ŻYDOWSKA 12 (Resort Papierniczy)
Jakub Poznański
JA/ONI, V A
13 XII 1942
„W resorcie papierniczym, w którym pracuję jako „nadsalowy”, praca trwa od 6.30 rano do 20.30 wieczorem z dwugodzinną przerwą na obiad. Otrzymuję dziennie cztery i pół marki praz prawo do dwóch zup. Praca niezbyt uciążliwa.
Wczoraj oczekiwaliśmy „gości”. Miał nas odwiedzić Hans Biebow – kierownik Zarządu Getta. Robiliśmy na gwałt porządki, lecz wizyta nie doszła do skutku. Podobno odłożono ją na dziś, ale i w dniu dzisiejszym ów dostojnik nie raczył nas zaszczycić”. (s. 19.)
JA/ONI, V A
16 XII 1942
„Przedwczoraj odwiedził nasz resort długo oczekiwany Hans Biebow. Wizytę jego poprzedził istny sądny dzień, toteż zastał wszystko w idealnym porządku. Towarzyszyli mu A[ron] Jakubowicz, faktyczny kierownik wszystkich resortów i sekretarka, panna [Mary] Szyflinger. Jakubowicz to człowiek stosunkowo młody (około czterdziestki) i, jak się zdaje, energiczny. Mówiono niedawno, że ma na pieńku z [Mordechajem Chaimem] Rumkowskim i opowiada się po stronie [Dawida] Gertlera. W każdym razie podczas wrześniowej akcji wysiedleńczej stanął na wysokości zadania i ratował kogo tylko mógł. Zjawił się prawie w każdym zagrożonym punkcie”. (s. 21)
ONI, V A
7 II 1943
„Dziś druga niedziela, kiedy resort nie pracuje. Sprzątaczki, salowe i gospodarze pracują, robiąc porządki. Od kilku dni jest ważne rozporządzenie w całych Niemczech, a może i wszystkich zajętych terytoriach, o zamknięciu wszystkiego rodzaju prywatnych przedsiębiorstw, niezajętych bezpośrednio na cele wojenne”.
(s. 42)
JA/ONI, V A
14 II 1943
„Gdy koło 15.45 wracałem do resortu przejściem koło ruin dawnej gminnej synagogi [Wolborska], znów nastąpiła detonacja, która jednak sprawiła na mnie wrażenie strzału armatniego. W resorcie [Żydowska 12] opowiadano mi, że widziano aeroplan, który się bardzo nisko opuścił i zaraz też raptownie się podniósł, i w tym momencie nastąpiła detonacja, sądzili, że to motor na samolocie eksplodował”.
(s.43)
JA,V A
21 III 1943
„Zrobiłem w resorcie [Żydowska 12] inspekty. Dziś, jutro zasieję”.
(s. 53)
ONI, V A
16 V 1943
„W naszym resorcie [Żydowska 12] w tym tygodniu wydawano mięso. Podział był następujący: kierownicy w liczbie trzech dostali po całej puszce S (wieprzowiny), szef biura pół puszki S, instruktorzy, gospodarze, robotnicy, obsługa sanitarna – po pół puszki R (wołowiny), dzieci, pracownicy biura i sprzątaczki po 1/3 puszki R. Dlaczego kierownicy całą puszkę i w dodatku S? Czy dlatego, że w tym miesiącu dostali już jeden przydział mięsa i dodatkowo po pół puszki S na głowę rodzin? Gdzie elementarne zasady sprawiedliwości?”.
(s. 66)
ONI, V A
20 V 1943
„W naszym resorcie [Żydowska 12] trwają przygotowania do imprezy artystycznych. Ludzie głodują i za dodatkowy talerz zupy robią z siebie komediantów. A przy tym liczą na możliwość otrzymania podarku w postaci talonu”.
(s. 66)
JA/ONI, V A
25 V 1943
„W niedzielę nie mogłem pisać z powodu choroby, a później śmierci matki naszego kolegi z resortu. Proszono mnie o zastąpienie go przy organizacji imprezy artystycznej. […] Mam teraz sporo kłopotów z imprezą. Wykonawcy są niezdyscyplinowani. Trzeba ich prośbą i groźbą zmuszać do udziału w próbach. Jest w tym niemała wina kierownictwa. Jeśli wymaga się od ludzi, by o jednym talerzu zupy wytrwali do godziny dziesiątej w nocy, to należy pomyśleć o jakimś dodatkowym posiłku dla nich. A uczestników sporo, bo aż 70 osób”.
(s. 67)
JA/ONI, V A
28 V 1943
„Wczoraj dostąpiliśmy niemałego zaszczytu. Odwiedził nas sam [Mordechaj Chaim] Rumkowski. Cel wizyty był dwojaki. Chodziło o inspekcję resortu i wytypowanie kandydatów do domu wypoczynkowego. […]
Odwiedziny były zapowiedziane. Już od samego rana zacz to gorączkowe przygotowania. Mimo to pobyt Prezesa w naszym resorcie zamienił się w tragifarsę, godną pióra Gogola.
Mnie, jako jednemu z gospodarzy, przypadła również misja utrzymania porządku. Budynek, którym administruję, posiada parter i trzy piętra. Pracuje w nim większość robotników resortu – przeszło 550 osób.
Według mego planu na każdym piętrze miał stać robotnik i przy pomocy salowej nie wypuszczać nikogo z pomieszczeń fabrycznych. Prawo wyjścia mieli mieć tylko ci, którzy zostaną wezwani do kierownictwa dla przedstawienia Prezesowi.
Niestety, moi ,,gospodarze” – większość z nich to dwudziestokilkuletnie młokosy – nie stanęli na wysokości zadania. Wskutek tego powstał bałagan, jakiego jeszcze (podobno!) w żadnym resorcie nie było…
Prezes przybył do resortu punktualnie o godzinie dwunastej. Wszedł do gabinetu kierownika i po chwili udał się na wizytację kuchni. Była właśnie pora wydawania obiadów. Dzieci, które dostają obiady w pierwszej kolejności, stały przed okienkiem i czekały grzecznie na zupę.
Po rozmowie z dziećmi Rumkowski zwiedził fabrykę grzebieni. W całym gmachu panował wzorowy porządek i Prezes był, zdaje się zadowolony. Lecz gdy tylko wrócił do biura celem wytypowania kandydatów do Heimu, zaczęło się piekło. Pierwsi rzucili swoje posterunki ,,porządkowi” z gospodarzem na czele. W ślad za nimi wtłoczyło się do sekretariatu przeszło 150 osób. Inni, widząc to, zaczęli szturmować budynek biurowy. Powstał harmider nie do opisania. W końcu sam Prezes wybiegł z biura, rzucił się w tłum i okładał laską kogo popadło, ale i ta ,,najwyższa” interwencja niewiele pomogła. Tłum rozpraszał się, po chwili znowu narastał. Nawet w gabinecie nie obeszło się bez rękoczynów. Przy tej sposobności wyleciał z pracy młodociany gospodarz, główny winowajca całej tej tragikomedii, która trwała prawie dwie godziny, tyle co spektakl teatralny”.
(s. 67-68)
JA/ONI, V A
20 VI 1943
„W ciągu ostatnich trzech dni dużo zaszło. Po pierwsze wczoraj mieliśmy w resorcie pożar. Wybuchł w fabryce muchołapek około godz. 6.45 rano wskutek przelania gotującej się masy klejowej i jej zapalenia się od maszynki gazowej. W parę minut po alarmie żydowska straż była na miejscu, ja przyszedłem do pracy i równocześnie ze strażą żydowską byłem przy pożarze. Z kierowników tylko [Mordka] Bajgelman w narzuconym pospiesznie na nocną koszulę ubraniu kuśtykał po resorcie opary na ramionach obydwu córek [Fajgi i Kazimiery] oddawał różne rozkazy, trzeba dodać, zupełnie na miejscu. Prócz mnie żadnego z młodych gospodarzy nie było, dopiero potem w czasie akcji przyleciał zadyszany [Pinkus] Lichtenstein, robiąc koło siebie dużo powietrza. Po półtorej godziny pożar zlokalizowano i ugaszono. Straty nieznaczne, tylko dział muchołapek, ale, jak twierdzi instruktor tego działy, już po tygodniu będzie mógł go w całości uruchomić, o ile będzie miał gaz. […] Po 8-10 minutach po przyjeździe żydowskiej straży ogniowej, przyjechała z miasta niemiecka, a tuż za nią żandarmeria, która rozstawiła wszędzie posterunki. 0 godzinie 8.30 straż niemiecka odjechała, za nią opuściła posterunki żandarmeria. A po półgodzinie i straż żydowska opuściła resort”.
(s. 78-79)
JA/ONI, V A
22 XII 1943
„W naszym resorcie zapanował nieznośny rygor. Nie wolno ani na chwilę opuścić warsztatu. Za najmniejsze spóźnienie sypią się kary pieniężne i pogróżki. W innych przedsiębiorstwach jest pod tym względem o wiele lepiej”.
(s. 139-140)
JA/ONI, VI B
9 VIII 1944
„Żona i córka poszły dziś rano do wydziału żony, a ja do swego resortu. Do naszego resortu nasi miejscowi dygnitarze sprowadzili swoje rodziny z bebechami. […] Godzina 10 rano. Słychać z bliska karabinowe strzały, najprzód jeden, potem drugi, trzeci, czwarty i coraz częściej. Dowiadujemy się, że rozpoczęła się akcja na nowo i objęty jest akcją blok, w którym mieści się nasz resort papierniczy, gdzie też w danej chwili się znajdowałem. Żona i córka były już o tej porze w wydziale żony (ewidencja) na pl. Kościelnym 4. Będąc na III piętrze resortu mogłem dobrze obserwować akcję w sąsiednim domu. Blok, który objęty był akcją, był ograniczony: parzysta strona Żydowskiej, parzysta Franciszkańskiej, nieparzysta Brzezińskiej i parzysta Kościelnej. W skład bloku wchodzi i budynek i ogrody Kripo, nasz resort, jak podałem wyżej, i jeszcze parę innych resortów. Trzeba oddać sprawiedliwość energii i działalności kierownika Z.[ysia] Ejbuszyca, który potrafił tak sprawę postawić, że do resortu nie wchodzono, gdyż zameldował, że są ludzie i pracują. Wprawdzie tylko żydowskie władze chciały wejść. Choć na ulicy stał [Ericha] Czarnulla, a opodal [Hans] Biebow. Akcja odbywa się w ten sposób, że niemiecka policja (mówią, że miejska straż ogniowa) oczepia przeznaczony do ewakuacji blok, dając na postrach kilka lub kilkanaście strzałów. Idąca w ślad za nią żydowska policja wraz z żydowską strażą ogniową i kominiarzami wchodzi i krzyczy, by wszyscy zeszli na dół. Po paru minutach wlatują do poszczególnych mieszkań i sprawdzają, czy nie ma kogo. I oczywiście to zależy od poszczególnego policjanta względnie strażaka. Zamknięte mieszkania rzadko otwierają, ale jest dużo wypadków, gdzie wyłamywano drzwi, jest też dużo wypadków, że policjant, słysząc kogoś za drzwiami, udawał, że nikogo nie ma”.
(s. 195)
JA/ONI, VI
12 VIII 1944
„[W czwartek 10 VIII ] postanowiliśmy się skryć w resorcie, już o 5-ej zaniosłem tam część rzeczy. Zastałem tam już dość sporo ludzi, którzy się tam skryli: [Nuchem] Koplowicz i [Lajzer] Perelman, moi wspólnicy do działki, obydwaj w moim pokoju i sąsiednim. Zamówiłem również nadejście mojej rodziny, tzn. żony i córki. Wróciłem do domu, zabrałem znów część rzeczy i znów zaniosłem do resortu. Tak obróciłem ze 4-5 razy. O godz. 7-ej otrzymaliśmy wiadomość, że akcja się rozpoczęła, że obstawiono Wschodnią ulicę, nieparzystą stronę. Dobrze, że moja rodzina była już w resorcie.
[…] Tak przeszedł czwartek. Zmęczeni nieprzespaną nocą, całodziennymi przeżyciami, byliśmy szczęśliwi, gdy o godz. 21-22 można się było położyć spać. Legowisko urządziliśmy sobie na Sali roboczej z ławek, na których położyliśmy paczki dużych torebek, które miały służyć jako materac. Przespaliśmy do 5-ej nad ranem mocnym snem.
W piątek o 5-ek rano wstaliśmy. Trzeba zaznaczyć, że kierownictwo resortu pomimo ogłoszenia, że w resorcie może zostać tylko 10 osób, bardzo tolerancyjnie odnosiło się do tych, co chcieli się tu skryć. Już całą noc, a co dopiero nad ranem, chodzili ludzie do resortu. Wygląda resort jak zajazd […]”.
(s. 196-197)
JA/ONI, VI B
18 VIII 1944
„Muszę tu zaznaczyć, że wraz z [Nuchemem] Koplowiczem i [Lajzerem] Perelmanem znaleźliśmy specjalną kryjówkę na poddaszu, gdzie podczas akcji przebywaliśmy z naszymi rodzinami. Okna tej kryjówki wychodziły na front, tak że jeżeli nie [mogliśmy] widzieć, bo z powodu niebezpieczeństwa odkrycia nas nie podchodziliśmy do okien, to przynajmniej zawsze dobrze słyszeliśmy przebieg akcji na ul. Żydowskiej. Należy przy tym zaznaczyć, że przy tej ulicy mieszkają też rodziny policjantów i strażaków, którzy zawsze stali w pogotowiu, by bronić swych rodzin. Trzeba również zaznaczyć, że to łapanie ludzi robi wrażenie, jakby szczuto zwierzynę podczas polowania. Te krzyki, wrzaski złapanych, te prośby wypuszczenia ich do domu po przygotowane wcześniej na wszelki wypadek plecaki i chlebaki robi straszne wrażenie i trzeba pióra dobrego, Szaloma Asza lub innego odpowiedniego pisarza, by obraz ten odtworzyć na papierze.
Jak wygląda ulica podczas akcji? Gdy wiadomo, że policja czy straż niemiecka jest w getcie, ludzie bardzo rzadko wydalają się ze swych domów i co najwyżej stoją przy bramach lub idą na pobliskie punkty gazowe, które nota bene, jak wszystko obecnie w getcie, oddają swe usługi klienteli bez zapłaty, bo nie ma ani komisarzy, ani kasjerów. Wzdłuż ulicy na rogach stoi żydowska policja, czy to postawiona wacha, czy też policjanci i strażacy sami siebie stawiają na posterunku tam, gdzie chcą, po większej części dla obrony swych rodzin. Gdy zbliża się szum traktora, ciągnącego za sobą wozy ciężarowe, lub słychać szum zbliżających się wozów lub rolwag, wszystko ucieka do bram i każdy się chowa do swej kryjówki. Gdy niemiecka policja zjawia się, daje na postrach kilka lub kilkanaście strzałów i wyskakuje w biegu z samochodu, i zajmuje posterunki, okrążając pewien, już z góry określony blok, i goniąc żydowską policję, by przetrząsała mieszkania i kryjówki Żydów i ich stamtąd wydostawała. Często na czele policji kroczy sam. p. [Hans] Biebow lub [Erich] Czarnulla lub inna figura i zachęca niemieckich policjantów również do sprawdzania mieszkań i całych domów. Jak już wzmiankowałem, cała ta tak zwana akcja robi niesamowite wrażenie, jakby szczuto zwierzynę. Złapanych w ten sposób ludzi, czasem z plecakami, a czasem i bez rzeczy, odsyła się piechotą do pobliskiego tramwaju albo wsadza na auta i wozy i odwozi do stacji Radegast. Tak wygląda w ogólnych zarysach przebieg akcji, jako akompaniament odgłos rozbijanych drzwi i tłuczonych szyb. Ale jak policja niemiecka odjeżdża i obsadza inny blok, to ulica nie przybiera normalnego wyglądu, każdy boi się powrotu. I miało to też miejsce w poniedziałek czy we wtorek, kiedy po półgodzinnej przerwie znów wrócili na Żydowską, kiedy nawet już mówiono, że opuścili Bałucki Rynek i pojechali do miasta. I wtedy mieli obfity „połów”. Bo przeczyścili wtedy nie tylko Żydowską, ale przyległy Stary Rynek, Wschodnią i inne. […]
U nas w resorcie ułożono listę 10 skoszarowanych rodzin. Oczywista rzecz, że mnie na niej nie ma. Za namową córki i żony i za zgodą jednego z kierowników postanowiliśmy jednakże nie pójść dalej i ukryć się w resorcie, i tu poczekać do przyjścia bolszewików. Całą noc się pakowano, musieliśmy udawać przed sąsiadami [z] kryjówki, że również idziemy, by w ostatniej chwili zostać. […] O godz. 18-ej do kryjówki mej przyszedł jeden z kolegów skoszarowanych i opowiedział mi, że go wraz z żoną skreślono z listy. Byłem bardzo zadowolony, że ktoś przyszedł, bo z nudów mogłem zwariować”.
(s. 198-201).
JA/ONI, VI B
20 VIII 1944
„Muszę teraz pisać i nazwę dnia, by nie zapomnieć, jaki dzień mamy, bo inaczej stracimy rachunek. Wczorajszy dzień sobotni przeszedł zupełnie spokojnie. Akcji w getcie żadnej nie było. Na ulicy Żydowskiej, która jest z getta wyłączona, a na którą wychodzą okna mej kryjówki, był cały dzień z małymi przerwami ruch. Ludzie chodzili do swych mieszkań po resztę swego dobytku lub na plac warzywny (Żydowska 8), lub do naszego resortu, po odbiór kartofli. O godz. 11-12 przed południem przyjechał wóz na dętych kołach i zabierał chorych z całej okolicy. Z naszej ulicy zabrano kilka kobiet. O godz. 18-ej przejechał tędy na motocyklu sierżant i naczelnik straży ogniowej w getcie [Henryk] Kaufman, z inspekcją posterunków.
Ograniczamy się bardzo w jedzeniu, by zapasy jak najdłużej starczyły. Jemy tylko 3 razy dziennie. Wobec tego, że zdobycie wody również stanowi poważny problem, ograniczamy się również w piciu.
Kryjówka znajduje się na poddaszu, wskutek czego jest bardzo gorąco i duszno. Mamy maszynkę elektryczną i na niej gotujemy.
Wobec tego, że mój towarzysz z pracy cały dzień nie był u mnie, poszedłem o godz. 23.30 wieczorem do niego. Nikt po drodze mnie nie widział. Okazało się, że jest niezdrów i ma boleści w brzuchu, i już spał. Mało się też od niego dowiedziałem. Jego sprawa jeszcze nie załatwiona, a już był u niego gospodarz i szef biura z żądaniem, by w ciągu wczorajszego dnia opuścił resort wraz z rodziną.
Siedząc cały dzień sam i myśląc nad różnymi problemami, przekonywałem się coraz bardziej, jak brakuje mi towarzystwa, jak ciąży na mej psychice niemożność się z kimkolwiek porozumieć i pomówić. O tym, że nie mam żadnych wiadomości polityczno-wojskowych, że nie mam pojęcia, jak się kształtuje sytuacja militarna, nie trzeba chyba wspominać.
Z okien mojej kryjówki można zaobserwować, że w wielu domach kryją się nadal ludzie i nie myślą ich opuszczać. Niektórzy nawet nie bardzo maskują się przy tym.
Dziś rano obudził mnie niesamowity ruch na ulicy. Jak długo on trwał, nie mogę tego powiedzieć. Ruch ten był wywołany tym, że z placu warzywnego (Żydowska 8) pozwolono brać czy też dawano kartofle i kapustę, i każdy przychodził i brał. Taki ruch wzmożony trwał do 10-ej, potem”.
(s. 201-202)
JA/ONI, VI B
21 VIII 1944
„Dzisiaj czwarty dzień naszego dobrowolnego więzienia, już koło 8-ej rano słychać było głosy żydowskich policjantów i strażaków, używających łomów, siekier i młotków do rozwalania zamkniętych drzwi i okien mieszkaniowych. Po pewnym czasie przeszło 2 niemieckich policjantów, którzy bardzo powierzchownie tylko frontowe mieszkania parterowe sprawdzili. Po ich odejściu żydowscy policjanci i strażacy dalej odbijali zamknięte mieszkania jakiś czas. Na tym cała akcja w naszej okolicy się skończyła. Cały dzień było bardzo spokojnie, bardzo mało ruchu, ale widać, że ci, co chodzą, to przychodzą z tamtych terenów. Nie wiem, czy była dziś w ogóle akcja „werbunku” na wyjazd.
Ludność getta, nie skoszarowani, nie otrzymuje żadnej aprowizacji ani chleba i wg teoretycznych obliczeń p. [Mordechaja Chaima] Rumkowskiego ma żyć z powietrza. Natomiast skoszarowani dostają trochę lepsze racje niż normalnie. […]
Wczoraj wieczorem zgłosił się do mnie koło godz. 20-ej gospodarz resortu i powiedział mi, że w imieniu całej grupy skoszarowanych prosi mnie o opuszczenie wraz z rodziną resortu. Gdy mu powiedziałem, że [mamy] cichą zgodę kierownika na ukrywanie się tu, prosił mnie, bym porozumiał się na ten temat z szefem biura, co też uczyniłem koło godz. 23-ej w nocy, zupełnie incognito. Sprawa nie jest definitywnie załatwiona, ale na dobrej drodze. […]
Teraz opiszę trochę kryjówkę. Jest to poddasze, dość obszerne, ale bardzo dusze, wychodzące oknami na ulice. Cały dzień panuje niesamowity żar. Córka moja leży cały dzień nago. Mamy elektryczność i, mając maszynkę elektryczną, możemy gotować sobie jedzenie. Śpimy na posłaniach zrobionych z pudełek, nad których z kolei położyliśmy kołdry. Za krzesełka służą nam przewrócone do góry dnem kosze do papierów, za stół zaś taboret. Poddasze ma przy oknach koło I30-140 cm, a z przeciwnej strony koło 2 m wysokości, i służyło przed wojną za mieszkanie, o czym świadczy przybite do drzwi „mesuse”. […]
Wczoraj dowiedziałem się, że front wschodni na nas w tej chwili najwięcej interesującym odcinku, Warszawa-Warka, nie posunął się wcale. Nasza cała nadzieja na prędkie zdobycie Warszawy i przyjście Rosjan do Łodzi. Oby to jak najprędzej się to stało”.
(s. 202-204)
JA/ONI, VI B
23 VIII 1944
„Szósty dzień dobrowolnego więzienia. W ciągu ubiegłych dwóch dni nic poważnego nie zaszło. Podobno wczoraj i dziś była do obiadu akcja. Wczoraj na terenie Brzezińskiej, Franciszkańskiej, Dworskiej, dziś pl. Kościelny, Zgierska, Bałucki Rynek, Łagiewnicka, który to blok pierwotnie miał być wyłączony z getta, ale jak się okazuje, jeszcze jest dopuszczalny do mieszkania.
Teraz co do naszego pożywienia, to na razie składa się z 7-8 dkg starego chleba (połowa ćwiartki bochenka na 3 osoby i koło 30 dkg kartofli na osobę dziennie). Czasami do tego dochodzi jakaś łatka z mąki i kawy, czasami trochę buraków. Posiadamy dość dużo prawdziwej herbaty i kawy i je spożywamy.
Z tego można wnioskować, że odżywiamy się bardzo marnie, ale obliczyliśmy, że to nam starczy na 24-25 dni, a tak długo ta historia pewnie nie potrwa.
Wczoraj wieczorem przeszła nad miastem burza z ulewą, dużo wody naleciało nam przez dach i należało ratować z jednej strony łoża, a z drugiej prowiant i dobytek. Było trochę strachu, ale bardzo mało szkody.
W ciągu dnia ulica jest spokojna, bardzo słaby ruch. Dopiero pod wieczór zaczynają się ludzie schodzić, ale dokąd idą i po co, nie wiem. Dużo ludzi nosi małe woreczki, z czym?
Muszę tu zaznaczyć, że sąsiadujące z resortem domy, Żydowska 14, 16, 18 i pendant do nich Brzezińska 3, 5, 7, zostały oddane pod „koszary” dla fekalistów i śmieciarzy. System nazistowski, wyrzucać jednych, wsiedlać innych. Wiele dobytku ludzkiego, wiele bogactwa narodowego idzie przy tym na marne”.
(s. 204-205)
JA/ONI, VI B
26 VIII 1944
„Dziewiąty dzień naszego dobrowolnego więzienia. Czwartek przeszedł bez nadzwyczajnych zmian. Akcja wyłapywania ludzi trwała nadal i wysyłano je [transporty]. […]
W naszym życiu „kryjowianym” jednym z ważnych problemów jest nabieranie i przynoszenie na górę wody i wylewanie nieczystości. Obie czynności odbywać się muszą w nocy, a noce się teraz ciemne. Na domiar złego popsuł się motor, a pompowanie wody ze studni, wobec jej dużej głębokości i prędkiego uciekania wody, trwa dość długo i wymaga dużego wysiłku.
Tak nam przeszedł czwartek [24 VIII]. […]
Nadszedł piątek i zaczął się zwykłym porankiem, tj. koło 10-ej zjedliśmy nasze 7-8 dkg każdy, i postanowiliśmy obiad podzielić na 2 sesje, jedna około 13-ej·a druga koło 16-ej. Właśnie szykujemy się do pierwszej partii, tym razem, czerwonego barszczu z kartoflami, gdy słyszymy duży ruch na ulicy. Wyglądamy z naszej·facjatki i widzimy, że ludzie lecą w stronę Wolborskiej, a wracają stamtąd obładowani chlebem, i po 4-6-8 i więcej bochenków, a niektórzy całe wory. Bardzo nam przykro na to patrzeć, ale nie możemy się ruszyć z miejsca.[…] Po krótkim czasie słyszymy, ze ktoś cicho mnie woła: ,,Panie doktorze, panie doktorze”, poznaję głos gospodarza resortu Lichtensteina i lecę do drzwi. Widzę jego przerażoną minę i pytam, co się stało on z wzruszenia nic nie odpowiada, tylko wsuwa przez wybitą szybę 2 bochenki chleba i mówi: „idz [jedz] Pan z rodziną wiele wlezie, dostanie mąki, kartofli i chleba. Proszę się wieczorem ze mną porozumieć”. Zaniosłem chleby do pokoju i proszę sobie wyobrazić przerażenie moich kobiet. Postanowiliśmy zaraz, nie czekając drugiej sesji obiadowej, wziąć sobie po dodatkowym kawałku chleba, a zaraz potem zjeść całodzienną rację (7-8 dkg) po raz drugi. To dopiero frajda! Specjalnie ucieszyła się moja córka, która przyznała się, że od kilku dni chodzi głodna. Ale na tym się sensacje dnia nie skończyły. Po godzinie przychodzi [Nuchem] Koplowicz i opowiada, że przywieziono do resortu dużo chleba z piekarni z Wolborskiej, że piekarnie zostały porzucone przez piekarzy i ludność zabiera chleb. Wahaliśmy się długo [czy] zdradzić w biały dzień swoją obecność w resorcie, ale biorąc pod uwagę, że poprzedniego [dnia] spostrzegła mnie [Helena] Smoleńska, a prócz tego dość dużo ludzi, podobno wszyscy wiedzą o mojej obecności w resorcie, a drugi raz okazja nabycia chleba się nie nadarzy, postanowiliśmy w trójkę, że zejdę i spróbuję szczęścia. […] Niedługo myśląc, złapałem jedną dużą torbę i czmychnąłem prze portiernię na ulicę. Niestety do piekarni przybyłem za późno, chleba nie było już, ale była mąka i nabrałem z 10-15 kg mąki i poleciałem z tym z powrotem. W portierni zetknąłem się z wychodzącymi szoferami niemieckimi, którzy spojrzeli tylko, ale nic nie powiedzieli. Mąkę zaniosłem na górę, wahałem się dość długo, czy pójść drugi raz, auto wciąż stało na podwórzu. Żona dała mi poszewkę i odważyłem się po raz drugi. Lecz na Wolborskiej w piekarni już nic nie zastałem, poleciałem na Jakuba 4, gdzie znów tylko mąka, nabrałem znowu 20-15 kg mąki i poleciałem do domu. Auto jeszcze stało na podwórzy. Trzeci raz nie miałem sił. W międzyczasie czasie żona i córeczka zrobiły babki i mnie poczęstowały fajnym podwieczorkiem. Niedługo potem, może godzinę, zaprzestano pielgrzymki na Wolborską, widać zapas mąki w obu piekarniach się wyczerpał
Około godziny dziesiątej w nocy zaproszono mnie do prywatnego mieszkania [Mordki] Bajgelmana. Odbywało się tam zebranie. Chodziło o zajęcie zdecydowanego stanowiska w sprawie wyjazdu. Wobec spodziewanego z godziny na godzinę rozkazu wysiedlenia resortu należało zdecydować, kto przyłącza się do transportu, a kto zamierza ukryć i pozostać. Bajgelman zapewnił obecnych, że dla wszystkich 40 skoszarowanych osób znajdzie się bezpieczne miejsce. Mimo nalegań kierownika nikt z obecnych nie oświadczył jasno: tak lub nie. Pozostawanie w resorcie uzależniało od różnych okoliczności. Postanowiono ostatecznie, że dziś o czwartej nad ranem doprowadzi się poszczególne kryjówki do stanu używalności przez wzniesienie do nich stołów, ławek i pościeli. Przynajmniej to jedno zostało w pełni zrealizowane.
Dziś około godziny ósmej rano ponownie przyjechała ciężarówka niemiecka po odbiór towaru. Około dziewiątej stawił się na dziedzińcu wózek konny z Łagiewnickiej 36. Wysiadł zeń [Zysio] Ejbuszyc, introligator [Szyja] Orbach i syn [Marka] Kligera [Lajzer]. Zamierzają oni w Szamotułach – gdzie przebywa prawie 600 osób – stworzyć nowy resort papierniczy. W tym celu gromadzą z różnych przedsiębiorstw materiały i surowce. Podobno pracownicy resortu budowlanego udali się również do Szamotuł, gdzie zobowiązali się wyremontować mieszkanie dla [Ericha] Czarnulli. Rychło w czas! Większość z nich zajęta była dotychczas przy rozbiórce baraków w pobliżu stacji Radegast.
Jak słyszałem, w dniu dzisiejszym opuścić mają getto, to znaczy wyjechać w nieznane: policja żydowska, Sonderkommando i piekarze”.
(s. 205-207)
JA/ONI, VI B
28 VIII 1944
„W sobotę wieczorem wyszedłem na miasto. Getto wygląda wprost niesamowicie. Ulice jakby wymarły. Tu i ówdzie spotyka się pojedyncze osoby, skradające się w stronę Wydziału Aprowizacji [Dworska 6]. Są to skoszarowani bądź ludzie, którzy oficjalnie nic nie otrzymują. Niemniej udaje im się niekiedy wyżebrać kartki na produkty.
Również i mnie pan Szczęśliwy nie odmówił przydziału. Po dziesięciu dniach oficjalnej głodówki wypisał mi na trzy osoby – jeden bochenek chleba, pół kilograma cukru i 15 dekagramów ryżu. Prosiłem go również o marmoladę i olej, ale tego mi nie dał.
Cukier i ryż to nasz żelazny zapas.
Po moim powrocie żona z córką udały się do naszego mieszkania na Wolborską i zabrały stamtąd trochę rzeczy. Mimo szczelnie zamkniętych mieszkanie zostało splądrowane. Wszystkie lepsze rzeczy zniknęły bez śladu.
W porze południowej rozlepiono na murach getta obwieszczenie Gestapo. W myśl nowych zarządzeń wszyscy mieszkańcy getta- zarówno skoszarowani, jak i nieskoszarowani – winni najpóźniej w poniedziałek do godziny 18 zgłosić się w punktach zbornych przy ulicy Krawieckiej lub Czarnieckiego, skąd będą wysłani poza granice dzielnicy żydowskiej. Ostatni transport odchodzi we wtorek 29 VIII 1944 roku. Kto po tym terminie pozostanie na terenie getta, podlega karze śmierci!
Ci wszyscy, którzy zamierzali wraz z nami ukrywać się w budynku resortu, przerażeni obwieszczeniem, postanowili zgłosić się do wyjazdu. Na miejscu pozostaje jedynie nas troje i rodzina Bajgelmanów – ogółem osiem osób…
Wieczorem znów wyszedłem na ulicę. Niebywały ruch. Ludzie gorączkowo przygotowują się do jutrzejszego transportu. Każdy chce być pierwszy, nikt nie chce wejść do wagonu ostatni. Słyszałem jednak, że na terenie getta pozostanie jeszcze około pięciuset osób, rzecz jasna – z Prezesem na czele. Przypadnie im w udziale zaszczytny obowiązek… „oczyszczania” naszej dzielnicy”.
(s. 208-209)
JA/ONI, VII
31 VIII 1944
„Trzeci dzień pobytu w nowej kryjówce. Opowiem wszystko po kolei. W poniedziałek – już od wczesnych godzin rannych – nasi koledzy poczęli przygotowywać się do wyjazdu. Wszyscy byli ogromnie zdenerwowani. Najmniejszy szmer wytrącał nas z równowagi. Wyjeżdżający patrzą na nas z żalem. Podziwiają naszą odwagę, a może nawet zazdroszczą nam. Nie są jednak pewni, czy wytrwamy na miejscu i czy w ostatniej chwili nie podążymy w ich ślady.
Zapowiedziano im, że o godzinie trzynastej przyjedzie po nich tramwaj i zatrzyma się na rogu Franciszkańskiej i Żydowskiej. Lecz tramwaju jakoś nie widać. Dopiero około 18-ej nasi sąsiedzi decydują się opuścić podwórze resortu. Oczekiwany tramwaj wreszcie przybywa o godzinie ósmej wieczorem! Tymczasem otrzymujemy różne ciekawe informacje.
Jadą podobno do Wiednia. Podróż odbędą w towarzystwie Rumkowskiego.
W poniedziałek wieczorem przenieśliśmy resztę swoich rzeczy do nowego locum i tam spożyliśmy kolację. Te nowe apartamenty dzieli z nami pięcioosobowa rodzina Bajgelmanów. Właściwie przebywają tu tylko w dzień, bo na noc powracają do swego mieszkania. Do naszej kryjówki nie dociera najmniejszy promyk światła. Zdani jesteśmy na oświetlenie elektryczne (jedna słabiutka żarówka).
[…]
Wtorek minął spokojnie. O piątej nad ranem zrobiliśmy pobudkę. Trzeba się było udać do sąsiedniej posesji po wodę. Woda to dla nas nie lada problem. Przy zdobywaniu wody trzeba zachować maksimum ostrożności, bo pompa wydaje głośne zgrzyty. Na razie jakoś to idzie. Miejmy nadzieję, że uda się nam aż do końca…
Około godziny ósmej wieczorem wychodzimy na podwórze, by zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Potem kładziemy się spać i zrywamy się z posłań o świcie… Tak wygląda cała doba w nowej kryjówce. Od czasu do czasu słyszymy, że. Ktoś chodzi po resorcie. Prawdopodobnie zabierają resztki towarów. Chociaż kto wie? Każde takie „odwiedziny” wprawiają nas w stan niezwykłego zdenerwowania.
Dzisiaj w godzinach popołudniowych najedliśmy się strachu co niemiara. Usłyszeliśmy nag1e wyraźne kroki w warsztacie sąsiadującym z naszą kryjówką. Kroki te zbliżały się do naszych drzwi, ktoś usiłował je otworzyć…
Znieruchomieliśmy. Serce podeszło mi do gardła z panicznego strachu. Wtem rozległ się znajomy głos: „To ja, Blachowski…”
Odprężenie.
[Judka Blakowski?] Blachowski to nasz kolega z resortu, skoszarowany przy ulicy Łagiewnickiej 36. Przybył właśnie po papier. Doniósł nam, że jeszcze nie wszystkie przedsiębiorstwa wyjechały. Dopiero wczoraj odszedł transport z metalowcami (Metall II). Lada dzień oczekuje się kapitulacji Niemiec”.
(s. 209-210)
JA/ONI, VII
2 IX 1944
„W naszym życiu nie zaszły żadne zmiany. Wstajemy nadal nad ranem, kładziemy się spać około ósmej wieczorem. Pożywienie nasze nie ulega zmianie: kartofle i mąka, mąka i kartofle oraz trochę chleba.
Z powodu prymitywnego pożywienia stan naszego zdrowia uległ pogorszeniu. Coraz częściej cierpimy na dolegliwości żołądkowe.
Podobno „oczyszczanie” getta polega na tym, że wszystkie mieszkania doprowadza się do stanu używalności. Nawet ściele się łóżka, a stoły nakrywa obrusami. Pokojom nadaje się wygląd mieszkalny. Ciekawe, dla kogo szykują te „apartamenty”?”.
(s. 212)
JA/ONI, VII
4 IX 1944
„Wczoraj odwiedzili nas koledzy: [Judka Blakowski?] Blachowski i [Zysio] Ejbuszyc. Przynieśli nam zupę, którą otrzymują w obozie przy Łagiewnickiej Bardzo smaczna i gęsta kartoflanka. […]
Dowiedzieliśmy się także pewnych szczegółów, związanych z nieoczekiwanym wyjazdem [Mordechaja Chaima] Rumkowskiego.
[Hans] Biebow włączył do transportu jego brata Józefa z żoną [Heleną Rumkowską] – tą, do której przylgnął swego czasu przydomek „księżnej Heleny” lub „księżnej Kentu”.
Prezes udał się do Gettoverwaltung z prośbą, by zaniechano deportacji jego najbliższej rodziny. Biebow odmówił, dodał jednak: „Jeśli pan sobie tego życzy, to może im pan towarzyszyć…”
Rumkowski przystał na tę półironiczną propozycję. Biebow odwiózł go osobiście na dworzec [Radegast], wyznaczył mu oddzielny wagon i umieścił w nim jedynie dwanaście osób spośród najbliższego otoczenia Prezesa. Pożegnał się z nim nawet bardzo serdecznie. Ale ledwo się odwrócił, stojący na posterunku policjanci schupo – widocznie na polecenie tegoż Biebowa – zaczęli kierować do tego właśnie wagonu przybywających na dworzec wysiedleńców, tak że ostatecznie znalazło się tam przeszło osiemdziesiąt osób. Jak twierdzą „fachowcy”, było to rekordowe wprost zagęszczenie”.
(s. 212-213)
JA/ONI, VII
9 IX 1944
„Nasze życie w lochu upływa bez zmian. Jemy i śpimy, śpimy i jemy. Ten przymusowy odpoczynek nie bardzo nam służy. Nasze twarze stają się coraz bardziej pociągłe i papierowo białe. Brak powietrza, świeżym oddychamy tylko przez parę minut na dobę, i monotonne posiłki (kartofle i mąka, mąka i kartofle)”.
(s. 215)
JA/ONI, VII
10 IX 1944
„Dwudziesty czwarty dzień naszego dobrowolnego więzienia i trzynasty dzień pobytu w lochu.
Dziś – po raz pierwszy od wielu dni – nikt nie odwiedził naszej kryjówki. Czy to przypisać przypadkowi? Czy też dlatego, że to niedziela? A może nasi przyjaciele już wyjechali? Nie wiemy. Ciśnie się do głowy mnóstwo przypuszczeń. Fakt jednak faktem, że straciliśmy łączność ze światem i nie wiemy, co się dzieje. Mamy też inne, niemałe zmartwienia. Zauważyliśmy na przykład, że większość zapasowych bochenków zaczyna pleśnieć. Czym zastąpimy chleb i na jak długo starczy nam zapas mąki?”.
(s. 215)
JA/ONI, VII
12 IX 1944
„Wczoraj o godzinie 11-ej przed południem rozległ się ryk syren. Alarm trwał kilkadziesiąt minut. Nie słyszeliśmy jednak żadnych detonacji, które by świadczyły o bombardowaniu miasta lub okolic.
Dziś w porze obiadowej zgasło światło u nas i w całym resorcie. Sąsiadów ogarnęła panika, zaczęli snuć różne domysły. Chcieli nawet zaalarmować kolegów z Łagiewnickiej 36. Zmusiłem ich do zachowania spokoju, chociaż sam mam nerwy rozdygotane. Zdrowy rozsądek dyktuje, że dopóki na terenie getta pracują przedsiębiorstwa, dzielnica nie będzie pogrążona w ciemnościach. Rzeczywiście, po upływie dwóch godzin światło zapaliło się.
Trudno opisać, cośmy przeżyli w ciągu tego krótkiego czasu. Uzmysłowiliśmy sobie w pełni, co nas czeka na wypadek faktycznego wyłączenia prądu. Przecież elektryczność nie tylko oświetla nasz loch, ale jednocześnie umożliwia zaopatrywanie się w wodę i gotowanie strawy”.
(s. 216-217)
JA/ONI, VII
13 IX 1944
„Dziś na terenie naszego przedsiębiorstwa ponownie zjawił się Lemcke i rozmawiał z [Zysiem] Ejbuszycem na tematy polityczne. Powiedział on, że Gettoverwaltung zostanie w najbliższych dniach zlikwidowane, a cały majątek dzielnicy żydowskiej przejmuje Urząd Gospodarczy Magistratu (Wirtschaftsamt). Dla nas nie oznacza to żadnej zmiany na lepsze.
Czytałem wczorajszą gazetę. Ukazuje się ona w zmniejszonym formacie i zawiera tylko cztery stronice. Widocznie daje się odczuć brak papieru zarówno w samej Rzeszy, jak i w krajach okupowanych”.
(s. 217)
JA/ONI, VII
14 września 1944
„Dzień dzisiejszy przyniósł nam niemiłą niespodziankę. Pewien pracownik z grupy [Zysia] Ejbuszyca, rzecz jasna, tylko dzięki przypadkowi, odkrył nasze schronienie. Już wczoraj słyszeliśmy w ślusarni podejrzane szmery. Dziś w porze obiadowej powtórzyły się, ale po kilku minutach ucichły. Byliśmy pewni, że to złudzenia akustyczne i jedna z naszych pań była nawet na tyle nieostrożna, że weszła do ślusarni. Natknęła się tam na wspomnianego pracownika o nazwisku Riesenberg, który z kolei na jej widok też przeraził się i oniemiał …
Miejmy nadzieję, że ten przykry incydent na tym się skończy i nie pociągnie za sobą żadnych następstw”.
(s. 218)
JA/ONI, VII
16 IX 1944
„Trzydziesty dzień naszego dobrowolnego więzienia i dziewiętnasty pobytu w nowej kryjówce. […]
Dziś rano przebywał w naszym resorcie Lemcke. Mówił, że wojna skończy się przewrotem wewnętrznym, który musi niebawem nastąpić.
Wiadomości z miasta świadczą o niebywałym zdenerwowaniu Niemców, którzy dosłownie siedzą na walizach. Obecnie uwydatnia się w pełni antagonizm między Niemcami z Rzeszy (reichsdeutschami) a naszymi „rodzimymi” volksdeutschami, którzy nie mają dokąd uciekać.
Również nasi dygnitarze szykują sobie kryjówki, aby w razie wyjazdu odizolować się od swoich podopiecznych i pozostać na miejscu. [Hans] Biebow powrócił, ale nie pokazuje się ani na Łagiewnickiej 36, ani na Jakuba 16. Ten przebiegły Niemiec, dyplomowany kupiec z Bremy, czuje pismo nosem!
Nasi przyjaciele, [Judla Blachowski?] Blachowski i [Zysio] Ejbuszyc, dostarczyli nam wczoraj osiem litrów oleju i około 5 kilogramów marmolady. Jedno i drugie przywiozła ciężarówka, która przybyła po towar do resortu”.
(s. 218-219)
JA/ONI, VII
17 IX 1944
„Noc dzisiejsza przeszła spokojnie. Piszę o tym, gdyż wczoraj wieczorem słyszeliśmy pod oknem naszej kryjówki, które jest zastawione belami papieru, szmery i kroki, jakby ktoś usiłował dostać się do piwnicy. Drzwi do niej znajdują się właśnie pod jednym z naszych okien. Potem kroki ucichły.
Onegdaj, około godziny ósmej wieczorem, gdy nasze panie udały się po wodę do studni, która znajduje się dość daleko od naszego domu, z ciemności wyłoniły się naraz dwie postacie. Jedna z nich niosła duży worek. Nastąpiła obustronna konsternacja i kłopotliwe milczenie. Przerwał je sympatyczny głos młodzieńca, który zapewnił nasze panie, że jeszcze tylko parę dni „będą trudziły się pompowaniem wody”. Nasze panie przelękły się i uciekły czym prędzej z dziedzińca.
Wczoraj w godzinach popołudniowych odwiedził nasz resort właściciel tego domu (przed wojną fabrykant wody sodowej) w towarzystwie dra [Józefa] Leidera. Obejrzeli sobie piwnicę mieszczącą się pod naszymi oknami, gdzie zamierzają urządzić kryjówkę na dwadzieścia osób”.
(s. 219)
JA/ONI, VII
18 IX 1944
„Dziś obchodzimy żydowski Nowy Rok – 5705. Według hebrajskiego kalendarza jest to siódmy rok obecnej wojny.
Dziś w godzinach popołudniowych ogłoszono aż dwa alarmy, jeden bezpośrednio po drugim. Nie słyszeliśmy żadnych detonacji i nie odczuwaliśmy wstrząsów związanych z bombardowaniem.
Nasi przyjaciele złożyli nam, jak co dzień, wizytę. Nie udało im się wykręcić od pracy. Plany odprawienia modlitw świątecznych w obozie przy Łagiewnickiej 36 spełzły na niczym.
(s. 220)
JA/ONI, VII
19 IX 1944
Dwudziesty drugi dzień spędzony w nowej kryjówce. Dziś złożył nam wizytę tylko jeden z przyjaciół. Drugi pozostał w obozie, gdzie udało się tym razem odprawić krótkie nabożeństwo. ,,Komenda” była w rozterce, ale tradycja okazała się silniejsza niż obawa przed niespodzianym najściem kontroli z Gettoverwaltung. […]
Jesteśmy zupełnie wyczerpani nerwowo, czasami znajdujemy się jakby na krawędzi obłędu. Jutro mija sześć tygodni od chwili naszej przeprowadzki do resortu. Sześć tygodni nie śpimy w łóżkach, a tylko na posłaniach zaimprowizowanych z pudełek, paczek i bel papieru. Sześć tygodni właściwie bez możliwości umycia się. Dwa tygodnie głodowania, a później jałowy, jednostajny pokarm, którego żołądek nie chce trawić … Dlatego też nie można się dziwić naszemu stanowi psychicznemu. Najlżejszy szmer wyprowadza nas z równowagi i przeistacza w czujne, spłoszone zwierzęta. Kiedyż wreszcie będziemy ludźmi?”.
(s. 220-221)
JA/ONI, VII
21 IX 1944
„Wczoraj znowu przebywał w naszym resorcie urzędnik Gettoverwaltung. Opowiadał o przelocie 200 anglo-amerykańskich myśliwców i bombowców, które przewoziły amunicję i żywność dla powstańców w Warszawie. A więc Warszawa walczy!. ..”.
(s. 221)
JA/ONI, VII
23 IX 1944
„Wczoraj nasze panie przedsięwzięły eskapadę do sąsiednich domów, by poszukać trochę ziemniaków i chleba. Mamy zaledwie jeden bochenek. Starczy najwyżej na dwa dni. Zamiast udać się do mieszkań, poszły przypadkowo w kierunku działek i przyniosły ze sobą kilka kilogramów pomidorów i buraków, siedem dużych dyń i dziesięć melonów. Wyprawa trwała niecałą godzinę. Z powrotem szły wzdłuż parkanów okalających dziedzińce. W pewnym momencie zdawało im się, że zostały przez kogoś spostrzeżone. Być może, że tak było w istocie. Cóż, każda tego rodzaju wyprawa związana jest z ryzykiem. Mam nadzieję, że i tym razem ujdzie to nam płazem”.
(s. 221-22)
JA/ONI, VII
28 IX 1944
„Czterdziesty drugi dzień naszego więzienia i trzydziesty pierwszy w lochu.
Od kilku dni nie miałem w ręku gazety, a i słyszałem niewiele. Armii Hitlera nie zadano jeszcze ostatecznego ciosu. A oczekuje tego z niecierpliwością cała zmaltretowana ludzkość.
Przyjaciele odwiedzają nas w dalszym ciągu. Wedle ich relacji co parę dni zarządzają na cmentarzu „szperę” – to znaczy, że Żydom nie wolno tam zachodzić pod groźbą kary śmierci.
Krążą na ten temat różne pogłoski. Jedni utrzymują, że cmentarz stał się miejscem masowych egzekucji, inni zaś, że kopią tam mogiły dla przyszłych ofiar.
W każdym razie tego rodzaju zarządzenia nie wróżą nic dobrego”.
(s. 223)
JA/ONI, VII
29 IX 1944
„Dzisiejszy dzień był bogaty w przeżycia i na zawsze chyba zapisze się w naszej pamięci.
Około godziny ósmej rano zjawił się u nas jeden z przyjaciół. Wpadł na chwilę i ostrzegł, abyśmy się zachowywali wyjątkowo cicho, bo Niemcy przebywają w resorcie.
Później dowiedzieliśmy się, że faktycznie przyjechało dwóch Niemców – jeden z nich z Urzędu Gospodarczego (Wirtschaftsamt) – w towarzystwie dwóch Żydów z Bałuckiego Rynku celem zakupienia maszyn resortowych. Przy tej sposobności oglądali wszystkie sale, a na motorach, stanowiących przedmiot sprzedaży, nalepiali swoje kartki. Szli od budynku do budynku, aż doszli do domu, w którym się ukrywamy i gdzie znajduje. się również mieszkanie [Mordki] Bajgelmana. Ponieważ drzwi mieszkania były zamknięte, zażądali kluczy. Okazało się, że kluczy nie ma. Wtedy wyważono je siłą. Po otwarciu drzwi jeden z Niemców spostrzegł, iż woda rozlana na podłodze nie zdążyła jeszcze wyschnąć, że w koszu są świeże łupiny z melona, że na łóżku leży porzucona damska koszula itp. Słowem, doszedł do wniosku, że w poprzednich dniach ktoś tu nocował. Nasi przyjaciele starali się wyprowadzić go z „błędu”, ale na próżno. Bo i co tu dużo gadać! Nasi towarzysze niedoli codziennie po godzinie 18-ej udają się do swego mieszkania i opuszczają je dopiero o siódmej rano.
Następnie Niemcy przeszli do pomieszczenia sąsiadującego z naszą kryjówką (do maszynowni) i tam znaleźli jakiś bardzo poszukiwany przyrząd do wyrobu wody sodowej.
Trudno wyrazić, cośmy przeżyli w ciągu tej jednej godziny! Gdy potem przybył do lochu nasz przyjaciel, który ich oprowadzał po resorcie, był jeszcze tak blady i wystraszony, że nie mógł się zdobyć na dokładną relację z tych nieoczekiwanych „odwiedzin”. Powiedział tylko tyle: ,,Niemcy są przekonani o istnieniu jakichś kryjówek w resorcie i mieli udać się na Bałucki Rynek, a stamtąd do Kripo po psy policyjne … ”
Zrozumieliśmy, że życie nasze wisi na włosku. Od gorliwości czy opieszałości tych Niemców zależą nasze losy. Jak w makabrycznym kalejdoskopie przesunęły mi się przed oczyma obrazy z pięciu minionych lat. Czyż nadzieja ocalenia ma być unicestwiona w przededniu zwycięstwa Armii Czerwonej i wojsk sojuszniczych? … Jakżeż wlokły się te okropne godziny!
Około godziny 17-ej usłyszeliśmy na podwórzu kroki. Ktoś szedł w kierunku maszynowni. Do uszu naszych dotarły strzępy rozmowy, prowadzonej w języku niemieckim. Wyłączyliśmy kuchenkę elektryczną i zamarliśmy w bezruchu. W sąsiedztwie naszym toczyła się fachowa i dość ożywiona dyskusja na temat wad i zalet przyrządu do wyrobu wody sodowej. Potem rozmowa przycichła, kroki oddaliły się … Z piersi naszych wyrwało się westchnienie ulgi. Trudno opisać napięcie naszych nerwów w ciągu tych dwudziestu minut, decydujących o naszym życiu …”.
(s. 223-224)
JA/ONI, VII
1 X 1944
„Nasi przyjaciele odwiedzili nas dopiero dzisiaj z rana – po wywieszeniu przez nas umówionego znaku, że noc przeszła spokojnie i wszyscy jesteśmy na miejscu.
Okazuje się, że jeden z Niemców pośpieszył do biura Gettoverwaltung i zameldował [Heinrichowi] Schwindowi – zastępcy [Hansa] Biebowa – że ktoś się ukrywa na terenie naszego resortu. Ale Schwind zbagatelizował ten donos oświadczając, że już wie o tym, albowiem „w sąsiedztwie tego budynku ujęto kobietę z dzieckiem … ” W ten sposób, tylko dzięki przypadkowi, niebezpieczeństwo zostało na razie zażegnane.
Musimy nadal zachowywać jak największą ostrożność, gdyż znajdujący się w naszym najbliższym sąsiedztwie przyrząd do wyrobu wody sodowej ma być w ciągu kilku dni zdemontowany, a więc [w] każdej chwili oczekiwać można niepożądanych odwiedzin.
Chleb jest już zjedzony. Nasze panie wypiekają na kuchence elektrycznej „bułki” z żytniej mąki i tartych, surowych kartofli. Ta kuchenka to naprawdę dobrodziejstwo!”
(s. 224-225)
JA/ONI, VII
4 X 1944
„Chciałbym wreszcie opisać naszą obecną kryjówkę, o której tyle razy wspominam, i wytłumaczyć, dlaczego zamieniliśmy mansardę na „loch”.
Naszą pierwszą kryjówkę stanowiło poddasze. Okienka, wychodzące na ulicę Żydowską, zasłonięte były maskami i kukiełkami, pozostałymi po występach rewiowych w naszym resorcie. Wyglądało to dość koszmarnie. Od rana do wieczora patrzyły na nas dziwaczne, malowane gęby. Zrozumiałe, że do okienek nie wolno było dochodzić, a tym bardziej ich otwierać. Duszne, gorące powietrze nie pozwalało nam wprost oddychać. Wszystkie te niedogodności równoważyło świetnie zamaskowane wejście. Jak już wspomniałem, strych mieścił się na drugim piętrze, a schody od strony podwórza kończyły się już na pierwszym. Był tam mały ganeczek, prowadzący do składu papieru. Za szablonami, które tworzyły jakby ścianę, ukryta była drabina wiodąca na strych.
Po wszechstronnym rozpatrzeniu sytuacji zwróciliśmy uwagę na trudności związane z wnoszeniem wody do kryjówki oraz na niebezpieczeństwo pożaru (schody i strych były drewniane). Jedna bomba zapalająca lub pocisk artyleryjski oznaczałby dla nas nieuchronną śmierć w płomieniach.
Zdecydowaliśmy się zatem poszukać odpowiedniejszego locum w piwnicy. W resorcie papierniczym, gdzie przed wojną mieściła się fabryka wody sodowej, znajdowała się na głębokości dwunastu metrów przechowalnia lodu. Było tam bardzo zimno i wilgotno. Loch nie nadawał się na mieszkanie nawet na krótki okres, jednak nie można było się zastanawiać. Po wniesieniu stołów, ławek i pościeli zamaskowaliśmy przede wszystkim samo wejście. Przed drzwiami ustawiliśmy śmietnik z odpadków papieru, tak zwanych „sznycli”. Nagromadziliśmy ich tyle, że nie sposób było dojść do ściany i doszukać się jakiegokolwiek wejścia ani okna, zasłoniętego drewnianą żaluzją. Nad tą piwnicą znajdował się magazyn preszpanu (sztucznego kartonu z połyskiem). Magazyn ten wybraliśmy na kryjówkę, rezerwując piwnicę jako ostateczne schronienie. Jedyne okno magazynu było szczelnie zasłonięte drewnianą okiennicą.
Najważniejszym zadaniem po wprowadzeniu się było zamaskowanie wejścia – drzwi, które łączą tę część lochu ze sklepem wychodzącym na ulicę. Na tylnej ścianie sklepu, z drzwi prowadzących do naszej, od lat nie zamieszkanej kryjówki, zrobione było coś w rodzaju szafy. Do desek drzwi przybito kilka rzędów półek, na których piętrzą się różne narzędzia ślusarskie, ostatnia zaś półka umieszczona jest dość nisko nad podłogą i właśnie w tym miejscu drzwi zastępuje dykta, obita szmatami. Przez ten zamaskowany, niewielki otwór dostać się jest bardzo trudno. Trzeba położyć się płasko na brzuchu, by wśliznąć się do naszej kryjówki.
Wczoraj chcieliśmy usunąć defekt w przewodach elektrycznych i tak długo manipulowałem z [Mordką] Bajgelmanem przy bezpiecznikach, aż wymanipulowaliśmy … krótkie spięcie. Nastały egipskie ciemności. Pozbawieni byliśmy możliwości dalszego gotowania posiłków. Na szczęście zdarzyło się to w porze południowej, kiedy nasi przyjaciele przebywali jeszcze w resorcie. Zabrali się energicznie do poszukiwania przyczyny spięcia. Po kilku godzinnych uciążliwych penetracjach udało im się to fatalne miejsce znaleźć i włączyć prąd. Dzięki ternu marny dziś światło i możemy zjeść obiad”.
(s. 225-226)
JA/ONI, VII
5 X 1944
„Obóz przy ulicy Łagiewnickiej 36 – mimo oficjalnych zapowiedzi – nie wyjechał. Już z samego rana nasz przyjaciel zjawił się ze swą grupą na terenie resortu i niezwłocznie pośpieszył do naszej kryjówki, by podzielić się z nami tą dobrą wiadomością”.
(s. 227)
ONI, VII
7 X 1944
„Chciałbym zanotować pewien znamienny szczegół. Żydzi na całym świecie obchodzą święto Kuczek. I nasi przyjaciele sklecili sobie na terenie resortu tradycyjny szałas, gdzie w towarzystwie kilku nabożnych kolegów spożywają skromny posiłek.
Trudno uwierzyć, do jakich poświęceń Żydzi są zdolni, byle zachować wiekami uświęcony zwyczaj. Na terenie rozgromionego getta, gdzie pobyt ,,nie skoszarowanych” zabroniony jest pod karą śmierci, stawiają szałas …”.
(s. 227)
JA/ONI, VII
8 X 1944
„O godzinie 1-ej w nocy obudził nas przejazd straży ogniowej ulicą Żydowską, gdyśmy odważyli się wyjrzeć, zauważyliśmy ogromną łunę i buchające płomienie w stronę ulicy Wolborskiej. W pierwszej chwili sądziliśmy, że to fabryka Biedermana się pali, ale dziś nasi przyjaciele poinformowali nas, że paliło się kilka domów na Wolborskiej. Szczegółów jeszcze nie powiedzieli, pewnie jutro będziemy wiedzieli dokładnie, jakie numery tej ulicy. Pożar był ogromny”.
(s. 228)
JA/ONI, VII
9 X 1944
„Pięćdziesiąty trzeci dzień naszego dobrowolnego więzienia i czterdziesty drugi dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce. Dziś się kończy sześć tygodni, jak zeszliśmy do obecnej kryjówki i muszę przyznać, że nie sądziłem, iż tak długo będę się musiał kryć, tzn., że ta historia potrwa tak długo. Ale z drugiej strony, jeżeli przed sześcioma tygodniami mieliśmy dość pożywienia na dwa miesiące, to trzeba przyznać, że obecnie mamy o wiele więcej niż na dwa miesiące. Mamy to do zawdzięczenia naszym paniom, które były kilka razy na wyprawach i przynosiły ze sobą mąkę i kartofle. Otóż […] w sąsiednich z nami podwórzach byli skoszarowani fekaliarze, a trochę dalej resort tzw. Altmaterial. Otóż w mieszkaniach znalazły one moc produktów żywnościowych, które do nas przytaszczyły. Przy tej okazji nie mogę wyjść z podziwu, jakie ogromne zapasy żywności były w getcie i jak Prezes [Mordechaj Chaim Rumkowski] nieumiejętnie nimi rządził, zmuszając nas wszystkich, szarych obywateli getta, do tak strasznego głodowania. W każdym niemal mieszkaniu znaleziono worki mąki i kartofli, mniejsze lub większe garnki szmalcu, worki flokenów, kaszy itp. Skąd się to wszystko wzięło? Albo to pochodzi z rabunku kooperatywy i piekarni, albo pozostało z ostatnich przydziałów, które były bardzo duże i wcale niewspółmierne z normalnymi przydziałami, tzw. dwutygodniowymi racjami, dla szarych obywatelu. Dlaczego tak zwiększono te przydziały? Rozumiejąc, iż następuje zupełna likwidacja getta i widząc ogromne zapasy w aprowizacji, postanowili ci, którzy rządzili w ostatnich dniach akcji na miejscu Prezesa, dać pozostałej ludności, głównie skoszarowanym, podwójne i potrójne racje, by móc samemu i dla swoich pupilków jak najwięcej zrabować. Tym wszystkim pokrótce dają się wyjaśnić te ogromne, na nasze stosunki w getcie, zapasy żywności, które zostawiono w mieszkaniach.
Przy tej okazji mogę opisać jeszcze jeden obrazek, charakteryzujący obecne stosunki w getcie. Otóż nasze panie przechodziły przez okno w kuchni na sąsiednie podwórze, a ja stałem przy oknie i odbierałem przynoszone worki. Otóż wczoraj jedna z pań przez nieostrożność pozostawiła z tamtej strony okna swoje palto. Przechodziło dwóch Żydów, jeden w czapce z Bałuckiego Rynku (z żółtymi wypustkami), a drugi w cywilu. Żaden z nich jednak nie miał „numeru”, który teraz charakteryzuje mieszkańców obozu Łagiewnicka 36 lub Jakuba 16, a więc byli pewnie tacy sami ukrywający się jak my. Nasze panie twierdzą, że to są ci sami, których przed dwoma czy trzema tygodniami spotkały podczas brania wody. Jeden doszedł do okien i zauważył na stole pełne worki, jak również i mnie. Chciał się dowiedzieć o moje nazwisko, twierdząc, że mnie zna z Nowomiejskiej ulicy. Powiedziałem mu, że nie pytam go o jego nazwisko, więc niech sobie pójdą swoją drogą. Poszli”.
(s. 229-230)
JA/ONI, VII
11 X 1944
„Pięćdziesiąty piąty dzień naszego dobrowolnego więzienia i czterdziesty czwarty dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce.
Dziś, po wczorajszej nieobecności, nasi przyjaciele się znowu pojawili. Ale aby utrzymać pewną zwięzłość, należy wszystko opowiedzieć po porządku.
We wtorek rano nasi przyjaciele nie przyszli i należało z tego wnioskować, że albo już pojechali, albo jadą lada chwila. Wobec zmienionej naszej sytuacji, by wiedzieć, kiedy na terytorium resortu wkraczają obce osoby, a w pierwszym rzędzie władze niemieckie, wystawiliśmy na I piętrze w mieszkaniu [Mordki] Bajgelmana (na balkonie leżąc, wysuwając tylko połowę głowy poza linię muru) posterunek, od godziny 7-ej do 17.30. Zmienialiśmy się co półtorej godziny. Koło godziny 11-ej przyleciał posterunkowy, że jakaś bryczka stanęła przed domem nr 12 i dwóch wojskowych wyszło z niej. Zaraz zgasiliśmy światło i przesiedzieliśmy tak po ciemku dobrą chwilę. Potem odważyliśmy się pójść na górę, jedna osoba, która zauważyła, że bryczka stoi koło nr 26 (,,Chemische Abfalle”) i zawraca z powrotem w naszym kierunku. Siedzi w niej dwóch cywilnych Niemców, a na koźle obok woźnicy Lucek z Bałuckiego Rynku. Bardzo nas to zdziwiło, bo Lucek należał do obozu Łagiewnicka 36, i dlatego zaczęliśmy już powątpiewać o tym, czy nasi przyjaciele wyjechali. Nasi posterunkowi zauważyli wzmożony ruch kołowy na Zgierskiej i dużo większy ruch na Franciszkańskiej. Co się tyczy samego getta, to widziano dużo wozów, wracających z tamtej strony getta i pełnych pościeli, kierujących się w stronę ul. Kościelnej. Zapomniałem przedtem zaznaczyć, że, jak nas informowano na Łagiewnickiej 63, w dawnej hali Metall I zbiera się pościel z całego getta. Podobno, żeby ją wywieźć, trzeba będzie 300 dużych wagonów towarowych. Jeżeli sądzić wg tego, cośmy widzieli porozrzucanej w mieszkaniach pościeli, to wcale nie jest przesadzona cyfra. Prócz tego zauważyliśmy, że grupy robocze z Jakuba poszły rano normalnie do pracy i koło 17-ej jak zwykle wracały z pracy do domu, a więc obóz na Jakuba 16 nie myśli o wyjeździe. Tak zupełnie spokojnie przeszedł dla nas dzień wtorkowy. Tylko tyle, żeśmy nie poszli wczoraj po wodę. Noc z wtorku na środę przeszła normalnie i spokojnie. Następuje środa rano. Dyżury na posterunku wyznaczono w tej samej kolejności. O godzinie 7.15 słyszymy nagle, że dyżurny z wielkim hałasem leci na dół, już chcieliśmy zgasić światło, gdy wtem dyżurny wpada z okrzykiem radości „Są”. Miało to oznaczać, że nasi przyjaciele wraz ze swą grupą przyszli znowu do resortu. I rzeczywiście, parę chwil później w naszych zamaskowanych drzwiach stoją obydwaj nasi przyjaciele z pozdrowieniem Szolem Alejchem. Jeden z nich poszedł do pracy, a drugi przyszedł do nas i w ciągu półtorej godziny opowiedział nam, co oni przeżyli w ciągu tych półtora dnia. Postaram się to tu zwięźle powtórzyć. Otóż w poniedziałek, koło godziny 15-ej [Aron] Jakubowicz miał do nich przemówienie, że wobec tego, że nie ma oficjalnego potwierdzenia odwołania wyjazdu, więc jadą jutro, we wtorek rano. Wobec tego niech każdy zapakuje dla siebie worek, w który może włożyć następujące rzeczy: ubranie robocze, 1 parę butów do pracy, 3 koszule, 3 pary gaci, 2 prześcieradła, kołdrę i poduszkę itp. rzeczy. Wszyscy przystąpili do zapakowania swych najlepszych rzeczy. Dlaczego najlepszych, bo te, co mają na sobie, zostawią w zakładzie kąpielowym, przez który będą musieli przejść. Wczoraj przystąpiono do „dobrowolnego” oddania rzeczy cennych, w pierwszym rzędzie zegarków, obrączek, nie mówiąc już o brylantach, złocie, srebrze i walucie obcej i niemieckiej, ale nawet wieczne pióra i wieczne ołówki były odbierane. Po krótkim czasie powiedziano, że należy oddać wyroby skórzane, a więc walizki, teczki itp. I te rzeczy oddano. Dużo osób uważało i uważa nadal, że to wszystko będzie okupem za niewyjeżdżanie z Łodzi i że rzeczy swych zapakowanych do worka już nigdy nie zobaczą, a o „dobrowolnie” oddanych wcale więcej nie myślą. W ciągu całego dnia co parę godzin „wydawano komunikat” o wyjeździe, który raz głosił, że jadą nieodwołalnie we środę, a drugi raz, że wyjazd odwołano. Była to prawdziwa wojna nerwów. A pomimo to ze względu na wczorajsze święto Symcha Tora balowano i pito wódkę na potęgę. Do późnej nocy nie było nic stanowczego wiadomo. Dopiero we środę rano, tzn. dziś, kazano grupom normalnie pójść do pracy na swoje stare stanowiska. ,,I oto jesteśmy”, zakończył nasz przyjaciel swe opowiadanie.
[…]
Teraz jeszcze jedno zdarzenie należy tu opisać. W poniedziałek koło godz. 12-ej usłyszeliśmy nagle w ślusarni ruch i jakby szurganie, byliśmy przekonani, że to ktoś zabrał nam złożony tam worek kartofli lub mąki, tym bardziej że krótko przedtem stanęła przed resortem jakaś bryczka czy dorożka. Jakiś czas byliśmy zdania, że to któryś z naszych przyjaciół, i byliśmy mocno zdziwieni, że nie powiedział on umówionego hasła. Nasze panienki chciały nawet wyjść, ale je siłą zatrzymaliśmy, i okazuje się, że dobrze zrobiliśmy, bo był to Niemiec, który przyjechał do resortu i przypadkowo zabłądził do ślusarni, a szurganie to pewnie było drzwiami. W każdym razie mieliśmy dużo szczęścia”.
(s. 230-233)
JA/ONI, VII
13 X 1944
„Pięćdziesiąty siódmy dzień naszego dobrowolnego więzienia i czterdziesty szósty dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce.
Wczorajszy dzień przeszedł stosunkowo spokojnie. Tylko jeden z naszych przyjaciół przyszedł z grupy, bo drugi się trochę niedobrze czuł. Opowiedział nam różne dowcipy. kursujące w obozie na Łagiewnickiej 36. Tak np. o kierownictwie obozu, dokąd oni pojadą, nie mówi się inaczej, jak o nabywcy partii niewolników białych, których kupiono do roboty. Że on przyjechał, by się rozmówić z nadburmistrzem tutejszym o dalsze prolongaty sprowadzenia kupionej partii, gdyż nie zdążyli oni jeszcze przygotować dla nich paszy itp. Dowcipy dowcipami, a wiele rzeczywistej prawdy tkwi w tych słowach; czy rzeczywiście tych 605 osób to nie sprzedani przez magistrat łódzki niewolnicy, którzy za tę łyżkę bardzo marnej strawy muszą pracować na swego pana, który w dodatku jest ich wrogiem na śmierć i życie. […]
Dzisiaj dostaliśmy od znajomych stamtąd (Łagiewnicka 36) liścik, gdzie nam piszą, że wskutek braku białka w pożywieniu ludzi tam dostają obrzęków głodowych. I u nas (u żony i u mnie) zauważyliśmy takiego rodzaju obrzęki na nogach i twarzy. Przecież i w naszych pokarmach brak białka.
[…]
Wczoraj w resorcie mieliśmy względny spokój. Był tylko inż. W. [Julian Weinberg], który się bardzo interesował nami, czy nam nieduszno, czy nam czegoś nie brak itd. Poczciwy człowiek.
[…]
W końcu koło godz. 15-ej odwiedził nas nasz znajomy z obozu Łagiewnicka 36 i opowiedział nam dużo ciekawych rzeczy.
Pracuje on w grupie, która przestawia słupy gettowe, a mianowicie po oczyszczeniu przez inną grupę mieszkań od wszelkiego chłamu chodzi niemiecka komisja i ogląda wszystkie domy pewnej dzielnicy, i oznacza jedne kółkiem, a drugie krzyżykiem. Jedne z nich podlegają rozbiórce, a drugie zostaną. Potem idzie właśnie wyżej wymieniona grupa i stawia nowe słupy gettowe i łączy je drutem, zmniejszając w ten sposób getto, albo, lepiej mówiąc, wydzielając tę dzielnicę z getta. Potem przychodzą Polacy i rozbierają te domy, który podlegają rozbiórce. Do wczoraj pracowali oni po tamtej stronie, od dziś zaczęli tu wyłączać Wolborską od Północnej i Wschodniej (stronę nieparzystą).
Gdy o godz. 16.45 wyszliśmy dziś na podwórze, słyszeliśmy pojedyncze wystrzały karabinowe, które się wciąż wzmagały i trwały prawie do 18-ej. Prócz tego był ogromny ruch kołowy i dały się słyszeć bardzo mocne i głośne krzyki, specjalnie dzieci i kobiet. Wczoraj o tej porze było zupełnie spokojnie”.
(s. 233-235)
JA/ONI, VII
16 X 1944
„Sześćdziesiąty dzień naszego dobrowolnego więzienia i czterdziesty dziewiąty dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce.
Wczorajsze moje pisanie zostało nagle przerwane przez zawiadomienie, że na terenie są obcy ludzie. Była godz. 17-ta, w kryjówce nikogo nie było, panie poszły po pomidory, a [Mordka] Bajgelman poszedł na plądry magazynu. Ale tym wszystkim potem.
Od wczoraj nasi obydwaj przyjaciele już nie przychodzą z dziećmi, a przychodzą tylko 4 osoby. Wobec tego, że cementu więcej nie ładują, bo są ważniejsze artykuły do ładowania, nie potrzeba więcej robić toreb cementowych, z jednej strony, a dzieci bardzo dokazywały z drugiej, postanowiono więcej dzieci tu nie posyłać. Właściwie dla nas to wszystko jedno, ale przyzwyczailiśmy się do ich krzyku i hałasu, że ten spokój teraz nas na początku trochę denerwował.
A teraz przystąpię do opisu wczorajszego zajścia, a właściwie całego szeregu zajść, ale które są między sobą w mniejszej lub większej łączności.
Gdy nasi przyjaciele opuścili wczoraj resort (była godz. 16.15), nasze panie postanowiły pójść na sąsiednie działki po pomidory i inne warzywa. Gdy przechodziły przez różne podwórza (nic chodzą ulicą, tylko podwórzami), słyszały różne sygnały, jakby uprzedzające o ich pojawieniu tych, co się lam ukrywali. Zbierały pomidory na Żydowskiej 22, gdy wtem pojawia się jakiś jegomość w rannych pantoflach i ogląda je. One się w pierwszym momencie przestraszyły, ale zaraz potem postanowiły dalej zbierać, a on się do nich zwrócił ze słowami: ,,Hol ka mojre rasst weiter” [Nie bójcie się, rwijcie dalej]. Obszedł je i wszedł do jakiejś kryjówki, skąd je jeszcze krótko obserwował. Wobec tego, że jedna z pań bardzo denerwowała się, a żona moja się niedobrze czuła, więc postanowiono te dwie panie odprowadzić, a pozostała czwórka miała wrócić i dalej zrywać. Znów gdy przechodziły przez różne podwórza, słychać było te same sygnały. Jedna z pań przeszła przez okno i z pomidorami uciekła do domu, a żona moja nie zdążyła zaraz za nią, bo akurat ktoś przechodził i musiała się skryć, i dopiero w parę minut później przeszła przez okno, i zabrała dwa duże worki pełne pomidorów, a pozostałe 4 panie poszły z powrotem. Ta pierwsza pani przybiegła do kryjówki, zostawiwszy pomidory na górze w mieszkaniu, i powiedziała mi, że słyszała obce głosy na terenie resortu, więc są obcy ludzie. Była bardzo przestraszona i nie mogła wcale mówić. Już sama eskapada ją bardzo zdenerwowała, jest to wielki tchórz, ale zarazem bardzo przedsiębiorcza i lubi plądrować. Po paru minutach wyszła, by wylać wiadra, i słyszy, że ktoś z ulicy woła do portierni „Wojtek, Wojtek … „, ale głośno, a dość cicho, chcąc się upewnić, czy ten hałas, który słyszał, pochodzi od tego „Wojtka”. Więc znów się przelękła, zostawiła wiadra w portierni i znów przyleciała do kryjówki. Zacząłem się niepokoić. Ani żony, ani córki nie ma, a tu się kręcą przeróżni obcy ludzie. Tu muszę przerwać na chwilę wątek opowiadania, by zacząć z drugiego końca. Otóż [Mordka] Bajgelman, jak twierdzi, był w gabinecie i słyszał, że gdzieś rozmawiają, jakby na placu warzywnym. (Prawdopodobnie był w magazynie i stąd dalej obserwował). Więc poleciał prędko na dół i ledwo zdążył się schować do magazynu i zamknąć za sobą drzwi, jak dwóch młodzieńców, jeden w kombinezonie, a drugi w ubraniu, przeszło przez drzwi z placu warzywnego do resortu. Z treści rozmowy, którą na początku przeprowadzili poprawną polszczyzną, a potem po żydowsku, wynikało, że szukają oni jakiegoś pionu lub możliwości innego połączenia jakiejś kryjówki z istniejącą instalacją, przy czym mowa była nawet o dwóch liniach, na wypadek, gdy jedną wyłączą. Jeden był widocznie elektromonterem. Ta rozmowa i poszukiwania trwały dość długo, wnieśli jakąś drabinę z resortu, by sprawdzić instalację, i wyszli przez wyjście obok tzw. szatni Bibera [?) na podwórze nr 12, i tu natknęli się na wychodzącą z kuchni bardzo zmęczoną, z dwoma dość ciężkimi workami moją żonę. Żona ich też zauważyła i stanęła w pierwszej chwili jak wryta. Oni się też przerazili, ale pierwsi doszli do mojej żony i powiedzieli, że nie potrzebuje się ich bać. Ona odpowiedziała, że się nie boi, jest tylko bardzo słaba i zmęczona. Jeden zaraz wszedł do kuchni i przyniósł krzesełko, i poprosił, by usiadła. Bardzo się nad nią litowali, bardzo się dziwili, że zbiera zielone pomidory, pytali się, czy ma dosyć do jedzenia, z kim tu jest, czy pali światło itd. W końcu obiecali jej, że przyniosą jej następnego dnia 1 kg cukru i umówili się z nią na dziś na godz. 17.30 na tym samym miejscu. Oczywiście, że ich dziś nie było, w każdym razie do godz. 19-ej nikogo nie było, natomiast nasi przyjaciele widzieli ich dziś w ciągu dnia pracujących po tamtej stronie Żydowskiej i na placu warzywnym. Widocznie znaleźli pion, którego szukali. W każdym razie widać było wczoraj duży ruch i dużo ludzi się kryje, a jeszcze więcej szuka kryjówek.
Dziś nam przysłano (podobno z polecenia [Arona] Jakubowicza, na czyjąś prośbę) koło 30 kg cukru i 8 litrów oleju. Podzieliliśmy się w stosunku 3:5. Bez incydentów”.
(s. 236-238)
JA/ONI, VII
17 X 1944
„Sześćdziesiąty pierwszy dzie11 naszego dobrowolnego więzienia i pięćdziesiąty dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce.
Jak przewidziałem, ci jegomoście wczoraj przez cały wieczór się nie zgłosili, natomiast widziano ich dziś rano (o 6-ej) już na placu warzywnym, gdzie majstrowali coś koło przewodów elektrycznych. Prawdopodobnie przypuszczenie nasze, że oni szukają sobie kryjówki na placu warzywnym, odpowiada rzeczywistości.
Nasi przyjaciele byli i dziś, ale był taki ruch w resorcie, że dla nas nie mieli wcale czasu, tak że nie wiemy żadnych wiadomości i nie mamy żadnych informacji.
Wczoraj wieczorem koło godz. 21-ej był alarm lotniczy, który trwał półtorej-dwie godziny, dziś po południu również był alarm, który trwał pewnie koło godziny. Koło godz. 15.30 usłyszeliśmy szereg prawie regularnych (co 5-6 minut) detonacji, które trwały aż do 16.30 (mniej więcej). Co to były za detonacje i skąd, nie wiemy na razie. […]
U nas nic nowego. Życie płynie monotonnie. Czekamy z niecierpliwością końca. Nasze nerwy są rzeczywiście naciągnięte do najwyższej granicy, ale trzymamy [się] i chcemy dobiec do mety zdrowi i cali. Mamy nadzieję, że już niedługo”.
(s. 238-239)
JA/ONI, VII
18 X 1944
„Wczorajszy dzień zakończył się bez sensacji. Natomiast dzisiejszy zaczął się od samego rana emocjami. Wstałem o godz. 5.30, bo postanowiliśmy jedyne „okno” nasze w odpowiedni sposób zabezpieczyć, by wieczorem nie prześwietlało, a prócz tego miałem pójść na poszukiwania porcelanowych elektrycznych oprawek, gdyż galalitowe, które mamy dotychczas, nie wytrzymują obciążenia dwóch maszynek elektrycznych (z których jedna musi być bardzo potężna) i wciąż się przepalają. Znalazłem takie 4 sztuki (2 z wyłącznikiem). [Mordka] Bajgelman się źle czuł, spal w nocy bardzo źle i dlatego nie wyszedł rano i okna nie zabezpieczyliśmy. Krótko przed godz. 7 (może była 6.45 lub 6.50) przyleciała „przyjaciółka” Bajgelmana, [Helena] Smoleńska (która się również z nami tu znajduje), bardzo przerażona, że widziała ze 20 Polaków, którzy weszli na teren resortu i mówili między sobą, że będą tu rozbierać maszyny. Jak zwykle, zrobiła ta pani dużo hałasu, podniosła wszystkich na nogi, zdenerwowała nas wszystkich i, jak zwykle, gdy ona podnosi alarm, to okazuje się to fałszywym alarmem. Otóż w parę chwil potem przyszli nasi przyjaciele i kategorycznie zaprzeczyli, by ktokolwiek obcy był na terenie. Na naszą prośbę jeszcze raz sprawdzili i potwierdzili, że nikogo nie ma i najprawdopodobniej nie było. Jak zwykle, tej pani się tylko przewidziało. […]
Odwiedził nas dziś nasz znajomy G.G. i sekretarka obecna [Arona] Jakubowicza. Poinformowała ona nas, że poważnie trzeba się liczyć, że w sobotę pojadą, chyba że nie będzie wagonów.
[…]. Opowiada ona również, że u nich w obozie odbywają się codziennie wieczerze i zabawy trwające długo w nocy, czasami do 1-ej i później”.
(s.240)
JA/ONI, VII
19 X 1944
„Sześćdziesiąty trzeci dzień naszego dobrowolnego więzienia i pięćdziesiąty drugi dzień pobytu w obecnej kryjówce.
Dziś znowu mieliśmy gości z obozu Łagiewnicka 36. Tam jednakże wszyscy są zdania, że teraz naprawdę jadą. Wczoraj ładowali do jednego wagonu, zmieściło się tylko niecałe 300 sztuk, a więc mniej niż połowa. Na wagonie był jako miejsce przeznaczenia oznaczony Oranienburg, a fracht podobno wystawili do Königswusterhausen. W każdym razie cała sprawa jest pokryta tajemniczością. Jeżeli oni sami mają przejść przez obóz w Oranienburgu i tam być dezynfekowani, to dlaczego paczki mają pójść wprost i nie być dezynfekowane. Przejście przez obóz w Oranienburgu jest bardzo niebezpieczne. Sądzę, że nie wszystkich puszczą dalej, a część na pewno tam zatrzymają albo poślą gdzie indziej. Ja osobiście nie wierzę, by w sobotę już mieli pojechać. W obozie wybuchła wśród dzieci szkarlatyna i rodziny z chorymi dziećmi przechodzą na Jakuba.
[…]
Stojący tu na warcie żołnierze odnoszą się do swych obowiązków niedbale i apatycznie. Przepuszczają Żydów na tamtą stronę i Polaków na tę. Podobno co dzień przechodzą tu do nas Polacy i plądrują mieszkania lub robią z Żydami różne interesa zamienne. Do naszego przyjaciela zwrócił się żołnierz niemiecki stojący na warcie z prośbą, by dał 10-zlotową polską monetę. W jakim celu?
Dziś dowiedzieliśmy się, że nasz przyjaciel Daniel W. [Weiskopf] z młodszym bratem [Bernardem] i rodziną również się schował gdzieś w getcie, a średni brat [Jakub] z żoną [Gutą Persic?] przeszedł na tamtą stronę drutów i niezawodnie się schował u jej siostry, która cały czas jest w mieście.
Coraz więcej ukrywających się wyłania. Dopiero pod koniec będziemy wiedzieli, kto są nasze towarzysze”.
(s. 242-243)
JA/ONI, VII
20 X 1944
„Sześćdziesiąty czwarty dzień naszego dobrowolnego więzienia i pięćdziesiąty trzeci dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce.
Dzisiejszy dzień był dla nas pełen emocji. Wobec tego, że niewiadomą było, czy nasi przyjaciele dziś przyjdą, postanowiliśmy już dziś postawić dyżury. Moja córka miała pójść na dyżur o godz. 7.30 i idąc na górę natknęła się w portierni na jegomościa, który się już później przedstawił jako Sztern, monter pracujący na Jakuba, i powiedział jej, że jesteśmy bardzo nieostrożni, bo on tu już od 6-ej jest i widzi, jak się my kręcimy po podwórzu. Powiedział jej, że nie potrzebuje go się bać. Ona wróciła do kryjówki, oczywiście nie zdradzając jemu, gdzie ona jest. On poszedł później na górę i wpadł w mieszkaniu [Mordki] Bajgelmana na dyżurującą tam jego córkę. Po paru minutach przyszli nasi przyjaciele, którym opowiedzieliśmy całą rzecz, ale i on im powiedział. Potem nas odwiedził Pik z Bałuckiego Rynku i opowiedział pokrótce treść dzisiejszego komunikatu niemieckiego. Niemcy są dalej w defensywie, ustępując aliantom metr za metrem swego własnego terenu, na wschodzie i zachodzie. […]
O godz. 16-ej przywieźli nam z Łagiewnickiej 36 worek grochu, worek cukru i beczkę marmolady. O godz. 19-ej mówiliśmy z nimi telefonicznie i oni dalej był i przekonani, że jutro jadą, choć wagonów dotychczas nie ma. Ja osobiście wątpię, by oni jutro pojechali”.
(s. 243-244)
JA/ONI, VII
21 X 1944
„Sześćdziesiąty piąty dzień naszego dobrowolnego więzienia i pięćdziesiąty czwarty dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce.
Nasi przyjaciele dziś nic przyszli. Jak nam powiedział Pik, pojechali oni dziś. Nie chcę wierzyć i myślę, że jednakże nie ma on dokładnych wiadomości. Jeżeli nawet pojechali na dworzec Radegast, to jednakże nie pojechali i pewnie w ciągu dzisiejszego dnia wrócą z powrotem na Łagiewnicką. A jutro rano o zwykłej porze usłyszymy znowu tak nam znajome i tak przyjemne dla nas hasło. […]
Nasi przyjaciele przychodzili zwykle o godz. 7.15-7.20 rano, czasami wcześniej, nigdy jednak nie przed 7 rano, i dlatego wykorzystywaliśmy ten czas na wszelkie zewnętrzne roboty, i Bajgelmanowie dopiero o 7-ej schodzili na dół. Zapomnieliśmy dziś, że ich nie będzie i że ma przyjść grupa z Jakuba i zostaliśmy przy naszych dotychczasowych zwyczajach. A tu nagle o godz. 6.30 słyszymy, że są obcy na terenie i widzimy trzech mężczyzn i dwie kobiety. Żona moja była naówczas w ubikacji, [Mordka] Bajgelman był na podwórzu, a Smoleńska i córki [Fajga i Kazimiera] Bajgelmana były jeszcze w mieszkaniu. Bajgelman przy całej swej ułomności zdążył jeszcze wkroczyć do kryjówki, reszta wymienionych osób została na zewnątrz. W kryjówce zostali prócz Bajgelmana i jego wychowanki [Krajny Mandelsbaum], która dziś przypadkowo miała rano ze mną robotę przy zabezpieczeniu okna, moja córka i ja. Słyszymy, że obcy idą do pudełkami, a więc o wyjściu z mieszkania Bajgelmana na razie nie może być mowy. Dobrą godzinę trwało, aż wszystkie cztery kobiety jedna po drugiej skradały się pojedynczo do kryjówki. Taka była ranna przygoda”.
(s. 244-245)
JA/ONI, VII
22 X 1944
„Sześćdziesiąty szósty dzień naszego dobrowolnego więzienia i pięćdziesiąty piąty dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce.
Dziś odwiedził nas koło 14-ej Pik i przyniósł cebuli trochę i pomidorów. […]
Grupa pracująca na naszym terenie dziś nie pracowała, ale natomiast kręcili się na terenie resortu różni ludzie. Koło godz. 15-ej nareszcie natknęliśmy się na tych, którzy szukają sobie kryjówki na placu warzywnym, w bezpośredniej bliskości naszego resortu. Będą mieli dwa wyjścia. Murują ściany, zakładają instalację i w ogóle robią dużo szumu. Ma ich tam być 14 osób”.
(s. 245)
JA/ONI, VII
23 X 1944
„Sześćdziesiąty siódmy dzień naszego dobrowolnego więzienia i pięćdziesiąty szósty dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce.
Wczoraj dowiedzieliśmy się o sprawkach pana [Hansa] Biebowa na Jakuba. Wszedł do sali, do której kazał zebrać się wszystkim kobietom, w stanic jak ich matki rodziły. Wszedł do sali tej razem z [Mordką] Bruderem, co tam się odbyło, tego na razie nikt nie wie, ale pewnie się też dowiemy.
Wiemy już o 2 osobach z obozu Łagiewnicka 36, które się skryły i nie pojechały razem z nimi. Również dowiedziałem się, że nasz przyjaciel Daniel W.[Wajskopf] schodząc do piwnicy (kryjówki) złamał nogę, a jego siostrzeniec [Seweryn lub Henryk Rauchman] się dobrze potłukł. Podobno, że nasza kryjówka jest w porównaniu z innymi luksusowa. U tegoż Daniela W. nic można się wyprostować i trzeba cały czas być w stanie pochylonym, ale za to podobno mają oni na 2 lata wyżywienia. Bardzo wątpię w tak ogromną ilość, ale wierzę, że mają dużo, bo jego szwagier M. K. [prawdopodobnie Mieczysław Rauchman] pracował w aprowizacji i mógł duże zapasy zafasować. Ale jak konspiracyjnie oni to zrobili, niech będzie dowodem to, że w ten poniedziałek (28 sierpnia) spotkałem go i zapytałem, czy nie chciałby zostać, to mi odpowiedział, że on z 7-letnim dzieckiem zostać nie może i szykuje się do wyjazdu tejże nocy. A wtedy, gdy to do mnie mówił, już musiał mieć wszystko przyszykowane. No ale niech mu będzie na zdrowie. Obliczymy się z nim, jak obydwaj będziemy na wolności. Gdy Daniel W. otrzymał od nas ukłony, bardzo się ucieszył.
Dziś nasz nowy przyjaciel przyniósł nam „hörer” [aparat radiowy] i słyszeliśmy po pięciu latach komunikaty zagraniczne i niemieckie. Niemcy cofają się na całej linii”.
(s. 246-247)
JA/ONI, VII
25 X 1944
„Sześćdziesiąty dziewiąty dzień naszego dobrowolnego więzienia i pięćdziesiąty ósmy dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce.
Wczoraj nie pisałem. Przedwczoraj nasi współtowarzysze niedoli, tzn. rodzina Bajgelmanów, urządzili „koncert”. Córki pokłóciły się z ojcem i mu powiedziały parę słów szczerej prawdy, on na to zareagował na swój sposób i doszło do wielkiej awantury, która się skończyła w ten sposób, że on wyszedł w ciemną noc na podwórze, podobno z zamiarem wyjścia na ulicę, a one go szukały w mieszkaniu, a potem na podwórzu w ciemnościach, głośno go wołając, gdy nareszcie po 10-minutowym poszukiwaniu znalazły, to leżał on w ataku, albo prawdziwym, a prędzej udawanym. Pod gołym niebem, blisko od ulicy (od której podwórze jest oddzielone tylko parkanem) przystąpiono do jego ratowania. Odbywało się to dość głośno i przy ciągłym naświetlaniu kieszonkową latarką. Przeprowadzenie tego kaleki z miejsca, gdzie go znaleziono (między numerem 10 i 12), do mieszkania, też nie mogło się obejść w zupełnej ciszy. Żeśmy tej nocy nie wpadli, to istny cud, i widać, że jest nad nami opieka opatrzności. Krótko mówiąc: mamy więcej szczęścia jak rozumu. Ale co mnie dziwi, że człowiek rozsądny, zrównoważony, umiejący się trzymać, mógł do czegoś podobnego dopuścić. Przecież on wiedział, czym się to skończy, ale sądzę, że cały atak był symulowany. […]
Dziś w resorcie był stosunkowo większy ruch. Dwa razy byli Niemcy, zabrali jedną maszynę i trochę papieru z tzw. rampy, tzn. w bezpośredniej bliskości od naszej kryjówki.
Mieliśmy dziś gazety od niedzieli i wtorku. Z nich możemy sądzić, że ofensywa aliantów trwa na wszystkich frontach nadal. […]
Doszły nas wiadomości, że w ogrodzie na Łagiewnickiej 36 znaleziono ogromne skarby, a mianowicie, trzy kasetki z biżuterią, kilka skrzyń z gotowymi ubraniami I gatunku, moc materiałów włókienniczych, najlepszej prominencji, skrzynkę grzebieni itd. Wydal to Niemcom podobno młody chłopak z Bałuckiego Rynku (Żyd!).
Dziś na ulicy Żydowskiej, przy zbiegu z Kościelną, pracowali Polacy i coś rozbijali, czy to mur, czy bruk”.
(s. 247-248)
JA/ONI, VII
29 X 1944
„Siedemdziesiąty trzeci dzień naszego dobrowolnego więzienia i sześćdziesiąty drugi dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce. […]
Trudno opisać pracę naszych kobiet. Cały dzień pracują na tę trochę pożywienia, które my otrzymujemy. Ale obieranie kartofli lub zarobienie chleba, albo babki, wymaga dużo pracy, a gdzie pranie i szycie? Wcale nie dziwię się, że ich nerwy nie wytrzymują i ponoszą. Dużo z tego powodu cierpię, ale muszę to ze stoicyzmem wytrzymać. Ale czasami i również ja nie mogę wytrzymać, i również wybucham. Specjalnie mnie denerwuje wychowanie naszej córki, która się zupełnie zapomina, ale i to są tylko nerwy i chcę wierzyć mojej żonie, która twierdzi, że po wojnie wszystko się poprawi. Oby tak było. Na razie jest niedobrze i dużo z tego powodu cierpię. Bo innej rady nie mam”.
(s. 249)
JA/ONI, VII
30 X 1944
„Siedemdziesiąty czwarty dzień naszego dobrowolnego więzienia i sześćdziesiąty trzeci dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce.
Dziś upłynęło dziewięć tygodni, jak siedzimy w obecnej kryjówce. Wtedy, przed 9 tygodniami, kiedyśmy postanowili nie usłuchać rozkazu władzy niemieckiej i nie pojechać, a zostać tu i się schować, nie sądziliśmy, że to potrwa tak długo i że my będziemy w stanie wytrzymać tak długi okres czasu i pod względem napięcia nerwowego, i pod względem żywności. Aczkolwiek nerwy nasze są bardzo rozszarpane i bardzo napięte, to pod względem aprowizacji wyglądamy dziś o wiele lepiej.
Dziś był dzień pełen emocji. Już od rana, tzn. o godz. 7-ej rano, zjawiło się na terenie resortu dwóch mężczyzn i jedna kobieta i czegoś szukali. Czego, nie wiemy. Pobyli krótki czas i zdaje się poszli. Koło godz. 8.30 słyszymy przypadkowo ruch w motorowni i w tym samym momencie gaśnie światło, ale zaraz się znowu zapaliło. Niezwłocznie też wyłączyliśmy prąd, bo trzeba zaznaczyć, że licznik, od którego bierzemy prąd, znajduje się w motorowni. Słyszeliśmy, że puścili w ruch motor, potem doszli do naszego okna i wyciągnęli skobel i otworzyli okiennice, zobaczyli, że papier, powiedzieli, że to skład papieru. Znów weszli do motorowni i znowu puścili motor, na krótki czas. Potem słyszeliśmy, jak poszli do naszego budynku, weszli na I piętro i słyszymy, jak rozbijają mieszkanie [Mordki] Bajgelmana. Dość długo tam siedzieli, co zrobili, to żeśmy się później dowiedzieli. Byli tam koło godziny. Potem wyszli i poszli, jak się zdaje, do budynku biurowego. Po jakimś czasie było słychać wołania: ,,Brama, brama!”. Co zrobili, czy im otworzyli, czy nie, nie wiemy. Później zajechał jakiś wóz i coś zabierał z resortu. Przy wyjściu z mieszkania Bajgelmana zatrzasnęli za sobą drzwi i potem przed wyjściem znowu je siłą otworzyli. Taka robota trwała do czwartej po południu. W międzyczasie udało się jednej z córek Bajgelmana [Frajda lub Kazimiera] skoczyć na górę i przez dziurkę od klucza widziała, że mieszkanie jest splądrowane. O godz. 16-ej wszystko się uspokoiło. Pół godziny później wyszliśmy na podwórze. Z mieszkania Bajgelmana zniknęło bardzo mało rzeczy, same drobiazgi. Zostawili buraki i kartofle, a zabrali kilka kg mąki. Komórki naszej, w której mamy nasze zapasy, nie ruszono. Koło godziny 18-cj słyszymy od razu ciche wołania: „Panie Bajgelman, panie Bajgelman”. Jedna z córek wyszła na podwórko i znalazła tam dwóch młodzieńców, którzy są stacjonowani na Jakuba 16. Przyszli oni w sprawie pewnej kryjówki na terenie resortu. Obejrzeli ją i uznali ją za odpowiednią. Chcą ją jeszcze lepiej udoskonalić i proponują nam przejść do nich. Szukają oni już kryjówki od kilku dni i natknęli się w kilku miejscach na skrywających się”.
(s. 250-251)
JA/ONI, VII
31 X 1944
„Siedemdziesiąty piąty dzień naszego dobrowolnego więzienia i sześćdziesiąty czwarty dzień naszego pobytu w obecnym „lochu”. Dziś kończy się sześćdziesiąty miesiąc wojny, a rezultatu nie widać.
Dziś wstaliśmy wszyscy o godz. 5.15 i wzięliśmy się do maskowania komórki, w której mamy zapasy kartofli i mąki, i prócz tego Bajgelmanowie [Mordka z córkami Frajdą i Kazimierą] mają tam trochę rzeczy, pochodzących z „plonderki”. Maskowaliśmy je za pomocą odpadków papieru, który braliśmy z placu warzywnego, bo do resortowej komórki z tzw. szmerglem papierowym nie można się było dostać. Robotę tę zrobiliśmy do godz. 7-ej rano. Do godz. 10-ej mieliśmy względny spokój. Tylko koło godz. 9-ej nastąpiła bardzo silna eksplozja, zatrząsały się u nas statki na półkach. Eksplozja to nosiła jakby charakter detonacji po rzuconej bombie. Pięć lub dziesięć minut później nastąpiła znowu detonacja, tym razem nieco słabsza, już z nie tak bliska, i nosiła charakter jakby po wystrzale z działa. To było wszystko. Co to było, na razie nie wiem, bo nikogo u nas nie było. Jak wspomniałem, do 10-ej mieliśmy spokój, około tej godziny usłyszeliśmy nagle prędkie kroki i niemiecką mowę. Ludzie jakby szli po schodach naszego budynku na I piętro. Po chwili ktoś wleciał do ślusarni, przeleciał obok drzwi (zamaskowanych) do naszej kryjówki i doleciał do szafki, w której się znajduje zlew i w którym my trzymamy nasze dwa wiadra do załatwiania naszych potrzeb fizycznych w ciągu dnia i powiedział: „tu też jest kran, ale do wody”, i wyleciał z powrotem. Jak się później (po 17 godzinie) zdołaliśmy przekonać, byli to ludzie z gazowni (Polacy), pewnie z Niemcem, i zdejmowali gazomierze w resorcie. Mniej więcej po półgodzinie znowu usłyszeliśmy kroki na górę i niemiecką rozmowę, jednak dość prędko zeszli na dół. Do godz. 15-15.30 nie mieliśmy spokoju, bo ludzie byli w resorcie i wciąż się niepokoiliśmy”.
(s. 251-252)
JA/ONI, VII
1 XI 1944
„Siedemdziesiąty szósty dzień naszego dobrowolnego więzienia i sześćdziesiąty piąty dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce.
A więc piszemy już listopad 1944, a my wciąż jeszcze siedzimy w naszej kryjówce. Aczkolwiek po 5-6 dniach nieobecności zjawił się nasz łącznik, który miał zastąpić tu w resorcie naszych poprzednich przyjaciół. Zabrali go na kilka dni na Bałucki Rynek i w międzyczasie umarła mu też żona. Obiecuje teraz częściej i regularniej nas odwiedzać, choć zostaje jeszcze parę dni na Bałuckim Rynku. Powiedział on nam, że są jakieś ważne wiadomości, ale nie mógł nic bliższego ani dokładnego powiedzieć. […]
Dziś w resorcie był względny spokój. Dwa razy ktoś wszedł na schody na I piętro naszego budynku. Jak się później jednak okazało, cały dzień, bo do 17-ej godziny, ktoś siedział w gabinecie kierownictwa, bo piec jeszcze był ciepły i przeniesiona została z pokoju obok kanapa. Drzewo do napalenia w piecu wzięli z pudełkami, bo widać, że po drodze zgubili kilka listewek.
Nasz łącznik wiedział już o splądrowaniu mieszkania [Mordki] Bajgelmana. Więc widocznie zrobili to Żydzi. Nawet obiecał łącznik, że mają zwrócić zabrane rzeczy i mieli dziś je zostawić w gabinecie kierownictwa, lecz niestety do tej chwili (godz. 19) jeszcze nie było.
Od kilku dni Polacy pracują na Żydowskiej ulicy, czy to przy gazie, czy przy elektryce, bo rąbią bruk. Dziś tych robotników nie było słychać”.
(s. 252-253)
JA/ONI, VII
3 XI 1944
„Siedemdziesiąty ósmy dzień naszego dobrowolnego więzienia i sześćdziesiąty siódmy dzień naszego pobytu w obecnej kryjówce.
Wczorajszy dzień był znowu pełen emocji. Widocznie ci sami, którzy od początku tego tygodnia pracują w resorcie, również i wczoraj napalili znowu w gabinecie w piecu, do czego znowu użyli listewek z pudełkami. Znowu próbowali puścić motor na parę minut, ale największą sensacją i dla nas największą emocją, było otwarcie przez nich drzwi z portierni na ulicę. Było to zrobione z takim hałasem, że myśleliśmy w pierwszym rzędzie, że otworzono przemocą drzwi z portierni do ślusarni, które może przypadkowo, wychodząc do ślusarni za fizyczną potrzebą, ktoś zamknął i zapomniał otworzyć. Wszyscy oniemieliśmy, pogasiliśmy zaraz obydwie żarówki i siedzieliśmy więcej jak pół godziny w ciemności, z drżącym sercem, oczekując chwili, kiedy otworzą tę szafę, za którą my jesteśmy schowani. Ale skończyło się tylko na lęku, bo jak wyżej powiedziałem, nie weszli do ślusarni, tylko otworzyli z hałasem drzwi z portierni”.
(s. 253)
JA/ONI, VII
9 XI 1944
„Wtorek i środa minęły w spokoju. Spokój ten mąciła jednak w dniu wczorajszym bardzo wczesna wizyta dobrze zazwyczaj poinformowanego Pika, który zakomunikował pośpiesznie i w wielkim zdenerwowaniu, że należy zdwoić i potroić środki ostrożności, „grunt się pali pod nogami … „. I już go nie było.
Dziś przed godziną ósmą zaczął się ruch na terenie resortu. Ktoś wszedł na pierwsze piętro, ale za chwilę zbiegi szybko na dół, otworzył drzwi od ulicy do ślusarni – i zdawało się nam, że cisnął kamieniem w naszą okiennicę (umówiony znak na wypadek grożącego nam niebezpieczeństwa). Zgasiliśmy światło, wyłączyliśmy elektryczne kuchenki. W lochu zapanowała absolutna cisza.
W dwie godziny później znów się ożywiło w resorcie. W pudełkarni demontowano jakąś maszynę. Słyszeli[śmy] nawet, jak ktoś dobiera się do naszej komórki z zapasami żywności.
Dopiero przed wieczorem mogliśmy stwierdzić, ograbiono mieszkanie Bajgelmanów. Komórkę zastaliśmy otwartą. Na szczęście nie tknięto naszych zapasów, gdyż były one dobrze ukryte pod odpadkami papieru. Jesteśmy u kresu sil i wytrzymałości nerwowej”.
(s. 253-254)
JA/ONI, VII
19 XI 1944
„W czwartek, dziewiątego listopada, około godziny szóstej przed wieczorem rozległ się w naszym lochu umówiony sygnał – trzy silne uderzenia w okiennicę, zwiastujące bezpośrednie niebezpieczeństwo. Dwaj nasi wypróbowani informatorzy z Bałuckiego Rynku przynieśli nam iście hiobową wieść: zadenuncjowano naszą obecną kryjówkę, a komendant policji żydowskiej, [Mordka] Bruder, zamierza nas jutro odwiedzić w asyście agentów Kripo.
Doniesiono nam również, że nie jest to pierwszy wypadek ujawnienia kryjówki. W tym tygodniu zlikwidowano już pięć podobnych ,,lokali” w piwnicach, a w jednym z nich rozegrała się dramatyczna walka, której ofiarą padł lekarz, dr Daniel Wajskopf. Jego szwagier [Mieczysław Rauchman] i siostrzeniec [Seweryn lub Henryk Rauchman] zostali swego czasu ujęci i skierowani na Jakuba 16, skąd udało im się zbiec. Dowiedziawszy się o tym, Hans Biebow wpadł w pasję. Dobrał sobie do pomocy [Heinrich] Schwinda, Brudera i niejakiego [Lajbla] Krajna i we czwórkę udali się do zdradzonej im kryjówki lekarza i jego rodziny. Dr Wajskopf, pomimo złamanej nogi, wyszedł im naprzeciw i bronił bohatersko wstępu do piwnicy. Z pomocą przyszli mu siostrzeńcy i siostry [Sara Krakowska i Leonka Rauchman]. W rezultacie Biebow, Schwind, Bruder i Krajn zostali dotkliwie pobici. Rzecz jasna, zwyciężyła w końcu „dzielna czwórka” Niemców i judaszów. Udało się w końcu ująć dra Wajskopfa, którego rozpaczliwa obrona umożliwiła ucieczkę niektórym członkom rodziny. Biebow i Schwind, którzy nie mieli przy sobie broni, udali się biegiem na Bałucki Rynek. Wrócili po kilkunastu minutach i czterema wystrzałami z pistoletu położyli trupem wspaniałego człowieka, który ośmielił się podnieść rękę na przedstawiciela „narodu panów”. Ten właśnie incydent zapoczątkował likwidację szeregu kryjówek w getcie.
Ale wracam do naszej sprawy. Jeszcze „łącznicy” nie zdążyli wyjść, gdy w progu staną! inny przedstawiciel Bałuckiego Rynku i w imieniu Brudera zadał nam pytanie, czy chcemy dobrowolnie zgłosić się do obozu. Jeśli tak, to przyjdzie on po nas nazajutrz w towarzystwie agentów Kripo. Nic nam nie grozi. Wprost z kryjówki udamy się do Kripo, gdzie nas tylko formalnie przesłuchają i zapiszą-po czym czeka nas kąpiel i dezynfekcja, no i obóz. Prosiliśmy o godzinę namysłu. Po dłuższej naradzie doszliśmy zgodnie do wniosku, że jeśli loch nasz został zdekonspirowany, i tak nas zabiorą. Może to nastąpić natychmiast albo za parę dni. W takiej sytuacji nie będziemy mieć chwili spokoju. Wszystko to rozważywszy, z ciężkim sercem przyjęliśmy propozycję Brudera. Dopiero o godzinie 21-ej przekazaliśmy wiadomość wyrażającą zgodę wysłannikowi Bałuckiego Rynku. A potem nastąpiła ostatnia noc w lochu …
W piątek nad ranem pakowaliśmy swoje rzeczy. Nie zdążyliśmy się jeszcze ogarnąć, gdy na podwórzu rozległo się wołanie: „Bajgelman! Bajgelman!” Wyjrzeliśmy na dwór. Okazało się, że oczekują nas już dwaj agenci Kripo w asyście Brudera i Krajna. Obok stał wóz przeznaczony do przewozu naszych rzeczy. Kazano nam się ubrać i wynosić wraz z tobołami całe „umeblowanie” lochu. Trwało to przeszło godzinę.
Z resortu udaliśmy się do budynku Kripo przy uIicy Kościelnej. Tam spisano nasze personalia i zadano kilka stereotypowych pytań na temat walut i kosztowności. Potem odesłano nas do dezynfekcji i kąpieli na Bałuckim Rynku, skąd tramwajem pojechaliśmy do obozu przy ulicy Jakuba 16″.
(s. 254-255)
Bibliografia
Jakub Poznański, Dziennik z łódzkiego getta, Warszawa 2002.