„Śmierć białej pończochy”
Świt w Krakowie. Skądś Bach, siekany jak słoninka w drobną mieszczańską kostkę. Skądś kanarek, wykładnik tępawo-nudnego błogostanu.
MIESZCZKA (wylewająca nocną zawartość rodzinnego urynału, nuci)
Kleeeein, aber meeeein…
und schöööön… und feeeein!
Trink’ Wein… bin dein…
bin dein und allein…[1]
PĄTNIK (o twarzy, którą już chyba widzieliśmy, staje)
Pochwalony… Co to za odpust, że nic tylko dzwony i dzwony? Aż kawki nad grodem kauczą i kaukają, bo siąść na wieży boją się.
MIESZCZKA
Bóg z tobą, pątniku… (kiwa boleśnie głową) Miasto się… cieszy… (półgłosem) teek… bo od litewskiego króla potomka mieć będziemy…
PĄTNIK
Podziwiam takie miasta, gdzie wszyscy się śmieją i gdzie nikt nie wzdycha…
MIESZCZKA
Dziwnie ty mówisz… jak na pątnika…
Pątnik nuci bez słów „Drei Lilien”.
MIESZCZKA
Słyszę, że umiesz śpiewać…
PĄTNIK
Sprzedając szkaplerze… to tu, to tam… Nauczyłem się tego i owego. Wracam właśnie z Ziemi Świętej, gdzie żył i umarł unser Herr Jesus Christus. (odpina z piersi piękny krzyżyk i podaje go Mieszczce) Bitte, weźcie to… za to, żeście dobrym słowem wędrowca przywitali. Niech waszej rodzinie viel Glück[2] przyniesie!
MIESZCZKA (nieśmiało przyjmując tak cenny dar, woła w głąb domu)
Johann, komm schnell! (do Pątnika) Bitte, kommen Sie rein![3] (wpuszcza go do sieni i zamyka drzwi)
Znowu Bach grubo siekany, posypany „Drei Liliami”.
*