SREBRNA

Bogdan Wojdowski

I (?), F
s. 23 „Srebrna pełna była takich nor, przeszytych krzykiem towarowych pociągów, przeszytych wiatrem przedmieścia, owianych słupem pyłu węglowego”.

I, F
s. 47 „Między życiem, jakie wiedli dotąd na Srebrnej, a obecnym wygnaniem na Krochmalną nie było jeszcze ciągle tak dużej różnicy i temu zawdzięczali trochę odporności, sił do przetrwania; Dawid patrzył na ojca innym wzrokiem i powoli zaczynał rozumieć, że niedostatek, w jakim zaprawiły się całe pokolenia, teraz zapalał jego oczy jakąś straszną gorączką i zaciętością. Matka po przeprowadzce raz po raz wybuchała strasznym szlochem.
-Żywcem zamurowani!”

s. 79-80 “Pamięta ten dzień. Był sam-łomotanie do drzwi warsztatu wdarło się nagle w zgiełk wszczętej potyczki, bo plemię czerwonoskórych wbiło właśnie topór na wojennej ścieżce-a przed nim otwarta książka, z której pierzchły ostatnie głosy. Rozpaczliwe walenie cichło i znów się wzmagało. Bał się pytać, kto tam. A ujrzawszy twarz dziko zarośniętą, szarą i zapadłą, nie mógł powiedzieć słowa. Którędy? Dlaczego tędy? Później ukrywali obecność ojca przed stróżem i sąsiadami jeszcze pól roku, do dnia, kiedy załadować przyszło sprzęty na wózek – i pociągnęli za mur. Mundur spoczął w skrzyni na dnie, wśród starych ksiąg i świątecznej bielizny. Ale kiedy usłyszał łomotanie do zamkniętych na głucho drzwi warsztatu, pomyślał, że żandarmi idą, i gnany strachem wszedł w ciemność duszną i wilgotną, pełną woni trawy morskiej, potu i drzewa, żywicy, zbutwiałych mebli, pokostów, kleju. Wszedł tam, gdzie od miesięcy nie rozlegał się dźwięk młota, struga, piły, i potykając się o przewrócone kozły, wstając i znów padając na twarz, oszołomiony strachem i hałasem posuwał się po omacku przed siebie, aż do drzwi zapartych od wewnątrz ciężkimi żelaznymi sztabami. Wysoko, trochę za wysoko dla niego. Wyrwał je obiema rękami naraz z uchwytów, a potem odstawił z wysiłkiem na bok. Uderzenia za drzwiami rozlegały się blisko, głośno, przy samej twarzy. Ostatnie uderzenie było tym, które rozwarło na oścież drewniane, ślepe odrzwia tak nagle, że przewrócił się jeszcze raz i poczuł, jak zostaje uniesiony w górę, a nos szoruje mu broda żołnierza, który w nikłym świetle wpadającym tutaj z ulicy wyglądał dziko i obco. Wisiały na nim strzępy zgniłozielonego szynela. Obsypany był śniegiem ten szynel i twarz, a oddech był zimny, zimny i miał woń porzuconego żelaza, które długo rdzewiało w opuszczeniu i wiele razy wilgło na deszczu, i wiele razy zastygało na mrozie. […].
Silą zdzierał ojciec sztywne, czarne onuce i stękał z bólu. Siedział boso i jadł chleb nie wypuszczając noża z ręki, a głowa opadała mu ze zmęczenia. Spuchnięte stopy wisiały podkurczone w powietrzu, pokryte skorupą krwi i błota. Długo to trwało, zanim odespał ucieczkę. Noc, dzień, jeszcze jedną noc i potem drugi dzień; polowe łóżko matka wstawiła do warsztatu, a kiedy z podwórza stukali sąsiedzi, uchylała niechętnie drzwi. Wszystko jej leciało z rąk. Dawid stawał nad śpiącym: bezbronnie rozrzucone ręce wędrowały w górę, chwytały koszulę na piersi. Dał ją pogrążony we śnie. Rzucał się, a w gardle wzbierał niewyrażny bełkot. Matka przykładała palec do ust, ostrzegała. Milczeć, nikomu. Dawid czuwając przy śpiącym-widział transport oddalający się torami w cichnącym postukiwaniu kół na ośnieżonym pustkowiu, w zgiełkliwym ujadaniu konwoju, w szmerze słabych głosów: „Wody!” Przed nim leżał ojciec bełkocząc przez sen, a szynel matka troskliwie suszyła przy piecu przesuwając dłonie po podartym suknie. W tym szynelu o barwie przegniłego siana ojciec poszedł na front, dostał się za druty, uciekł z transportu. Uciekł i wrócił do nich, kiedy mieli go za martwego. Wrócił tutaj”.

 

Bibliografia

– Bogdan Wojdowski, Chleb rzucony umarłym, PIW, Warszawa 1978.