnuka.” (s. 100-103)

„Nazajutrz przyszła krewna byłych właścicieli mieszkania po rzeczy. Tęga, zażywna kobieta z okrągłą twarzą. Nazywała się Jankielewiczowa. Przyprowadziła ze sobą mężczyznę i zabrali maszynę do szycia. W kuchni obok alkowy stal wysoki kosz z brudną bielizną, zabrali go tak, jak stał.
W ferworze zaczęła zabierać miski, garnki, talerze, czajnik i patelnie. Mężczyzna stał w przedpokoju z otwartym workiem, a ona z kubłem i szczotką do szorowania podłogi szła ku niemu.
Wtedy mąż mój powiedział: stop.
„Stop!” – powiedział i podniósł rękę do góry dłonią obróconą ku przodowi. – ,,Pani Jankielewicz, tak się nie godzi. Zostawiliśmy na Walicowie pod szóstym nie mniej zasobne gospodarstwo. W czym będziemy gotować, czym sprzątać, jeżeli pani zabierze wszystko?”
Stałam przy zlewie i szorowałam popiołem przypalony rondel. Bez słowa odłożyła kubeł i szczotkę i wyszła z kuchni.” (s. 103)

„Wieczorem, kiedyśmy siedzieli przy stole kuchennym i jedli kolację, mąż mój powiedział: ,,Matka znów się martwi”.
Irena odezwała się: ,,Dlaczego nasza matka zawsze taka gorzka?”
A Nina: ,,Mamy gorzką matkę. I jeszcze taki ma zwyczaj, że martwi się na zapas”.
Rzekłam: ,,Jest nas siedem osób. Idzie zima, a mamy tylko dwa ciepłe palta. Zginęły w przeprowadzkach palta: ojca, Ryszarda, Niny, Marysi i dziecka”.
Wtedy mąż wstał od stołu. Wszedł do pokoiku, gdzie wciąż jeszcze piętrzyły się na podłodze rzeczy Jankielewiczowej, i przyniósł wierzch od futra. Szarozielonkawy, w przerabianą czarną nitkę.
,,Odłóżcie ten wierzch – powiedział – będzie dla kogoś z nas palto. Leży tam jeszcze chyba dwanaście palt. To prawo wojny”.
Jankielewiczowa z mężczyzną przychodzili do nas kilka razy, aż zabrali wszystko. Nie powiedzieliśmy jej ani słowa o wierzchu od futra. Powiesiliśmy go do szafy.” (s. 103)

„Jak wszyscy inni, i my wyrzuciliśmy przez okna na podwórze niepotrzebne nam rzeczy. Góra tych mebli, poduszek i materaców sięgała pierwszego piętra.
Z małego pokoiku wyrzuciliśmy dwa składane łóżka, dwa stare materace, kozetkę i kilka oleodruków w szerokich ramach. Woleliśmy wyrzucić podejrzane łóżka, niż spać na nich. Zamietliśmy pokój. Przy ścianie stał niski biały kredens kuchenny z szybkami; przy drugiej ścianie – lakierowana na biało skrzynia. Zostawiliśmy kredens i skrzynię. Na podłodze rozłożyliśmy siatkę i matę z łóżka Marysi, która była z synkiem po stronie „aryjskiej” ; a kiedy przychodzili do nas moi szwagrowie – Witold albo Edward – spali na tej macie.
W mieszkaniu były pluskwy i niezliczona ilość pcheł. Prześcieradła nasze, poszewki i nocne koszule popstrzone były przez pchły. Każdego wieczoru przeciągaliśmy sznur od okna do drzwi i wieszaliśmy na nim wypraną bieliznę.
W pokojach frontowych brakowało szyb w oknach. Nie było też zaciemnienia. Ponieważ Niemcy strzelali do okien, jak tylko zauważyli szczelinę światła, nie oświetlaliśmy tych pokoi. Kładliśmy się spać w ciemnościach.
Życie nasze koncentrowało się w malutkiej kuchni z oknem wychodzącym na podwórze. Zawiesiliśmy okno czerwonym cienkim kilimem w beżowe kwiaty. Nie zdejmowaliśmy nigdy tej zasłony. Odchylaliśmy ją tylko na dzień. Gotowaliśmy, jadaliśmy, praliśmy i przyjmowaliśmy gości w tej kuchni.
Stół nieduży, podłużny stał przy ścianie tuż obok drzwi. Nad stołem półka. Dwie patelnie, tarka, durszlak i klucze wisiały na niej. Ręka gospodarnej kobiety – której już nie było – pieczołowicie powiesiła u dołu półki te klucze. I tak trwały. Było ich dwanaście, różnej wielkości. Może były od strychu, może od spiżarni, od piwnicy, od drzwi kuchennych, od kłódek, od walizek… Niepotrzebne były nam te klucze, a jednak nie wyrzuciliśmy ich przez okno. Zostały z nami.
W tej kuchni, na tych stołkach siedzieli nasi krewni – doktor Meir Mayzner z żoną. Opowiadała nam spokojnie i beznamiętnie o dwóch swoich siostrach, które zginęły wraz z mężami. Ani jednej łzy nie wylała opowiadając nam o tym. Wyjęła z kieszeni palta kawałek masła, zawiniętego w papier, i jadła go łyżeczką.
„Kupiłam je od dozorcy na Gęsiej ulicy – wiecie, tego, który ma żonę podobną do Aryjki”.
Potem on nam opowiedział, że zginął jego brat, lekarz, który pracował w warsztatach jako robotnik, natomiast uratował się i przyszedł niemalże pieszo z Otwocka jego ojciec – dziewięćdziesięcioletni starzec. I właśnie dla ojca zabrał jeden z aksamitnych woreczków z tałesem i tefilim, które znaleźliśmy w kredensie.” (s. 104)

„Edward Drabienko mieszkał teraz na trzecim piętrze w naszym domu. Przed pierwszym nalotem mieszkał na rogu Lubeckiego i Gęsiej. Ale kiedy bomba trafiła w dom i sufit nad jego głową zarysował się szeroką szczeliną – przeprowadził się pod numer szósty. Brat jego, Stefan, pracował w szopie na Lesznie. Odwiedzał często Edwarda i obaj przychodzili do naszych córek. Siedzieli w kuchni za stołem. Częstowaliśmy ich herbatą i kaszą.
[…]
Stefan zostawił u nas kufry i walizy swoich rodziców – skrzynię z zapasami żywności, a nawet dwa złożone łóżka i materace. Mieliśmy także u siebie worek z żywnością mojego szwagra, Witolda, i dwa ogromne kosze drugiego szwagra, Edwarda.” (s. 105-106)

„Pewnego razu przyszła do nas Irka.
Posadziłam ją na stołku przy kuchennym stole, sama usiadłam na drugim i patrzyłam na nią. Miała piętnaście lat. Wysoka, ciemna, bardzo ładna. Miała na sobie czerwony sweterek mojej siostry, która zginęła w „małym getcie”.
,,Co się stało z moją matką? Pracowała w pralni na Niskiej. Nie słyszała pani o mojej matce?”
Nie mogłam oderwać oczu od tego sweterka mojej siostry. Droga z szopu Tobbensa do Lubeckiego była długa i niebezpieczna. Z „małego getta” do „dużego” nie wolno było przechodzić nikomu. Tylko policjantom, a i to nie zawsze. Ileż zasadzek kryło się po drodze! Ile razy wpadać musiała do bram domów, nim przyszła do nas tak daleko.
Zjadła talerz zupy. Położyła się na łóżku i zasnęła natychmiast. Po godzinie wstała i zaczęła wybierać się do domu. Chciałam, żeby u nas przenocowała. Nie mogła. Miała ciotkę na Pawiej, musiała jeszcze wstąpić do niej.” (s. 106)

„Niekiedy o zmroku przychodził do nas Witold Szereszewski i zostawał na noc. I on również wraz z żoną przypisany był do pralni parowej przy Niskiej. […] Przychodził także Edward, młodszy brat mego męża, i zostawał na noc. Wszyscy chorowali w tym czasie na ostre zapalenie jelit.” (s. 106)

„W naszej sypialni mieliśmy mały balkonik. Kilka drążków po bokach i u góry tworzyło pergolę czy altankę. Dzikie wino, powój i groszek pięły się po drążkach. Stały doniczki z roślinami.
Z pewnością ten balkonik był radością i wytchnieniem rodziny, której już nie było. Ojciec rodziny sam – własnoręcznie – umocował drążki po bokach i przerzucił druty dla pnących się roślin. Pracował obcążkami, młotkami, gwoździami, które były w znalezionej przez nas skrzyneczce. Syn, chłopiec nieduży, pomagał ojcu przy robocie.
Pnie dzikiego wina w skrzynkach były grube i pokręcone. A więc altanka zbudowana została na długo przed wojną. Służąca-Aryjka, której medalik z Matką Boską znaleźliśmy pierwszego dnia na podłodze w kuchni, nieraz podlewała tę winorośl w skrzynkach. Córka, pracująca w składzie aptecznym – w wiosenne i jesienne wieczory patrząc w rozgwieżdżone niebo – marzyła oparta o mur balustrady. Przecież znaleźliśmy i listy miłosne tej dziewczyny. Równo ułożone, leżały w kwadratowym, zakopiańskim pudełku z wyrżniętym na wierzchu kwiatkiem.
Pracowita, gospodarna matka, której klucze wisiały u dołu półki nad stołem kuchennym, tutaj przychodziła westchnąć.
W soboty i w dnie świąteczne przychodzącym gościom pokazywano z dumą ten poetyczny zakątek. Chłopiec przynosił krzesła; panna herbatę. Goście siedzieli długo, grzejąc się w słońcu i spoglądając na balkony przeciwległej strony ulicy.
Lubiłam siedzieć na tym balkoniku. Przede mną były puste bloki nieparzystej strony ulicy Lubeckiego i palące się we dnie i w nocy światło elektryczne w piwnicy domu numer siedem.” (s. 107-108)

„Z naszego balkonu widać było część ulicy Gęsiej i przechodzące po niej na Umschlag kolumny. Po przejściu kolumny walały się na ulicy poduszki, paczki, plecaki. Zmęczeni ludzie rzucali ciężary. Starsi albo chorzy siadali na chodnikach. Wtedy Niemcy strzelali do nich. Za każdą kolumną jechał karawan bractwa pogrzebowego. Najbardziej znany był karawan Pinkierta. Zbierał tych, których Niemcy zabijali.
Niekiedy karawan zatrzymywał się pod naszym balkonem. Przed bramą. Ten karawaniarz mieszkał w naszym domu. Cmentarnicy nosili czapki z czarnymi otokami i białymi wypustkami. Żony ich i kobiety, które jechały obok nich na karawanach, nosiły takie same czapki.
[…]
Mąż mój mówił nieraz: ,,Nie siedź na balkonie. Przejdzie Niemiec i strzeli do ciebie”. I dodawał: ,,Widzisz przecież, nikogo na balkonach ani w oknach nie widać”.
Kiedy widziałam zbliżających się Niemców, uciekałam z balkonu. Siadałam w pokoju na łóżku i czekałam, aż przejdą. Słyszałam ich kroki i oddzielne słowa ich rozmowy. (s. 108-109)

„Przy ścianie – wielka szafa. Dwa kosze Edwarda ustawione były jeden na drugim tuż przy balkonie. I stały dwa nasze łóżka, a między łóżkami owalny stolik. Jedno łóżko przy oknie; drugie bliżej szafy. Przykryte były firankami z greckiego tiulu. Własność rodziny, która mieszkała przed nami i którą wywieziono na zagładę. Każda firanka była innego koloru: na moim łóżku – biała; na drugim – kremowa.
W szafie leżał owinięty w gazety rozsypany plik papierów. Była to kronika naszej rodziny; spadła z wózka przy przeprowadzce i karty rozsypały się i zabrudziły. Na samym wierzchu – rozdział o mojej babce i fotografia starej kobiety w koralach z bursztynu, w sukni z bufami i staroświeckim stroiku na głowie.
Naprzeciw szafy, między oknem a balkonem, wisiała powiększona fotografia w dębowej ramie. Stara Żydówka w peruce, w kolczykach, w sukni z bufami spiętej u szyi broszką. Na głowie miała staroświecki stroik z aksamitnych wstążeczek i koronki – taki sam, jaki nosiła moja babka.
Obok szafy drzwi. Prowadziły do korytarzyka, a stamtąd do kuchni. Drugie drzwi – tuż przy koszach – prowadziły do pokoju, gdzie stały obok siebie olbrzymie kredensy.
Zdarzało się, że leżąc w łóżku przypominałam sobie, że zapomniałam czegoś na stole w tamtym pokoju. Wstawałam z łóżka i szłam ostrożnie, żeby nie nastąpić na córki, które spały na podłodze. I gdy tak szłam w ciemnościach – w koszuli, z wyciągniętymi przed siebie rękoma –promień z gwiazd czy z księżyca załamywał się w mosiężnej klamce bądź w szkle lub w metalowej ozdobie kredensu i cicho drżał w nikłej poświacie. Czy nie musnął wtedy czyjś cień moich włosów lub czubków palców?
[…]
W każdych drzwiach wisiała mezuza. Cztery sobotnie lichtarze – dwa większe i dwa mniejsze – których nie zabrała Jankielewiczowa, stały wysoko za galeryjką kredensów. A więc byli pobożni. Tutaj tedy – w tych ścianach – uciekali myślą do Boga. Chorowali, wracali z pogrzebów, radowali się i martwili.
Oto klamka, której tyle razy dotykali, kontakt, który przekręcali, próg, przez który przechodzili, i okno, przez które wyglądali dnia każdego.
Boże! Kiedyż uwolnimy się od cieni tych ludzi?
W ich meblach, w ich rzeczach, w ich oparach – nie wiedząc o tym trwamy i żyjemy ich życiem.
Na łóżku, na którym leżę, martwiła się ich matka. I wzdychała, i spać nie mogła do późnej nocy. Aż ojciec zbudzony podnosił głowę i mówił: ,,Di ślufst niś, tajereńkie…”
I oto ja na tym samym miejscu spać nie mogę i wzdycham, a mąż mój tak samo jak tamten podnosi głowę zbudzony i mówi: ,,Ty nie śpisz, kochanie…”.” (s. 109-110)

„Naszym sąsiadem od strony kuchni był Izaak Giterman[1], dyrektor Jointu. Zajmował małe mieszkanko z żoną i synem. Nie wychodzili nigdy.
Naprzeciw – od strony frontowej – trzypokojowe mieszkanie zajmował inżynier Henryk Gliksberg[2] z żoną i dwoma synami: Tadeuszem i Stefanem.
[…]
A więc Gliksbergowie byli naszymi sąsiadami. Numer ich mieszkania był trzeci, podczas kiedy nasze mieszkanie było pod numerem drugim. Przywieźli ze sobą swoje piękne meble: antyczne stoliki, sekretarzyki, bufet, krzesła, fotele, dywany i obrazy.
Kiedy siedziałam pewnego razu u nich w niskim klubowym fotelu, stary zegar na nóżkach z cyferblatem za szkłem wybił najpierw cztery kwadranse, potem godzinę trzecią, wreszcie zagrał kuranta.
,,To cacko jest cudem!” – zawołałam zachwycona.
„To zegar mego dziadka” – powiedziała pani Stefania. Położyła rękę pieszczotliwie na zegarze.
Potem zadzwoniła. Weszła Ada – silna czarna dziewczyna, która pomagała pani Stefanii przy gospodarstwie. Była w białym fartuszku, niosła na tacy dwie filiżanki herbaty.
Pani Stefania na ulicy Lubeckiego była w dalszym ciągu panią domu i prowadziła gospodarstwo jak przedtem. Zasuwane portiery zaciemniały okna. Kazała Adzie umyć podłogi, okna i drzwi i nastawiła się na długi pobyt.
Ponieważ mieli własne meble, wyrzucili przez okno dużo niepotrzebnych rzeczy, a kredens wystawili na klatkę schodową. Zajęli dwa pokoje. Trzeci oddali doktorowi Steinsapirowi i jego żonie. […]
Na drugim piętrze mieszkał doktor Wielikowski z żoną i córką. Zarówno jak Gliksberg i mąż mój, i on był radcą przy Gminie Żydowskiej.
Córka nie odchodziła na krok od matki. Starsza córka Wielikowskich była w Brazylii. ,,O! gdybyśmy mogli do niej pojechać!” – mówiła nieraz Wielikowska.
Po ostatecznym zlikwidowaniu getta warszawskiego wywieziono je do Poniatowej, skąd udało im się uciec. Obecnie są w Brazylii.
Na parterze mieszkał kasjer Gminy – Melamud. W mieszkaniu, które miało skrytkę w kuchni i w którym przedtem była fabryczka wyrobów skórzanych. Wprowadzając się, Melamudowa wyrzuciła przede wszystkim przez okno góry różnokolorowych ścinków skórzanych, leżących na stole, potem wyrzuciła przyśrubowaną do stołu żelazną maszynkę do przebijania dziurek. Wreszcie po kilku dniach wyrzucili stół i przynieśli inny z jakiegoś mieszkania.
Melamudowie tak samo jak my przebywali przeważnie w kuchni o zasłoniętym szczelnie oknie. Skrytka, która tam się znajdowała, dodawała im pewności i spokoju. Toteż otwierali raz po raz drzwiczki do niej i oglądali ją z ciekawością. Siedzieli wieczorami oboje przy kuchennym stole, tęskniąc za swymi synami, którzy byli we Francji. Mieszkała u nich w pierwszych dniach szwagierka z kilkuletnim dzieckiem. Była wdową, a może mąż jej był w Rosji. Nie mogła się legitymować kartą pracy, bo nie pracowała ani nikt jej nie krył. Zginęła wraz z dzieckiem przy pierwszej selekcji.
Na podwórzu na parterze mieścił się Związek Aptek, którego kierownikiem był Henryk Gliksberg. Zięć nasz, Ryszard, tam pracował. A na piętrze – nad Związkiem Aptek – zajęli wspólnie mieszkanie Finkielszteinowie, rodzice Ryszarda, i Noz z rodziną. Noz, tak samo jak Ryszard, pracował w Związku Aptek.” (s. 110-112)

„Dwa mieszkania od podwórza zajęli Popower z żoną i Wojdysławski – chudy, wysokiego wzrostu urzędnik, który stracił żonę w pierwszych dniach wysiedleń. Obaj pracowali w Dziale Finansowym.
Wojdysławski znalazł w przydzielonym mu mieszkaniu pełną szafę ubrań po wysiedlonych lokatorach i prawie codziennie wkładał inny garnitur.
[…]
Na podwórzu, po stronie prawej, mieszkali Kowalscy z córką i synkiem. Szesnastoletnia córka, urocza, o kręconych włosach, miała rysy Mulatki. Jasnowłosy, kędzierzawy Oleś miał lat siedem czy osiem. Był jedynym małym dzieckiem na naszym podwórzu. Może było ich więcej, ale chowano te dzieci. Widywałam Olesia na piramidach mebli obok doniczki z wyschłą palmą i portretu mężczyzny z wąsami. Portret ten był w szerokiej ramie z aksamitu i stał przekrzywiony, oparty o zardzewiałą umywalnię.
Zwyczajem małych chłopców szukał skarbów. W podłużnej skrzyneczce leżały pędzle i farby; jeżeli miał chęć, mógł je wziąć. Jeżeli miał chęć, mógł włożyć na głowę kapelusz-melonik albo zawinąć się w tałes, albo włożyć na nogi męskie kalosze i wyobrażać sobie, że nosi siedmiomilowe buty. Leżała tam w poniewierce niezliczona ilość różnego obuwia i poduszek z tapczanów; te poduszki, haftowane w motyle, pierroty i róże, pierwsze wylatywały przez okna.
Od rana do nocy słychać było huk spadających przedmiotów i trzask rozbitego szkła. Leżały na podwórzu lampy, albumy z fotografiami, konie na biegunach, stare walizy, kosze, drewniane słupki od doniczek, na których Oleś siadał, jeżeli upadły w ten sposób, że można było na nich usiąść.
Od rana do nocy słyszałam głos: ,,Nora! Nora!” albo: ,,Norka! Norka!” – i głos Nory z mieszkania: ,,Olesiu!” Tak nawoływało się tych dwoje.
Spotykałam także Olesia w bramie, gdzie garażował często karawan cmentarnika. Oglądał szprychy kół i próbował wytrzymałości dyszla. Spotykałam go nawet na ulicy przed bramą. A chodzenie po ulicy było już nieostrożnością.
Kowalski był urzędnikiem Gminy. Kowalska z kimś jeszcze do pomocy przynosiła codziennie z kuchni na Lubeckiego 4 dwa wiadra zupy dla naszego domu. Wołała na podwórzu: ,,Zupa! Zupa!”
Schodzono z garnkami. Nalewała chochlą zupę do garnków i rozdzielała czarny chleb.
Pewnego razu, kiedy Kowalska z wiadrami stała na podwórzu, przyszedł żołnierz niemiecki. Pod pachą niósł dwa bochenki chleba.
„Czy są dzieci na tym podwórzu? – zapytał po niemiecku – czy są tutaj dzieci?”
W tych czasach było bardzo mało chleba. A jednak Kowalska odpowiedziała:
„Nie mamy żadnych dzieci na podwórzu. O nie, nie mamy tutaj żadnych dzieci”.
Z biciem serca wróciła do mieszkania.” (s. 113-114)

„Przed likwidacją „małego getta” szkoła pielęgniarek mieściła się w gmachu Ubezpieczalni na rogu Pańskiej i Mariańskiej. Tutaj, na Gęsiej – w czasie wysiedleń – nie było już ani regularnej pracy, ani wykładów. Irena spędzała dnie w szkole, ale nocowała w domu [czyli przy Lubeckiego 6]” (s. 116)

,,Do zupy! Do zupy! – wołała Kowalska na podwórzu. – Nora! Nora! Wyjdź z garnuszkiem po zupę!” Schodziły na podwórze: Finkielszteinowa, Nozowa, Popowerowa, Gitermanowa, Melamudowa, nawet dozorczyni brała zupę, chociaż powodziło jej się dobrze. Mąż jej, jak wszyscy inni dozorcy, handlował szmuglowanymi art kułami żywności.
Tylko cmentarnik nie brał zupy. Gotował rybę i mięso. Miał masło, ser i jaja. Pogardzał zupą Kowalskiej. Cmentarnicy w karawanach prowadzili wielki szmugiel.” (s. 118-119)

„O zmierzchu usłyszeliśmy turkot od strony Gęsiej. Kilka ryksz zatrzymało się przed domem. Szybkie kroki na schodach – po chwili zastukano do drzwi.
Weszło trzech żydowskich policjantów, prezes Lichtenbaum, syn jego Mieczysław, First i jeszcze dwaj, których nie znałam.
Nie zdjęli kapeluszy, nie przywitali się z mężem ani ze mną i córkami, nie przeprosili, przeszli jak wicher przez mieszkanie, zajrzeli do łazienki i ubikacji, sprawdzili drzwi kuchenne i wyszli na schody frontowe.
Usłyszeliśmy ich kroki na górnych piętrach. Otwieranie i zamykanie drzwi. Odgłosy rozmowy… Po piętnastu minutach ryksze odjechały.
Zdziwieni i oszołomieni, zastukaliśmy do Gliksbergów.
,,Czy u was byli?”
„Byli i u nas. Byli u Melamuda, u Wielikowskiego i na trzecim piętrze. Zlustrowali cały dom. Lejkin czekał na dole w rykszy. Czy nie rozumie pan, o co chodzi? Mieszkają jeszcze na Żelaznej, ale muszą się przenieść bliżej Gminy, pewnie nas wyrzucą z mieszkań”.
„Czy pan wie o tym, że prezes nie zdjął nawet kapelusza? Nie przywitał się ani nie przeprosił”.
,,Chamy!” – powiedział Gliksberg.
Milczeliśmy. Wstydziliśmy się samych siebie. Poniewierka i upodlenie były tak wielkie w tej chwili, że nie mogły nasze serca pomieścić ich ogromu.
Nie wyrzucono nas z mieszkań. Ci, co mieszkali na Żelaznej, otrzymali poufne zawiadomienie, że nie warto się przeprowadzać; że przeprowadzą się od razu dalej – przeskoczą przez tę przeprowadzkę. Że za dni kilkanaście getto znów będzie zwężone, że od razu przejdą do bloków wyznaczonych – na ostatni etap.” (s. 118-119)

„Późnym wieczorem w kuchni córki prały ojcu koszule. Postawiły na stołku białą wanienkę do zmywania naczyń; znalazły małą tarę i tarły na niej koszule. A potem namydlone –podług systemu Edwarda i Stefana Drabienków – zostawiały w misce przez noc. Koszule w niebieskie paski, w ceglane i w szarą kratkę.
Ojciec siedział jak zwykle na swoim miejscu, między stołem a kredensem. Czerwony kilim w oknie był spuszczony. Na maszynce gazowej gotowała się woda na herbatę.
[…]
Była godzina dziewiąta. Po dziewiątej. Usłyszeliśmy nagle krzyk rozpaczy od strony ulicy Gęsiej. I odgłosy razów, Kogoś bito. Kogoś straszliwie bito. Wieczorami po godzinie dziewiątej zabronione było chodzić po ulicach. Nasłuchiwaliśmy…
Po tym strzał. Po tym cisza. I już nikt nie krzyczał.” (s. 120)

MY/ONI, III A (7 września 1942)

„Już róg ulicy Lubeckiego. Już mijamy aptekę. Brama numer sześć. Na pierwszym piętrze stajemy przed drzwiami. Są szeroko otwarte. Podobno zrobiła to polska policja spod numeru czwartego. Okradli nie tylko nas, ale także Drabienków i moich szwagrów – Witolda i Edwarda, którzy zostawili u nas rzeczy.” (s. 135)

„Późnym wieczorem był nalot rosyjski czy angielski. Leżeliśmy już w łóżkach, zmęczeni przejściami. Godzina była dziesiąta. Huk pękających bomb i oślepiająca jasność rakiet ucieszyły Żydów. To przecież odpowiedź! Oni o nas myślą! Rozbiją Umschlag. To za nas! Żaden Żyd w getcie nie zszedł do schronu podczas tego bombardowania. Śmierć od bomby nie była straszna. Moje córki i Ryszard przez cały czas stali w drzwiach balkonowych.
Bomba trafiła w dom przy ulicy Gęsiej i oderwała kawał muru.
Druga uderzyła w dach domu przy Lubeckiego 4. Pęd powietrza wyrzucił mnie z łóżka na podłogę. Poleciały szyby i moje łóżko, które stało blisko okna, pokryło się szkłem. Czy to nie było dziwne?” (s. 135-136)

JA/ONI, III A (wrzesień 1942)

„Pewnego razu, kiedy byłam sama w mieszkaniu, ogarnął mnie wielki niepokój. Poszłam do kuchni i wyjrzałam przez okno – nie było nikogo. Podwórko maleńkie, przecięte murem. Piętrzące się, przewrócone meble, materace, kosze, obrazy… Wąziutka ścieżka prowadziła między tymi zwałami pogardzanych rzeczy od bramy aż do drzwi na lewo, gdzie mieścił się Związek Aptek i gdzie na pierwszym piętrze mieszkali rodzice Ryszarda.
Nie było nikogo. Nie było słychać żadnych odgłosów. Otworzyłam drzwi kuchenne. Wychodziły na korytarz-balkon. W kącie stały dwie doniczki i wysokie, okrągłe pudło z cynkowej blachy na śmiecie. Okno kuchni Gitermanów wychodziło na ten balkon. Okno było zamknięte. Za szybą nie było widać nikogo. Wybiegłam do przedpokoju i otworzyłam drzwi. Wielki kredens, który stał na klatce schodowej, błysnął kryształową szybą. I tutaj była cisza. Wszystko było ciche.
Czy Irena wróci szczęśliwie z Urzędu Pracy? Czy Nina wróci do domu? Czy zobaczę je jeszcze?
Rzuciłam się teraz na balkon od ulicy i zobaczyłam na balkonie mieszkania numer dwa Stefanię Gliksberg, opartą o balustradę, z twarzą zwróconą ku Gęsiej. Stała tak chwilę naprężona i za słuchana. Kiedy mnie spostrzegła, powiedziała:
„Umieram z trwogi. Stefanek jest na Umschlagu. Dano nam znać i mąż tam poszedł”.
Stałyśmy tak obie. Każda na swoim balkonie. Była godzina siódma. W promieniach zachodzącego słońca złociły się włosy Gliksbergowej. Ręka jej, leżąca na parapecie, drżała.
Nagle zobaczyłyśmy Stefanka na zakręcie ulicy, przy oknie wystawowym apteki. Szedł z ojcem. Był wesoły i szczęśliwy. Włosy miał rudawe jak matka. I jej piwne oczy. Weszli do bramy. Za nimi krok w krok jechał karawan. I też zatrzymał się przed bramą. Koń spuścił łeb ku ziemi, a karawaniarz zeskoczył z kozła i zaczął wyjmować spod siedzenia paczki i zawiniątka. Mieszkał w naszym domu. Piękny, wysoki, barczysty mężczyzna. Nazywał się Michelson. Przywiózł szmugiel.
Niedługo potem wróciły do domu Irena i Nina. Najpierw jedna, potem druga. Na piersiach miały przypięte żółte numerki.
„Dlaczego tak późno wracacie? – zawołałam – dlaczego tak późno?”
„Czy wiecie – powiedziała Irena – że nie sposób nosić przypiętych numerów? Zrywają je na ulicach. Wyskakują z bram i zrywają numery. Było już kilka wypadków. Trzeba je nosić w torebce”.
„Ale dlaczego wróciłaś tak późno z Urzędu Pracy? Czy wstąpiłaś do kogoś po drodze?”
„Jeżeli tak – powiedziała Nina – to ja już odpinam swój numerek”.
Odpięła numer, położyła go do szufladki, pokręciła się po pokoju i wyszła. Wybiegłam za nią na schody.
,,Dokąd teraz idziesz?”
„Nigdzie. Tylko na podwórze. Chcę zobaczyć, gdzie mieszkają rodzice Rysia. Może do nich pójdę”.
Wyszła na podwórze. Uniosła głowę i zaczęła rozglądać się po oknach. Szukała i myślała: gdzie też oni mieszkają? Gdy tak stała i rozglądała się z podniesioną głową, wszedł żołnierz niemiecki na podwórze. Wszedł przez bramę i stanął przed nią. ,,Co ty tu robisz na tym podwórzu?” – zapytał.
,,Ja tutaj mieszkam” – odpowiedziała Nina.
,,A dlaczego nie masz numeru? Natychmiast chodź ze mną”.
,,Numer zostawiłam w domu. Jestem córką radcy Gminy Żydowskiej”.
Nie obchodził go żaden radca.
,,Ty pójdziesz ze mną. Ty nie masz numeru. Ty się tutaj przybłąkałaś. Daj no torebkę!”
Przeszukał jej torebkę. Miała w niej bransoletkę. Wziął i schował do kieszeni. Zauważył, że nosiła zegarek na ręku. Zabrał jej zegarek. Popatrzył na nią długą chwilę. Odwrócił się i odszedł.
Nina wróciła do domu i nic nie powiedziała. Położyła się do łóżka i dostała nagle czterdzieści stopni gorączki. Nie mówiła nic. Dopiero kiedy ojciec przyszedł, opowiedziała mu o wszystkim.
,,Poprosimy doktora Steinsapira” – powiedział. Zapukał do sąsiadów i wrócił natychmiast.
„To szok nerwowy – orzekł doktor Steinsapir – nie niepokójcie się. To przejdzie”.
Rzeczywiście na drugi dzień gorączki już nie było. I życie potoczyło się dalej.” (s. 136-138)

Przypisy

  1. Izzak Giterman – (ur. w 1889 w Hornostopolu – zg. 18 stycznia 1943 w Warszawie). Kształcił się w Kijowie. Podczas I wojny światowej współtworzył w Kijowie Żydowski Komitet Pomocy Ofiarom Wojny (JEKOPO). W 1921 przeniósł się do Warszawy. W 1926 r. został dyrektorem Jointu w Polsce. 1938 r organizował pomoc dla Żydów, obywateli polskich, wysiedlonych z Niemiec do Zbąszynia. W getcie działał społecznie wspierając różne organizacje. Działał w ŻSS-KK (Żydowska Samopomoc Społeczna – Komisja Koordynacyjna) i JIKOR (Żydowska Organizacja Kulturalna), był członkiem KK ŻKN (Komisja Koordynacyjna Żydowskiego Komitetu Narodowego) i Bundu, a od października 1942 roku – członkiem komitetu finansowego ŻOB, której ze środków organizacji społecznych przekazał pieniądze na zakup broni. Wchodził w skład zarządu grupy Oneg Szabad. Zginął w getcie podczas akcji styczniowej.
  2. Henryk Gliksberg – inżynier, radca Gminy Żydowskiej, kierownik Związku Aptek.

Bibliografia

– Basia Temkin-Bermanowa, Dziennik z podziemia, wstęp, oprac., przypisy A. Grupińska i P. Szapiro, Warszawa: ŻIH, „Twój Styl” 2000, ss. 390.

– Helena Szereszewska, Krzyż i mezuza, Warszawa 1993.