Głośny a nieznany. Szkic biograficzny [Szymel Jankielowicz Kaftan]
Chcemy na kartach niniejszego „rocznika’’ wydobyć na jaw typową iście z ubiegłej przeszłości postać, aczkolwiek cichą i skromną, niemniej jednak potężną czynami prawdziwie wielkimi. Postać, której rys biograficzny obecnie podajemy, nie należała wcale do mężów słynących po świecie rozgłosem, imię jej nie było zupełnie otoczone aureolą sławy, za życia i po dziś dzień pozostało ono światu nieznanym, a jednak człowiek ten, który w ukryciu prostaczego swego żywota nie zawahał się ani na chwilę złożyć na ołtarzu miłości bliźniego to wszystko, co tylko człowiek ma najświętszego, najdroższego na tym świecie — życie swoje w ofierze, którego żywot cichy, prosty, spłynął cały na niesieniu ratunku lub ulżeniu niedoli cierpiącym swym współbraciom — taki człowiek, może bardziej jeszcze aniżeli wiele innych nimbem sławy otoczonych imion zasługuje na to, aby skromna na pozór, w gruncie rzeczy jednak płodna w obfite następstwa działalność jego — ujawnioną i potomności dla nauki i żywego przykładu przekazaną była.
Szymel Jankielowicz Kaftan[1] — takie było nazwisko człowieka, o którym tu mówić chcemy — (przezwany inaczej „Szlizgol”), urodził się w roku 1800, we wsi Raczunach, w powiecie oszmiańskim, niedaleko miasteczka Soły. Syn niezamożnego propinatora, a raczej szynkarza, w dziecinnych swych latach nauczywszy się początków zaledwie języka hebrajskiego, czytania i powierzchownego tylko pojmowania biblii oraz machinalnego recytowania modlitw codziennych, Szymel, w dalszym życiu, mając obowiązki rodzinne i czując wstręt do próżniactwa, a pragnąc jąć się pracy godziwej, użytecznej — wykierował się na gorzelnika. Ciężka rodzinna klęska, jaką była dlań jednoczesna utrata małżonki i dzieci — popchnęła Szymela na zupełnie nową dlań drogę, sprowadziła go w roku 1835 z Oszmian, gdzie się wprzódy zajmował gorzelnictwem, do Wilna i skłoniła do poświęcenia się wyłącznie prawie na usługi cierpiącej ludzkości. Dla urzeczywistnienia swych planów Szymel część zarobionych przez siebie w fabryce tabacznej, gdzie po przybyciu do Wilna pracować zaczął, pieniędzy — obracał na wsparcie ubóstwa i na zakup świec szabasowych, które, co tydzień regularnie, do domów modlitwy i schronienia nędzarzy osobiście roznosił.
Zyskawszy sobie tym sposobem nieco zaufania w gminie izraelskiej Wilna i poznawszy miejscowe potrzeby — Kaftan zmienił rychło swój dotychczasowy sposób życia. Dzień cały ze skarbonką w ręku chodził od domu do domu, zbierając fundusze dla rozszerzenia swej — doniosłej wagi — działalności; by zaś wynagrodzić ową dzienną „stratę” czasu, z podwojoną energią imał się w nocy pracy w fabryce. Nigdy jednak i od nikogo natarczywie nie domagał się o zasilenie go najmniejszym choćby datkiem, ale stanąwszy wśród zgromadzonego tłumu w żywych barwach wystawiał cały ogrom nędzy, ubóstwa i ciężkiej niedoli, jakie tak samowładnie pomiędzy proletariatem groźne swe panowanie rozpostarły, jako zaś konsekwencje tego, zachęcał on wymownymi słowy bogatszych swych współwyznawców do wspierania biednej, nieszczęsnej braci po wierze. Nie było prawie
wypadku, aby przemówienie jego nie odniosło pożądanego rezultatu, płynęło ono bowiem z serca, przepełnionego gorącą miłością dla cierpiących i do serc też słuchaczy skuteczną torowało sobie drogę. I jakkolwiek skromne, drobne, częstokroć nieznaczące prawie datki wpływały do skarbony jego — Szymel jednak nic nie odrzucał, wszystko z prawdziwą przyjmował wdzięcznością, za najmniejszy nawet datek dziękczynnym zawsze odpłacając słowem.
Uzbierane tym sposobem pieniądze z całą sumiennością obracał na zaspokojenie potrzeb niedołężnych starców, kalek, obłożnie chorych, położnic, oraz wszelkiej barwy i wszelkiego odcienia innych potrzebujących, których nasz Jankielowicz w najoddaleńszym kąciku miasta, w najskrytszym bodaj zaułku wyszukać umiał, i którym, jakby dziwnym instynktem wiedziony, w chwili najpotrzebniejszej — niby Anioł-stróż, nie bacząc częstokroć nawet na to, że w nagłej potrzebie z surowymi przepisami święcenia Sabatu rozminąć się był zniewolonym — ze skuteczną zawsze przybiegał pomocą.
Nic dziw tedy, że tych biednych, których wspomagał, tych nieszczęśliwych, których niejednokrotnie z ostatniej uratował nędzy, tych ofiar wszelkiego najczęściej sposobu zarobkowania pozbawionych, a dodajmy i to jeszcze – nierzadko wstydzących się dłoń żebraczą wyciągnąć do przechodniów — ogromne, śmiało rzec można, niezliczone prawie jest mnóstwo. Kaftan albowiem niezmordowanym, niestrudzonym był w iście syzyfowej tej pracy, tak że codziennie — bez żadnego prawie wyjątku — w kilkunastu najbardziej od siebie oddalonych widywano go miejscach.
Tu oto, na jednym rogu miasta, zbiera jałmużnę; tam, za uciułany przez się w ciężkim czoła pocie grosz, zakupuje wiktuały; ówdzie znów — obładowany różnej wielkości i kalibru węzełkami i bochenkami chleba —wdziera się po ciemnych, krętych, przepaścistych schodach na stryszki i poddasza nor wilgotnych; w innym miejscu — a bywało to po największej części w przeddzień Sabatu lub innego święta uroczystego — ze starannie pod kapotą ukrytym bochenkiem chleba lub innym jakim przedmiotem cichutko przekrada się ulicą i jak cień znika w bramie domu, gdzie czujne jego oko wykryć zdołało świętującą o suchym poście nędzę — wieczorem wreszcie, w dnie powszednie, uwija się raźnie koło stępy z tabaką, tęż samą znów odbywając kolej bez przerwy codziennie dni następnych, na koniec przez lata i całe lat dziesiątki…
Tak jest, przez lat czterdzieści przeszło Szymel Kaftan, tą utorowaną już przez się ścieżką postępując — cały poświęcił się, oddał wyłącznie na usługi cierpiącej ludzkości. Kiedy zaś, styranemu wiekiem i nadmiernymi trudy siły fizyczne odmawiać już zaczęły posłuszeństwa, tak że skutkiem tego robotą ręczną zajmować się nie był wcale w możności — naówczas to wynalazł on nowy sposób, nowy rodzaj zapomogi dla potrzebujących, dla biednych.
Oto: ofiarowane mu na przeżycie od zamożniejszych Izraelitów pieniądze gładziutko prześlizgiwać się zaczęły z jego kieszeni do chat znajomej mu już z dawna nędzy; wreszcie — udarowany cieplejszym, schludniejszym ubraniem nad zwykłą swą jednostajną z grubego pakłaku uszytą suknię, którą bezustannie, zimą i latem, nosił — natychmiast, ani na chwilę nawet się nie namyślając, w ukryciu zupełnym przed swymi darczyńcami, sprzedawał je, zakupując dla siebie w to miejsce jak najlichsze, byle najtańszym było, resztę zaś z zamiany owej pozostałych pieniędzy na wiadomy cel obracał.
Dla samej już wierności charakterystyki szlachetnej a wyjątkowej postaci, o której mowa, dodać winniśmy, że skromność i zupełne zapomnienie własnej swej osobistości posuwał Szymel do ostatecznych niemal granic. Zawsze milczący i potulny w zwykłych chwilach życia, zmieniał się nie do poznania podczas kwesty, którą, słusznie bardzo, za pewien rodzaj kapłaństwa uważał. To też podtenczas był pełen wymowy i namaszczenia, ale i wtedy nawet przed nikim się nie wywnętrzał, nikomu z najbliższych bodaj sobie osób najmniejszego szczegółu z życia swojego nie opowiadał.
A przeszłość jego — obcą, nieznaną była najpoważniejszym nawet osobistościom spośród gminy izraelskiej Wilna tak dalece, że kiedy w kwietniu 1858 roku wydawane podówczas pod redakcją Jana ze Śliwina wyborne czasopismo: „Teka Wileńska” zamieściło w szpaltach swych śliczny, pióra zasłużonego poety i dziennikarza, Wincentego Korotyńskiego, pod nadgłówkiem: Kwestarz starozakonny[2], następnie w osobnej odbitce na dochód ubogich Izraelitów wileńskich w tymże roku wydany i jako taki przez wszystkich prawie mieszkańców Wilna rozchwytywany, a nawet na hebrajski język przełożony wierszyk, któremu za osnowę posłużyła treść żywota tej wyniosłej, a tak troskliwie wśród tłumu ukrywającej się postaci — nie można się było od Żydów tamecznych, z których każdemu przecież bez wyjątku sprawy jego i jego poświęcenie dokładnie były znane — dopytać nawet imienia Szymela, mimo iż do niego najstosowniej i najwłaściwiej zastosować by można słowa sympatycznego poety Kazimierza z Królówki:
„(…) Czyń każdy w swoim kółku, co każe Duch Boży, A całość — sama się złoży (…)[3].
[…]
Według świadectwa poważnych i dobrze świadomych rzeczy osób, Szymel Kaftan w ciągu kwestarskiego swego zawodu zebrał i wydał na biednych cyfrę ogromną, cyfrę nie do uwierzenia prawie, jak na siły pojedynczego człowieka, bo przeszło 60 000 rsr. (400 000 złp.) wynoszącą, co zresztą wykryły i pozostałe po zmarłym rachunki, które sam dla siebie sumiennie i skrupulatnie prowadził.
Szymel skończył, jak przystało na takiego, jakim był, pracownika: umarł, święcie pełniąc swe posługi aż do ostatniej chwili.
Jeszcze wieczorem dnia 17 kwietnia 1865 roku był on w ulubionej swej akademii talmudycznej (Jeszyba Ramales), w której kilkudziesięciu przeszło uczniów otrzymywało od Szymela cenne wsparcie, przyniósł biednym chłopiętom ostatnią zapomogę i — na zawsze pożegnał się z nimi, uroczyście ich zapewniając, że już go nigdy więcej w życiu nie zobaczą.
Jakoż wróciwszy do ustronnego swojego zakątka, rozpostarł, zwyczajem u Żydów przyjętym, kilka słomek na ziemi, sam się dobrowolnie na tym symbolicznym posłaniu położył, na którym też nazajutrz rano znaleziono go już… bez ducha.
Następnego dnia zajęto się oddaniem ostatniej posługi zwłokom szlachetnego nędzarza. Niezliczone tłumy ludu wszelkich wyznań i stanów płci obojej postępowały za skromnym i prostym jego karawanem, szczelnie zalegając ulice całe od środka miasta aż na miejsce wiecznego spoczynku, za dalekim położonego przedmieściem. Jedni przed drugimi dobijali się, jak największego zaszczytu, dotknięcia się choć karawanu, po to jedynie, aby sami przed sobą w następstwie poszczycić się tym mogli, że w niesieniu drogich szczątków owych — i oni również czynny brali udział.
I cóż to za moc — pyta sumienny biograf Kaftana Jankielowicza i zasłużony w literaturze, sympatyczny pisarz ludowy, Janek z Bielca[4], z którego poczerpnęliśmy szczegóły z życia szlachetnego owego nędzarza — co zacnego kwestarza przez całe cztery dziesiątki lat z górą, zarówno w sile życia, jak i w starości, umiała wiernie i wytrwale przy tak świętym i mozolnym utrzymywać obowiązku?
To — miłość bliźniego, jeden malutki świetlany promyczek miłości, jaką Bóg w nieprzebranej swej dobroci świat stworzony otoczył.
Zaprawdę! powiadam wam, że człowieka tego śmiało zaliczyć możemy do owych rzadkich, w przeciągu wieków tylko całych, w przeciągu zaledwie stuleci, w łonie ludzkości pojawiających się apostołów cnoty i — cichej a niezapomnianej zasługi…
Przypisy
- Sylwetka Szymela Jankielowicza Kaftana to kolejny w piśmiennictwie obu braci życiorys Żyda tradycyjnego, opowiadający o żydowskiej dobroczynności w dawnym stylu. Autor sam wskazał źródło, z jakiego czerpał. To opracowanie Janka z Bielca (Jana Kantego Gregorowicza). Podobną postać bezimiennego dobroczyńcy odtworzył w „Czytelni dla Wszystkich” Janusz Korczak w felietonie Skąd miał pieniądze? (1899). Tam szlachetnym filantropem okazuje się znany pisarz, mieszkający incognito i rozdający okolicznym biedakom zarobione pieniądze.
- Wiersz Wincentego Korotyńskiego (1831-1891) Kwestarz starozakonny.(Postać żyjąca w Wilnie) ukazał się w piśmie „Teka Wileńska” 1858, nr 5.
- „Czyń każdy w swoim kółku, co każe duch boży, / A całość sama się złoży”. Z fraszki Porządek Kazimierza Brodzińskiego (1791- 1835). Wers ten, wysławiający cnoty życia codziennego, zyskał wielką popularność wśród czytelników. Cytował go również Janusz Korczak w artykule Kazimierz Brodziński. „Czytelnia dla Wszystkich” (1899). Cyt. wg Poezje. Wrocław 1959, s. 241. Brodziński urodził się w Królówce, wsi koło Bochni, stąd użyta tu nazwa poety.
- Janek z Bielca, pseudonim Jana Kantego Gregorowicza (1818-1890), literata, publicysty, redaktora i wydawcy pism dla ludu i dla dzieci (m.in. „Kmiotek”, „Zorza”, „Przyjaciel dzieci”). Napisał wiele popularnych książek obrazkowych, elementarzy, kalendarzy, gawęd i obrazków scenicznych, rozgrywających się w środowisku wiejskim i rzemieślniczym. Ceniono je za wartości dydaktyczne oraz wierność w opisie odtwarzanych środowisk. Rzeczonej biografii nie udało się jednak odnaleźć.
Bibliografia
„Kalendarz dla Izraelitów” 1881-1882, s. 46-56
Pierwodruk pt. Życiorysy zasłużonych Izraelitów bieżącego stulecia. III. Szymel Jankielowicz Kaftan, „Izraelita” 1867 nr 23, s. 77-79.