HOŻA 30 – PLAC TRZECH KRZYŻY – BRACKA – ZŁOTA – ŻELAZNA – KROCHMALNA [TRASA]
Bogdan Wojdowski
II, F
s. 173-174, 178 „Kiedy z pozostałych uformowano zwartą kolumnę, jeszcze raz rozpoczęło się liczenie i żandarmi wyszli na ulicę, dołączając do patrolu […]. Ruszyli: przodem biegł granatowy torując drogę i usuwając pojazdy, za nim kolumna, wzdłuż kolumny w pewnym oddaleniu żandarmi, a bliżej szeregów Ąz dwóch stron reszta granatowych. W tym szyku opuścili Piekiełko posuwając się do placu Trzech Krzyży. A tam z Alei wionęło śniegiem i drzewa na skwerze stały sine. Dopóki szli Bracką, panowało w szeregach śmiertelne milczenie, na Złotej popędzono ich szybciej, kiedy zobaczyli mur, w ich serca wstąpiła otucha. Przed wachą liczyli straty […].
Gazeciarz krążył ze stertą dzienników, wtykając je w ostatniej chwili powracającym. Konwój oddalił się i zatrzymał nie opodal; żandarm podszedl do wachy i pertraktował ze strażnikami; policjanci rozpraszali się z wolna i kolumna szmuglerów czekała na wprost strzeżonego wylotu pod niechętnym okiem granatowego, który nie okazywał obaw, aby teraz chciał się ktoś z tej bandy ulotnić. Ruch był przez pewien czas wstrzymany i przez wachę przepuszczono najpierw grupę robotników wracających po pracy za mur […].
Konwojent szedł przez ulicę wskazując kolbą strzeżony wylot, którędy przemaszerowała już grupa robotników z placówki, a szmuglerzy zamilkli w oczekiwaniu na powtórne otwarcie wachy. W popłochu rozpoczęło się poszukiwanie zmiętych opasek i sześcioramienne gwiazdy, wyciągnięte z ukrycia, znów wisiały na swoim miejscu. Nareszcie, wracali […].
Granatowi i żółci z posterunku czekali tylko na to – dopadli z wrzaskiem szmuglerów i zdzierając czapki z głów, tłukąc, kopiąc, pchając pierwsze szeregi kolumny pędzili biegiem za mur; zakotłowało się i wszyscy gnali na złamanie karku dobrze wiedząc, co nastąpić musi na ostatnim odcinku drogi. Wächter stał rozkraczony, z cierpliwym uśmiechem, przerzucając broń z ręki do ręki jak rakietę tenisową i widać było, że od dawna czeka na tę chwilę. Podrzucił jednym ruchem kolbę do ramienia, gwizdnął z cicha przez zęby.
Kiedy palec spoczywa na cynglu karabinu, los ma w magazynie tylko sześć kul. Cywil, który czuje za plecami lufę, ucieka przed siebie; tłum ucieka prosto przed siebie, a każdy w tym tłumie może mieć nadzieję, że jego właśnie kula ominie. Wächter strzela w środek, do masy, a cel nie ma twarzy. Kto pierwszy, ten lepszy. Los nie pyta o imię, śmierć nie zagląda w oczy i na tym wszystko polega. Połamaniec ze swym ciężkim workiem ledwo mógł kroku dotrzymać Dawidowi, ale biegli równo, z głowami bojaźliwie wciągniętymi w ramiona, mając w oczach zbliżający się ciemny tunel ulicy Żelaznej, murem przeciętej w połowie jezdni, gdzie za pierwszym załomem małej przecznicy, Krochmalnej, kula z tyłu już nie mogla ich dosięgnąć”.
II C/D, F
s. 254-255 „Powrotny tyfus dopiero zwalił ją z nóg i po raz drugi dostała się do szpitala, skierowana przez dr Obuchowskiego na Czyste. W dwa tygodnie później wróciła odkarmiona, ostrzyżona, z głową okrytą kawałkiem płótna i dalej krążyła ulicami, wracając ciągle w to samo miejsce. Potyfusowy szkielet okrywał się obrzękiem od szyi do nóg. Żyła do wiosny jeszcze. Naprzykrzała się i biegła za przechodzącymi, a oni uciekali przed nią w panice. Unikali głodnej poczwary jak śmierci. Ściskając szmaciany tobołek niewyraźnie sepleniła:
-Jak się masz, trupie, która wybiła na twoim zegarze?
Widziano raz, jak szła z chlebem i ten chleb wydarł jej Długi lcchok, zanim zdążyła uciec. Wielkimi kawałami połykał rozszarpany bochenek. Biła go niedołężnie i kiedy schylony zaczął zbierać okruchy z ziemi, zwaliła się na niego całym ciężarem puchnącego ciała, szarpiąc zdechlaka tak długo, aż znieruchomiał pod nią-obżarty, ociężały. Porwała w spódnicę resztki i pobiegła przed siebie. Nazajutrz na Walicowie znów rozległo się wołanie:
-Małka, Małka, zadrzyj kieckę.
Długi Icchok wołał wychylony ze swej nory w ruinach. Dopadła go tam i zaczęła tłuc. Zrujnowała schron, a gruz i próchno z walącej się kuczki leciały jej za kołnierz. Chodził parę dni cichy, markotny pod ścianami, ale mijając ją w przejściu wznosił jak dawniej swój zaczepny okrzyk. Rzucała się na niego i za każdym razem dusiła spuchniętym cielskiem do ziemi. Mijała zima, a Długi Icchok położył się z blaszanką u zbiegu Żelaznej i stamtąd już nie powsral. Sztywniejąc tak cztery dni i trzy noce leżał. Wieczorem trzeciego dnia, przy księżycu, zawołał słabym głosem do przechodzącej:
-Małka, zadrzyj kieckę.
-O!
Zadarła.
W głuchej złości podciągnęła na plecy spódnicę i pochyliła się stękając, ciężka, spuchnięta, a księżyc zabarwił żywym światłem wypięty bezwstydnie goły zadek, jak wielką żółtą dynię”.
II, F
s. 259 „Jasio z ulicy Wroniej stanął przed wachą, wydaje komendy Niemcom, a Niemcy się zaśmiewają. Jest z czego! Czerwony, rozzłoszczony macha długim podartym rękawem przed nosem żandarmów i wrzeszczy: ,,Zabrać mi to zaraz stąd i posypać ulicę piaskiem!” Żandarmi pobłażliwie odwracają się od wariata.
Już ich nie ma. Ziemię gryzą. Biegnie ulicą Wronią bosy Jasio, obszarpany, na głowie czapka z urwanym daszkiem, zabija ręce z zimna, chichocze cienkim, żałosnym głosem. On to każdego jednego Żyda pozna od razu, po nosie. Jego nie oszukają. ,,Hitler was jeszcze nie wykończył? To ja was wykończę!” Biedny, nieszczęsny Jasio z ulicy Wroniej. Tutaj wszyscy go znają, od placu Kazimierza po Kercelak i Bagno. A żandarm wracający z posterunku przeszedł nagle na drugą stronę ulicy, spluwając, kiedy drogę przebiegi mu czarny kot. ,,Ale ich nakładli od samego rana. Róg Żelaznej, przejść tamtędy wcale nie można!””
II, F
s. 279-280 „Wielki plac wysypany był niegaszonym wapnem, wapnem wysypane były przejścia między starymi i rozdeptanymi grobami, doły obok usypisk świeżo wydobytej gliny w bieli, w bieli pogrążone były pnie ściętych cmentarnych drzew, mur i szopy przy bramie na Okopowej, którędy – z ulicy Pawiej i Kaczej, i Smoczej, i Gęsiej, i Żytniej, i Pokornej, i Miłej, i Niskiej, i Glinianej, i Dzielnej, i Żelaznej, i z Nalewek, i z Nowolipia, i Długiej, i Białej, i Orlej, i Solnej, i z placu Żelaznej Bramy, i Zimnej, i Mylnej, i Siennej, i Ciepłej, i Bonifraterskiej, i Świętojerskiej, i ze Stawek, z Walicowa, i Karmelickiej, i Kupieckiej, i Zegarmistrzowskiej, i Elektoralnej, i z Leszna, i z Przejazdu, i Krochmalnej, i Szczęśliwej, i z małego, i z dużego getta-furgonem konnym i wózkami ręcznymi, na pudłach z rowerowym pedałem, na odwróconych materacach, w workach z juty i w prześcieradłach żywi zwozili i znosili martwych z ich domów, z ulic, gdzie poniewierały się ich ciała, z ruin, gdzie przyklękli w ciężkiej godzinie, w czarnej godzinie swego życia, aby nie powstać więcej; znosili zwłoki tyfusowych, sczerniałe i wyschnięte na rzemień, o czaszkach nagich, obłażących z uwłosienia, i ci mieli tutaj pierwszeństwo; znosili tych, co padli na bruk udręczeni czerwonką, zzieleniałe szkielety, z których choroba wyssała ostatnie ślady krwi i limfy; znosili tych, co padli nagle i zwyczajnie z głodu, tak jak ich znaleziono zesztywniałych, do końca kurczowo zwiniętych, z podciągniętymi pod brzuch kolanami, sinych jak padlina zwierząt rażonych gromem, zmalałych i lekkich, zamotanych w kłęby zawszonych łachmanów, które były ich ostatnim odzieniem, koszulą śmiertelną. Na wielkim placu nie panuje melancholijna, skupiona cisza cmentarza; na wielkim placu nie ma już starych cmentarnych drzew. Klony, kasztany i brzozy wycięto, kamienie nagrobków zwalono na stos. Tymi kamieniami będą jutro brukować ulice i drogi i deptać stare imię, pod którym leżał Żyd. Teraz nie odmawia się nad umarłym modlitwy. Trupiarnia. Tutaj ludzi trzeba dołować, dołować, szybko dołować! Taki jest rozkaz władz. Zadołowani nie wejdą w drogę żywym, nie rozniosą chorób po mieście, nie będą wołać o chleb”.
Bibliografia
– Bogdan Wojdowski, Chleb rzucony umarłym, PIW, Warszawa 1978.

