BELWEDERSKA 27 (poza gettem)

Leokadia Schmidt

ONI, IV A

„Wieczorem (po stronie aryjskiej godzina policyjna zaczynała się o 10.00 wieczór) Michalski zaprowadził męża tam, gdzie odtąd miał być jego dom i schronienie. Był to stary odrapany budynek, raczej rudera, przy ulicy Belwederskiej 27. Mieścił się w nim zakład blacharski Antoniego Michalskiego, ojca Henryka. Budynek znajdował się w dzielnicy nowoczesnych domów wzniesionych niedawno przed wojną, które oczywiście zajmowali teraz Niemcy. Polakom wolno było tam mieszkać tylko w takich ruderach jak Michalskiego. Ponieważ od lat już ją wynajmował, pozwolono mu tu nadal pracować. Mąż przyglądał się ruchowi, życiu w tej niemieckiej dzielnicy. Serce ściskało mu się na widok dostatku i wygód. Z okien biła powódź świateł i dochodziły dźwięki muzyki radiowej, tak dawno już nie słyszanej przez męża. Jakiż to kontrast z nasza nędzą i tym, co się dzieje w getcie. Michalski z zachowaniem wszelkich ostrożności wprowadził męża tylnym wejściem od podwórka, po czym zamknął z zewnątrz drzwi na kłódkę. Mąż został sam w ciemnym, nie znanym lokalu. Światła nie można było zapalić, aby nie budzić podejrzenia, że ktoś znajduje się wewnątrz. Położył się więc na starej kozetce, z której sprężyny wyłaziły i która miała służyć mu jako łóżko, dziękując Bogu, że wydostał się z getta.” (s. 154)

ONI, IV A

„Warsztat blacharski Michalskiego, w którym mąż mieszkał i pracował od trzech miesięcy, wywarł na mnie przytłaczające wrażenie. W normalnym okresie taki budynek nadawałby się tylko do rozbiórki. Od frontu przechodziły tory kolejki wilanowskiej. Naprzeciwko stał kilkupiętrowy nowoczesny dom ZUS zajęty wyłącznie przez Niemców. Jedynie restauracja i handel win i wódek należał do Polaka, którego stałym klientem był stary Michalski. Z lewej strony od frontu rudera nasza łączyła się żelazną bramą z jednopiętrowym starym budynkiem zamieszkanym przez kilku lokatorów. Z prawej strony był ogród warzywny należący do Michalskich, a kilkadziesiąt kroków dalej stał domek zajmowany przez kowala i jednego volksdeutscha. Na podwórku od tyłu mieścił się jednorodzinny domek dozorcy. Obok zaś znajdowała się ubikacja dla wszystkich mieszkańców. Za tym budyneczkiem i ubikacją był również duży warzywny ogród ciągnący się aż do Rakowieckiej na Mokotowie. Budynek składał się z kilku pokojów. Od frontu mieścił się zakład blacharski, przylegającego do niego pokoju Michalski używał jako składu. W małym korytarzyku za tymi pokojami znajdowało się dwoje drzwi. Jedne prowadziły do dużego, zupełnie zrujnowanego pomieszczenia, z którego można było się dostać po drabinie na strych, podobnie jak z korytarza. Pokój ten w ogóle nie nadawał się do użytku. Nie miał podłogi, pełno tu było gruzu i gratów. Z sufitu pozostały tylko zgniłe belki i deski. Drzwiami na drugim końcu korytarza wchodziło się do kuchni, a potem do dużego pokoju o dwóch oknach wychodzących na ogród warzywny od strony volksdeutscha. Z tego punktu można było wyjść do małej sionki, a z niej do ogrodu. Kanalizacji w ogóle nie było w tym domu. Kuchnia miała wprawdzie zlew i wodę z kranu, ale woda spływała do rynsztoka na podwórzu. Cały budynek zaatakowany był przez grzyby. Zewsząd wiało chłodem i wilgocią.” (s. 191-192)

JA, V

„11 maja 1943 roku wróciliśmy więc do starej meliny na Belwederską. Dach miał pełno dziur i szpar, woda przeciekała ze wszystkich stron do wnętrza. Ze ścian i z sufitu opadał tynk. Jak wspomniałam, jeden pokój nie nadawał się w ogóle do użytku, gdyż sufit groził zawaleniem. W tym pokoju-rupieciarni trzymaliśmy trociny, którymi ogrzewaliśmy zimą mieszkanie, paląc je w specjalnym piecu. Jedyną przyjemnością był ogród warzywny Michalskich. Odgradzał on okna pokoju, w którym spaliśmy, od ewentualnych ciekawskich. Mieliśmy przez cały dzień prąd, ponieważ budynek znajdował się w dzielnicy niemieckiej. W dzielnicach zamieszkanych przez Polaków Niemcy dostarczali elektryczność tylko przez trzy godziny dziennie. Poza tym mieliśmy też nielegalnie gaz. Starszy Michalski zainstalował nam rodzaj piecyka gazowego, na którym można było gotować i opalać częściowo mieszkanie. W dzień oczywiście gazu nie używaliśmy, gdyż baliśmy się kontroli. Za to po zamknięciu warsztatu paliliśmy przez całą noc, chcąc choć trochę osuszyć zagrzybiony dom. Była woda i zlew, ale bez kanalizacji. Postanowiliśmy nigdy nie wychodzić, zwłaszcza że dozorca mieszkał akuratnie naprzeciwko naszej kuchni, skąd prowadziły drzwi na podwórze. Po zamknięciu warsztatu Michalski wychodził tym wyjściem i zamykał drzwi na kłódkę. Główny budynek, gdzie mieszkał Zygmunt z rodziną, zajmowało 20 rodzin, przeważnie robotniczych.” (s. 234-235)

JA, V

„Nazajutrz zerwaliśmy się skoro świt, gdyż Michalski o 7.00 otwierał warsztat. Henryk zaopatrzył nas poprzedniego dnia w mleko i chleb, zjedliśmy więc śniadanie i udaliśmy się po drabinie do naszej właściwej rezydencji, na strych. Zamknęliśmy za sobą klapę w suficie, a Michalski zabrał drabinę i ustawił w rupieciarni. Na dole nie było śladu, że są tu ‘niepożądani przybysze’. Rozejrzeliśmy się po naszym nowym lokum. Strych sprawiał wrażenie dość wesołe. Obszerny, bo zajmował całą długość budynku, miał po bokach po jednym normalnym oknie bez szyb, zaopatrzonym gęstą siatką metalową. Michalski kiedyś hodował tu kury i założył siatki, by nie uciekały. Obecnie bardzo się nam przydały, gdyż nic przez nie od ulicy nie było widać. Naradziliśmy się z mężem, jak urządzić się tu najwygodniej. Oglądając dokładnie strych, mąż zauważył otwór w kącie zasłonięty blachami i inną starzyzną. Jak się okazało, była to duża dziura do rupieciarni, gdzie odpadła część sufitu, gdyż w tym miejscu stale deszcz przeciekał. Mąż postanowił wykorzystać to. Zamurowaliśmy i zabieliliśmy wapnem pomieszanym z sadzą właściwe wejście z sionki na strych, tak jakby go tam nigdy nie było. Wchodziliśmy po drabinie przez ową dziurę. Miało to wiele dodatnich stron. Przede wszystkim ktoś nie znający rozkładu lokalu nie mógł się domyślić, że jest tu wejście na strych. Pokój był ponadto zupełnie ciemny, bo okna zabito deskami. Do tej rupieciarni, gdzie był jeszcze wykopany dół na kartofle, nikt z obcych nie wchodził. Zygmunt przyłączył maszynkę elektryczną do gotowania bezpośrednio do pionu, który przechodził przez strych. W te sposób mogłam gotować na strychu, korzystając w dodatku bezpłatnie z prądu.” (s. 235-236)

JA, V

„Po siedmiu koszmarnych tygodniach spędzonych w ‘gorbowcu’ na Krochmalnej, gdzie jedyną wonią były wyziewy z górnego ustępu i śmietnika, a jedynym widokiem szary, monotonny mur, zmiana [powrót na Belwederską 27] ta wydawała nam się rajem.” (s. 236)

JA, VI A

„Naprzeciwko znajdował się cały szereg nowoczesnych kilkupiętrowych domów zamieszkanych wyłącznie przez Niemców. Dom vis-á-vis miał dwa wejścia. Po lewej stronie mieszkały widocznie znaczniejsze osobistości. Jeden z lokatorów szczególnie rzucał się w oczy. Kilka razy dziennie przyjeżdżało po niego lub odwoziło go auto. Zwykle przejście z auta do mieszkania i odwrotnie odbywało się błyskawicznie. Asystowało mu dwóch agentów, a dwaj inni oczekiwali jego przyjazdu na ulicy i eskortowali go do mieszkania, w którym przesiadywali także podczas jego nieobecności.” (s. 240)

JA, VI A

„Podobny wypadek, lecz na mniejszą skalę, wydarzył się vis-á-vis naszego warsztatu [Belwederska 27] w fabryce wyrobów farmaceutycznych ‘Madaus’, której właścicielem był oczywiście Niemiec. Otóż pewnego dnia kilku mężczyzn sterroryzowało personel biurowy firmy i zabrało z kasy 40 tys. złotych. Wyszli spokojnie, przez nikogo nie zatrzymani, zmieszali się z tłumem ulicznym i znikli. Zgodnie z ich instrukcją dopiero po pół godzinie pracownicy zaalarmowali żandarmerię.” (s. 250)

JA, VI A

„Pod koniec sierpnia zaczęły się znowu blokady. Teraz nie tylko we dnie, ale i w nocy. Szukano broni, tajnych drukarni, i przy okazji – Żydów. Gdy wreszcie niedaleko nas, na Czerniakowskiej, odbyła się jednej nocy blokada (mówiono, że ktoś doniósł o nielegalnej rzeźni), postanowiliśmy przenieść się na noc na strych. Odtąd staliśmy się zależni od Zygmunta, który przed udaniem się na spoczynek zabierał po nas w rupieciarni drabinę i stawiał ją koncie obok innych. Rano Michalski przystawiał drabinę i mogliśmy zejść, by umyć się i zabrać jedzenie na cały dzień.” (s. 252)

JA, VI C

„Okazało się, że warsztat na Belwederskiej został zupełnie zniszczony. Towar, który Zygmunt tak starannie zakopał swojej komórce, spalił się doszczętnie. Jedynie, co znalazł w tym miejscu, to obcas moich butów narciarskich. Natomiast ocalały nasze zapiski, które mąż przezornie zakopał oddzielnie w rupieciarni.” (s. 327)

Bibliografia

– Leokadia Schmidt, Cudem przeżyliśmy czas zagłady, przedmowa i objaśnienia Władysław Bartoszewski, Wydawnictwo Literackie, Kraków-Wrocław 1983.