Grzybowska /Ciepła (jadłodajnia Centosu), róg ulic

Marcin Szczygielski

JA, II C

„– Poczekaj. – Zatrzymuje mnie. – Nie jesteś czasem głodny?
Oczywiście, że jestem. Czy ona się urwała z choinki? Nie odpowiadam, tylko patrzę na nią wymownie. Uśmiecha się.
– To chodź. Zjesz zupę.
– Zupę? Ale ja nie mam czym zapłacić…
– Nie szkodzi – mówi Janka, kładzie mi rękę na ramieniu i prowadzi przez tłum.
Wchodzimy do niskiej, ciemnej sali, w której ustawione są długie ciągi stołów. Niektóre z nich pozbijano z desek, inne to zwyczajne stoły do jadalni, takie jak w mieszkaniu. Krzesła też są różne. Prawie wszystkie są zajęte, słychać tylko mlaskanie i siorbanie. Nikt się nie odzywa, wszyscy patrzą w talerze, pochylają się nad nimi nisko. Większość ludzi poubierana jest w jakieś szmaty, ale widzę też kilka pań i panów w jesionkach i płaszczach. Jednak najwięcej jest tu dzieci. Pachnie brzydko. Nie chcę tu być, ale chcę jeść.
– Dajcie mu porcję – Janka odzywa się do dwóch dziewczyn stojących obok ogromnych garnków z przykrywami na zawiasach.
– Ale on… – zaczyna jedna z nich, przyglądając mi się spod surowo ściągniętych brwi, jednak Janka jej przerywa:
– W porządku.
Wyjmuje z kieszeni żakietu monetę i wrzuca ją do dużej, prostokątnej puszki z napisem „Proszek do pieczenia Liliput”. Puszka ma wycięcie w pokrywce, jak skarbonka. Pani Aniela ma w kuchni taką samą puszkę – tylko bez wycięcia. Trzyma w niej fotografie. Jedna z dziewczyn wyjmuje spod stołu emaliowaną miskę, przeciera ją szmatką. Otwiera pokrywę kotła i nalewa zupę. Janka prowadzi mnie wzdłuż stołów, znajduje wolne miejsce, stawia miskę, obok kładzie łyżkę. Wycieram łyżkę w rękaw kurtki i zaczynam jeść. Zupa ma mętny, brązowy kolor, jest niesłona i gorąca. Pływają w niej kawałki ziemniaków, kasza, kilka plasterków marchewki. Zjadam ją błyskawicznie, nie umiem się opanować, siorbię głośno, chociaż wiem, że to nieładnie. Nie wiem, dlaczego chce mi się płakać” [s. 40-42]

JA, II C

„Dziadzio wzdycha, kładzie rękę na moim ramieniu.
– Pewnie jesteś głodny.
– Jestem. – Kiwam głową. – Ale nie tak bardzo bardzo. Janka dała mi zupę.
– Jak to dała ci zupę? Byłeś u niej w domu?
– Nie. Byłem z nią w restauracji.
– W restauracji? – Dziadzio przystaje, kładzie drugą rękę na moim ramieniu, obraca mnie przodem do siebie i patrzy mi uważnie w oczy. – W jakiej restauracji?
– Nie wiem. – Wzruszam ramionami i zaczynam czuć się trochę nieswojo.
– Gdzie to było?
– Na rogu Grzybowskiej i Ciepłej, w podwórzu. Tam było dużo dzieci.
– To była kuchnia Centosu! – prawie wykrzykuje Dziadzio. – Jadłodajnia dla biednych!
– Wcale nie! Janka zapłaciła pieniążkiem! Wrzuciła go do puszki. Skoro trzeba płacić pieniądzem, to nie jest dla biednych. Jeść mi się chciało!
Dziadzio przesuwa dłonią po swojej twarzy, milczy przez chwilę, a ja się robię bardzo zły. W końcu byłem głodny! I co to komu szkodzi, że zjadłem zupę? Wcale nie była jakaś nadzwyczajna!
– Rafał – wreszcie odzywa się cicho Dziadzio – ta zupa jest dla biednych.
– My też jesteśmy biedni!
– To jest zupa dla takich dzieci, które nic nie mają, rozumiesz? Tylko tę zupę. Ich jest bardzo dużo. Ty masz mnie, masz jedzenie w domu. Przez to, że zjadłeś tam, jakieś dziecko, które nie ma niczego, może nawet nie ma swojego domu, dziś nic nie zje. Rozumiesz to?
Zaciskam mocno usta i patrzę na niego z wściekłą miną.
– To były bardzo wielkie garnki – mówię zły. – Ogromne! Nic prawie nie ubyło przez tę moją jedną maleńką…” [s. 44-46]

Bibliografia

Marcin Szczygielski, Arka czasu czyli wielka ucieczka Rafała od kiedyś przez wtedy do teraz i wstecz, Warszawa 2014.