MIODOWA 24
Adina Blady-Szwajger
JA/ONI, VI B (1.08.1944 r.)
„-Wszystko zaczęło się na Miodowej 24 – tam wtedy mieszkałam z Alą [Alina Margolis – dop. AKR] i Zosią [Renia Frydman]. Tego dnia o piątej byłam sama w domu. Kiedy usłyszałam pierwsze strzały, wybiegłam na schody i zobaczyłam polskiego oficera w mundurze brygady karpackiej. […] Zbiegłam na dół. Okazało się, że szpital lokuje się w suterynie tego domu. Więc poszłam do komendanta i ujawniłam się, że tak powiem. Dziewczyny dotarły na Miodową po trzech dniach i byłyśmy w tym szpitalu do końca, do 29 sierpnia chyba. Wszyscy tam zginęli – zginął komendant „Pobóg” i obaj chirurdzy, Żydzi zresztą. Jeden z nich, Koenigstein, syn znanego warszawskiego laryngologa, został zastrzelony nie wiadomo przez kogo na podwórku szpitalnym; chyba nie przez Niemców. Zostałyśmy z Alą we dwie – tam było czterdziestu rannych. A nasza grupa była z AL. – na Świętojerskiej. Przyszli nas zabrać na Żoliborz, kiedy się wycofywali po tym, jak cała ich komenda zginęła na Freta. Ale myśmy nie mogły iść, bo było czterdziestu rannych. Potem był problem z ewakuacją szpitala.” (Tak naprawdę…, s. 148)
[…]
JA/ONI, V
„Ten pokój na Miodowej jakoś wpadł nam w ręce zaraz po tym, jak dostałyśmy dokumenty, i tam byłyśmy legalnie zameldowane. Na te fałszywe paszporty od pana Trediakowskiego wyrobiłyśmy sobie autentyczne kenkarty i meldunki też były „prawdziwe”. To było samodzielne mieszkanie i to też było bardzo dobre, ale jest to cała długa historia i to wszystko, co się działo na Miodowej, to było potem, aż do powstania warszawskiego.” (s. 160)
„Miodowa 24. Mieszkanie wynajęte na wiosnę 1943 r.
To był taki duży, jasny pokój, malowany na cytrynowe W kącie pod oknem stał duży tapczan, a właściwie prycza, zbita z desek, przykryta papierowymi materacami. Na tym dwie poduszki i kołdra, kupione na tandecie, ale powleczone. I jeszcze na wierzchu taka papierowa makata, jakie sprzedawano w czasie wojny. Taka sama papierowa makata na ścianie przy tapczanie, a na niej obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej. I jeszcze niżej, też na makatce, ten mój ocalały obrazek z domu. Nie zostawiłam go na Miodowej nad kawiarenką, gdzie wszystko przepadło, miałam go na Dzielnej, gdzie mieszkałam przez pierwszych kilka dni z Helą [Helena Keiloson – dop. AKR].
Pod tapczanem schowany był drugi komplet materaców dla ewentualnych gości, którzy zostawali na noc.
W przeciwległym kącie – też przy ścianie z oknem – rodzaj biurka-sekretery, jakiś taki grat z Pociejowa, ale bardzo przydatny. W nogach tapczanu szafa jednodrzwiowa – więcej nam nie było potrzeba, nie byłyśmy zasobne w ubranie i bieliznę. Na środku pokoju stół okrągły. Właściwie był to blat okrągłego stołu, ustawiony na kwadratowym stoliku. Między tymi dwoma blatami utworzyła się skrytka, w której trzymałyśmy wszystkie „papierowe” sprawy… Pieniądze były w drugiej skrytce, przemyślnie przylepionej pod półką w szafie. Przy stole cztery zwykłe krzesła, a w kącie za zasłonką miednica i dwa wiadra (woda na korytarzu) oraz dwufajerkowa maszynka elektryczna. Nad tym jeszcze półka na talerze, garnki i patelnia na taborecie.
Wszystko z Pociejowa.
Ten dom stoi do dziś. Teraz jest tam Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna. I jest ten pokój, chociaż wejście jest od Miodowej 22.” (s. 171-172)
„Od frontu mieściły się urzędy. Gazownia, elektrownia, jeszcze jakieś biura, więc kręciły się tam setki interesantów. Dlatego to był idealny punkt na skrzynkę kontaktową i dlatego, jak tylko wyłoniła się możliwość wynajęcia tego pokoju, dostałyśmy na to zgodę i pieniądze.
Jakim cudem ten punkt przetrwał aż do powstania warszawskiego – nie wiem. Ale przetrwał.” (s. 172-173)
„Przez cały 1943 i połowę 1944 roku byłyśmy tam zameldowane z Marysią [Bronka Feinmesser – dop. AKR], mieszkałyśmy tam i adres ten był znany bardzo wielu ludziom jako ostateczna ucieczka w razie niebezpieczeństwa. I ludzie przychodzili. Zresztą co dzień odbywały się tam odprawy, tzn. przychodzili ludzie po pieniądze i prasę, przynosili dokumenty, a czasem przychodzili po prostu tak, żeby przez chwilę – godzinę, po prostu porozmawiać, poczuć się człowiekiem w tym wielkim mieście, w którym nie było dla nas miejsca.
Często gęsto ktoś „spalony” przychodził na noc.
Spod tapczanu, na którym spałyśmy we dwie, wysuwało się materac i tam nocował gość. Pokój był na pierwszym piętrze, a pod oknem stał drewniany śmietnik magistracki, więc w razie alarmu można było wyskoczyć względnie bezpiecznie przez okno.
Ponieważ częste wizyty, zwłaszcza męskie, musiały zwrócić uwagę sąsiadów, w mieszkaniu odbywały się głośne przyjęcia – miałyśmy patefon, kilka płyt, wychodziłyśmy na korytarz po wodę na herbatę, było głośno, wesoło, „alkoholowo”. Jednym słowem – „wesołe dziewczynki”.
Czasem odbywały się zebrania na „wysokim szczeblu”. Wtedy również jedna z nas zostawała jako gospodyni przyjęcia, „goście” przychodzili z kwiatami, a po przeciwnej stronie ulicy w kawiarence siedziała obstawa. I jeszcze Wigilia, noc sylwestrowa. Wtedy przychodzili wszyscy ci, którzy mogli się poruszać po mieście, i nawet niektórzy z tych, którzy zwykle siedzieli w domu. Chwila wytchnienia. Spotkania samotników, których choroba zamknięcia doprowadzała do depresji. I spotkania przyjaciół. Jasne chwile wśród tej całej koszmarnej nocy.” (s.173-174)
JA/ONI, VI A
„Dopiero w domu zauważyłam, że komuś dałam za dużo pieniędzy. Zlepiły się dwa banknoty. Nie wiem, komu. No cóż, trzeba będzie oddać ze swoich. To się zdarzało. Na szczęście – dość rzadko. Marysi [Bronka Feinmesser – dop. AKR] jeszcze nie było w domu. Niepokoiłam się. Ale nakryłam do stołu. Dwa talerzyki, chleb, coś do chleba i – dwa kieliszki, butelka wódki.
Marysia wpadła tuż przed godziną policyjną.
Blada.
– Co się stało?
– O mało nie wpadłam w łapankę. Z pieniędzmi. Komentarzy nie było. Tylko wódka. We dwie.
Jeżeli we dwie, to tylko parę kieliszków. Ale jeżeli któryś z chłopców przychodził na noc, to piliśmy na umór.” (s. 182-183)
JA/ONI, VI A
„A potem było tak, że wpadł Józef – Narek – bojowiec. Jeden z naszych ludzi. I nigdy się nie dowiemy, czy on sypał, czy oni już wszystko wiedzieli, ale gestapo prowadziło go ze sobą do tych lokali, z których zabierali ludzi. Dużo osób wtedy zginęło. On znał nasz adres na Miodowej. I wtedy powinnyśmy były wyjść z mieszkania. Ale okazało się, że nie mamy dokąd pójść. Bo wszędzie byli ludzie, których nie wolno było narazić.
Więc zostałyśmy w domu. I czekałyśmy całą noc, czy po nas przyjdą. I piłyśmy wódkę. Ale nic się nie stało. A potem Józef wyskoczył oknem z trzeciego piętra klatki schodowej, jak go prowadzili do kolejnego mieszkania. Więc już było wiadomo, że tego adresu nie sypnął.” (s. 188)
JA/ONI, VI A
„Jasia miała pięć lat, kiedy matka jej – lekarz – zmarła w getcie na tyfus. […] Jasia pojechała na kolonie, a my szukałyśmy dla niej schronienia. Znalazło się najlepsze z najlepszych u p. Janiny, o której już mówiłam, tej samej, która oddawała nam liczne usługi. Ale po powrocie z kolonii, kiedy miała już przejść do nowej opiekunki, okazało się, że dziecko przyjechało z kolonii ze szkarlatyną. Znów niezawodna dr Wierzbowska załatwiła miejsce w szpitalu na Wolskiej.
Miałam ją tam zawieźć. Ale kiedy już wyszłyśmy z domu, okazało się, że godzina jest zbyt późna. Nie miałam szans na zdążenie przed godziną policyjną na Wolską i z powrotem na Miodową.
Więc zdecydowałam się zabrać ją na noc do siebie, na Miodową. Marysia [Bronka Feinmesser – dop. AKR] tego dnia nocowała na Lesznie, byłam sama, a ja szkarlatyny się nie bałam.
Pojechałyśmy na Miodową. Weszłam z dzieckiem do pokoju i okazało się, że światło jest zepsute. Ciemno. W jednym z sąsiednich pokoi mieszkał elektryk. Powiedziałam: poczekaj Jasiu chwileczkę. Pójdę tylko po pana, który zreperuje światło.
Po chwili światło zabłysło. Na tapczanie pod obrazkiem Matki Boskiej klęczała mała jasno-włosa dziewczynka ze złożonymi rączkami i mówiła paciorek.” (s. 232-233)
JA, VI A
„Byłam w ciąży, albo mi się tak zdawało. Różne zaburzenia były na porządku dziennym. Jakby mało tego, złapał mnie atak wyrostka. Leżałam na Miodowej i było mi zupełnie parszywie. Dr Margolisowa skontaktowała się z dr. „Markiem” – Landsbergiem i on do mnie przyszedł. I wtedy nawaliłam. Dostałam szoku. Bo przecież to była jego żona, tam w szpitalu, której pomogłyśmy umrzeć.
Więc musiałam mu o tym powiedzieć. I to była taka głupia scena jak z kiczowatego filmu, bo ja leżałam z tym wyrostkiem, a on klęczał przy tapczanie i całował mnie po rękach i mówił, że już może spokojnie umrzeć. A potem poszedł.” (s. 242)
JA/ONI, VI A
„[…] kiedyś na Miodową 24 przyszedł na noc Antek – Icchak Cukierman. Nie pamiętam dlaczego ale to nieważne. To się często zdarzało. Spał na materacu na podłodze. I nagle o siódmej rano ktoś zapukał do drzwi. Sekunda namysłu – materac pod łóżko. Marysia [Bronka Feinmesser – dop. AKR]wstała, włożyła szlafrok, a Antek wskoczył na jej miejsce na tapczanie przy ścianie; głowa pod poduszkę, kołdra na nim, ja leżę obok – niby sama. Wszedł pan Trediakowski. Ten od dokumentów. Pogodny, wesoły facet i pewny. Ale zawsze lepiej wiedzieć mniej. On siedzi przy stole, Marysia z nim, ja leżę na tapczanie – rozmawiamy. Nagle on zaczyna się śmiać. Już nie może się powstrzymać. Patrzymy na niego, a on mówi do mnie: – Ale ci nogi urosły, co? Antek był wysoki, spod kołdry wystawały mu wielkie stopy – i to w skarpetkach.” (s. 267-268)
JA, VI B (1 VIII 1944)
„1 sierpnia 1944 r. byłam sama w mieszkaniu na Miodowej. Zosia [Renia Frydman – dop. AKR] z Alą [Alina Margolis – dop. AKR] wyszły. Miały coś do załatwienia na Ochocie. Nastrój w mieście – oczekiwanie i niepewność. Już raz, przed dwoma dniami, ludzie oczekiwali Godziny „W” – kryptonim powstania, ale z niewiadomych (dla nas) przyczyn alarm został odwołany.
Więc – niepewność – kiedy? Dziś?
O godzinie siedemnastej usłyszałam strzały.
Wybiegłam na schody. Tego wrażenia nie zapomnę.
Po schodach zbiegał – oficer polski! W mundurze Brygady Karpackiej! Wszyscy płakali i ja z nimi.
W suterenie był jakiś ruch. Zeszłam. Urządzał się szpital polowy. Podeszłam do komendanta. Był to major „Pobóg”, którego nazwiska nie pamiętam.
Przedstawiłam się. Powiedziałam, kim jestem, i natychmiast zostałam zaliczona w poczet personelu. Okazało się, że z tych, którzy mieli przydział do tego szpitala, nikt prawie nie trafił na miejsce. Ale oprócz mnie ujawniło się jeszcze dwóch lekarzy, żydowskich. Dr Ludwik Koengstein – „Rakieta”, syn znanego laryngologa warszawskiego, sam też chirurg-laryngolog, i dr Bolesław Krzywonos – prawdziwego nazwiska nie znam. Obaj byli z żonami, przyszli z pobliskich mieszkań. Żony zostały zatrudnione jako sanitariuszki. Dr Koengstein miał też ze sobą pięcioletniego synka. Na razie niewiele było do roboty. Wyszłam na ulicę. W bramie stał młody cywil. Zaczęliśmy rozmowę. Przedstawił się jako starosta grodzki Warszawy-Północ – Wik-Slawski. Nie miał jeszcze locum dla starostwa. Zaproponowałam nasz pokój na pierwszym piętrze. On dla odmiany, dowiedziawszy się, że jestem pediatrą, „mianował” mnie „pediatrą grodzkim” – co oczywiście w czasie walk okazało się sprawą zupełnie bez sensu. Tyle mi z tego przyszło, że znów bezradnie patrzyłam na ginące niemowlęta, którym nie można było pomóc. Nie było przecież nic – ani mleka, ani leków. Nawet wody. Ale wspominam o tym dlatego, że Wik-Sławski – Władysław Świdowski – został później moim mężem. Pierwsze dni powstania minęły w euforii.” (s. 269-270)
JA/ONI, VI B (1 VIII 1944)
„Przyszli do nas następnego dnia.
Marek [Marek Edelman – dop. AKR], Antek [Antek Cukierman – dop. AKR] z Celiną [Cywia Lubetkin – dop. AKR], Marysia [Bronka Feinmesser – dop. AKR] z Zygmuntem [Zygmunt Warman – dop. AKR] i Julek – chłopiec Zosi [Renia Frydman dop. AKR]. Reszta została na Lesznie.
Zagarnęli ich Niemcy i odnaleźliśmy się dopiero po wojnie. Nasi chłopcy zgłosili się do dowództwa oddziału, który stacjonował w tym samym podwórzu.
Nie przyjęto ich!
Oddział żydowskich bojowców nie był potrzebny.” (s. 271)
Bibliografia
– Tak naprawdę – w 1942 roku wyszłam z domu i nigdy do niego nie powróciłam. Rozmowa z Adiną Blady Szwajgier, [w:] Anka Grupińska, Ciągle po kole. Rozmowy z żołnierzami getta warszawskiego, Warszawa 2000.
– Adina Blady-Szwajger, I więcej nic nie pamiętam, Warszawa 2010.