MURANOWSKA 42

Stanisław Gombiński

ONI, IV A (29.10.1942 i 29.11.1942)

„Tego dnia [29.10.1942], o zmroku wieczornym, pada na ul. Gęsiej z niewiadomej ręki Kierownik Służby Porządkowej z okresu Wysiedlenia, Jakub Lejkin, idący z nim oficer SP Stanisław Czapliński wychodzi lekko rany. Lejkin był symbolem znienawidzonej powszechnie roli, jaką odegrała Służba Porządkowa podczas Wysiedlenia, on sam ładował ludzi na wozy, wysyłał ich na Umschlag, osobiście dopilnowywał ich wysyłki, był na Umschlagu prawie stale, brutalnie gonił ludzi, znęcał się nad nimi, nareszcie kara, nareszcie pierwszy, widomy znak. Musi im być wymierzona sprawiedliwość.

Dokładnie w miesiąc później, dnia 29 listopada, pada First, Kierownik Wydziału Gospodarczego Rady, zastrzelony na ul. Muranowskiej [obok swego domu przy Muranowskiej 42].

First był znany przez cały czas ghetta, przez czas Wysiedlenia i później jako bezwzględny wykonawca wszystkich poleceń Niemców, jako najbliżej ich stojący, jako najwierniejszy ich sługa. W Radzie Żydowskiej – choć nie był Radcą – miał zawsze dużo, może najwięcej do powiedzenia. Stawiano mu wiele i różnych zarzutów: zbyt bliski kontakt z Nimi, brutalność, bezwzględność, dbałość o własną kieszeń ponad wszystko. I jego sprawiedliwość spotkała, nareszcie.” (s. 132)

Perec Opoczyński

ONI, IV A (30.11.1942)

„Dziś wieczorem zastrzelono zmierzającego do swego mieszkania przy Muranowskiej 24 członka Judenratu Firsta. Zabito go [przy Muranowskiej 42], strzelając dwukrotnie w tył głowy. Tymczasem nie wiadomo, kto to zrobił, ale jest pewne, że uczyniła to ta sama ręka, która wykonała wyrok śmierci na Szeryńskim i Lejkinie. Była to zatem żydowska ręka. Jaki cel mają te polityczne mordy w sytuacji uwięzienia w getcie, doprawdy trudno zrozumieć. Zamiast zbierać siły, by organizować rozbite, rozczłonkowane żydowskie życie i stworzyć społeczną siłą, która wznieciłaby tak konieczne powstanie, ludzie wmawiają sobie, że takie mordy obudzą i uświadomią ludzi. Prawdą jest jednak, że zabity był wiernym sługą Niemców. Kierując Wydziałem Gospodarczym w gminie, był jednocześnie agentem. Pogrzeb odbył się rano, z wielką paradą.

Jak się dowiadujemy, na Muranowskiej w jego mieszkaniu zastrzelono lekarza Kagana. Żandarmi przeszukiwali tam izby, żeby doprowadzić ludzi do pracy przy Werterfassung. Zastając lekarza w domu w godzinach pracy, nie pozwolili mu wypowiedzieć nawet słowa we własnej obronie i zastrzelili go na miejscu.” (Pisma, s. 327)

Abraham Lewin

ONI, IV A (30.11.1942)

„Wczoraj wieczorem dokonano w getcie morderstwa politycznego. Dwoma strzałami zabito na Muranowskiej Izraela Firsta, kierownika wydziału ekonomicznego Gminy, był on zaufanym <królestwa> i jednym z nielicznych Żydów protegowanych przez Niemców.” (s. 262)

Marek Edelman

ONI, IV B 

„Zostają wykonane wyroki śmierci, wydane przez Komendę na prawie wszystkich gestapowców żydowskich. Ci, których nie dosięgła sprawiedliwość z naszych rąk, zbiegli ukradkiem na „aryjską stronę”. Do getta nikt z nich nie odważył się przyjść. Gdy raz czterech gestapowców zjawia się przypadkiem na pół godziny w getcie – trzech z nich zostaje zabitych, a jeden ciężko ranny. Ginie także znany gestapowiec dr. Alfred Nosig, przy którym znaleziono legitymację Gestapo z 1933 roku.” (s. 51)

[Alfred Nossig został zabity 22.II.1943 r. w mieszkaniu przy Muranowskiej 42]

Helena Szereszewska

ONI/IV A (tuż po 21 września 1942)
„Urzędnikom Gminy wyznaczone zostały bloki przy ulicy Muranowskiej 38, 40 i 42.” (s. 143)

„Gliksbergowie zajęli dla siebie i synów dwa pokoje z widokiem na Stawki i Umschlag: pokój o trzech oknach, dawny salon Alterów, o bogatej sztukaterii na suficie, i pokój obok, dawną ich sypialnię.
Trzeci – wąski pokój w równej linii z tamtymi – zajął doktor Steinsapir, który tak samo jak na Lubeckiego, i tutaj zamieszkał razem z Gliksbergami. (s. 153)

JA/ONI, IV A (tuż po 21 września 1942)

„Dom pod numerem trzydziestym ośmym, czterdziestym, czterdziestym drugim. I znów do bramy, a potem na schody. Od frontu i w oficynie znajdowały się mieszkania trzy- i czteropokojowe, ale wszystkie były już zajęte. Chodziliśmy z piętra na piętro. Wszędzie leżały szuflady z komód i z szaf, wszędzie wyrzucona na podłogę bielizna. I nie posłane łóżka.
Deptaliśmy po talerzach, lichtarzach, albumach do fotografii, lampkach chanukowych. Panował niesłychany nieład. Jak gdyby tędy przebiegła rozjuszona bestia.
W bramie stał dozorca domu. […]
„Panie radco – powiedział – w poprzecznej oficynie na drugim piętrze są wolne dwa pięciopokojowe mieszkania. A na pierwszym – jest wolne duże sześciopokojowe po wysiedlonym Alterze, właścicielu tej kamienicy. Ta weranda, którą pan widzi, należy do mieszkania. Ta weranda jest kuczką, sufit można przesuwać”.
Wszyscy zwróciliśmy oczy na werandę, która wyglądała jak jaskółcze gniazdo.
,,Zobaczymy” – powiedział Gliksberg i już szliśmy przez podwórze, a potem wchłonęła nas brama oficyny poprzecznej. Na betonowej podłodze leżała rozwalona, czarna rozpruta kasa.
Dozorca, który szedł za nami, odezwał się:
,,To kasa Alterów, tych z pierwszego piętra. Wyrzucono ją z mieszkania i tutaj leży”.
Gdy wchodziliśmy na schody, uchyliły się drzwi w głębi. Przez wąską szparę widać było głowę starej kobiety. Patrzyła na nas z ciekawością.
Dozorca odezwał się raz jeszcze:
„Ta stara kobieta została sama jedna. To jej mieszkanie. Straciła wszystkich. Ukryła się w szafie, której nie otworzono. Małe mieszkanie – jedna stancja. Okno wychodzi na Niską”.
Kobieta cicho zamknęła drzwi. Ciekawość jej była nasycona.
Na drugim piętrze przeszliśmy szybko przez dwa obszerne pięciopokojowe mieszkania, prawie puste. Oddzielne sztuki mebli – krzesło czy serwantka – stały jeszcze przy ścianach.
„Zajmuję oba te mieszkania dla Związku Aptek” – powiedział Henryk Gliksberg.
Spojrzeliśmy wszyscy na niego. Wypowiedział te słowa głosem wnikliwym i solennym. Z pewnością w taki sam sposób mówili przed wiekami poszukiwacze przygód, gdy docierali na swych brygantynach do wysp, na których noga ludzka wcześniej nie postała.
,,Zajmuję te wyspy dla królowej Anglii”.
W końcu zeszliśmy o piętro niżej. Na podłogach poniewierały się gałgany, sprzęty kuchenne, stare obuwie. Z szafki wysypywały się wielkie księgi hebrajskie. Kroki nasze dudniły w opuszczonych pokojach i odbijały się od ścian, na których gdzieniegdzie wisiały jeszcze obrazy.
I znów odezwał się dozorca:
,,Panowie, to jest właśnie mieszkanie po wysiedlonym Alterze. Zamieszkajcie w nim razem. Dwie rodziny”.
W pokojach piecyki kaflowe z rurami i fajerkami. A więc w każdym pokoju mieszkała rodzina. Może siostra z dziećmi, może szwagierka lub teściowie. W pokoju jadalnym – biały zgrabny piecyk, podobny do piecyka, który kupiliśmy na początku wojny, gdyśmy mieszkali jeszcze przy ulicy Narbutta.
Numer mieszkania dwadzieścia osiem.
Każdy z nas miał w pamięci dzień 4 sierpnia, kiedy nocą Niemcy okrążyli domy na Muranowskiej: numer trzydziesty ósmy, czterdziesty i czterdziesty drugi – i zabrali wszystkich mieszkańców z łóżek na Umschlag, prócz tych, którzy nie zatracili się i zdążyli się ukryć.
Obejmujemy więc po raz drugi mieszkanie po wysiedlonych i jeżeli dozorca przestanie mówić, dzieci zamilkną, a my na chwilę wstrzy mamy oddech, może usłyszymy westchnienia.
Bo jeżeli dokądś powracają cienie ludzi, porwanych przemocą i zgładzonych – to wyrwani z tego gniazda powracają tutaj.” (s. 147-149)

„Tak samo jak na ulicy Lubeckiego, i w tym mieszkaniu w każdych drzwiach wisiała mezuza. Na białym staromodnym kredensie kuchennym przykryta kurzem i patyną błyszczała lampka chanukowa. Wysypujące się z szafki księgi hebrajskie; oszklona weranda z kunsztownie rozsuwającym się dachem i zwój pergaminu w tekturowej pochwie, który moja córka znalazła w kącie szafy – wszystko świadczyło, że mieszkali tutaj ludzie pobożni.
Tutaj tedy – w tych ścianach – uciekali myślą do Boga. Martwili się, radowali, chorowali i powracali z pogrzebów. Za tym stołem odprawiali seder. Ci, którzy siedzieli po stronie pieca, mieli przed sobą czarny olbrzymi kredens, podobny do kilku skutych ze sobą trumien. Ci – po stronie przeciwnej – spoglądali na piec, wysoki aż do sufitu, z barokowym kopsztykiem.
W tym przewróconym moździerzu, o który się potknęłam, zapalali świecę w Sądny Dzień i w rocznicę śmierci krewnych. Żona Altera, przymykając oczy, kołysała się nad świecami. Staruszka matka dreptała po pokojach, póki nie położyła się na stałe do łóżka, zwalona starością. Z pewnością nosiła na głowie staroświecki stroik z koronek i wstążek i długie kolczyki z czerwonych korali. I kiedy tak dreptała, z tej pustej teraz i zimnej kuchni dochodził ją ciepły zapach pieczonych chał…
Na oszklonej werandzie – duża drewniana skrzynia, przymknięta wiekiem. Wyrwana kłódka leży obok. W skrzyni pełno książek. Prawnicze i z dziedziny chemii. Kilka słowników. I dwie duże gabinetowe fotografie: przystojny młody człowiek i śliczna młoda kobieta.
„To córka Altera – odezwał się dozorca – mówiono mi, że miał córkę i zięcia”.
A więc jego córka. A oto zięć. Studiowała chemię i wyszła za mąż za prawnika; albo odwrotnie – była na prawie, a on na chemii.
W wąskim pokoiku, z którego drzwi prowadziły na werandę, stała przy ścianie serwantka z szarego jesionu i stół ze szklanym blatem. Resztki jej mebli wyprawowych. To był jej pokój. Jej i jej męża. Tutaj snuli plany na przyszłość. Na ten sufit spoglądali, budząc się co rano; tę oto lampę gasili każdego wieczoru.
Spojrzałam w stronę Stefanii Gliksberg. Oczy nasze spotkały się.
I wyczytałam w jej źrenicach tę samą, nurtującą mnie myśl.” (148-150)

„Przyszły dwie „dzikie” kobiety do mycia podłóg, okien i drzwi. Dwie siostry. Już niemłode. Byłe właścicielki pensjonatu w Otwocku. Uratowane poza selekcją, nie miały prawa do mieszkania. I rzeczywiście nie miały mieszkania. Nocowały gdzie bądź. W nie zajętym pokoju opuszczonego domu albo zwyczajnie w piwnicy na kupie gałganów.” (s. 150)

„Między oknem a piecem stał tapczan, na którym sypiał Ryszard. Przy kredensie – śmieszna różowa kanapka. Była okrągła. Oparcie miała niezwykle wysokie. Nazywaliśmy ją „rogatą” kanapką. Podobne kanapki widywało się na dworcach prowincjonalnych. Była tak niesamowita, że Stefanek zaraz pierwszego wieczoru zaczął szukać w niej skarbów. Przewrócił ją do góry nogami, obejrzał wszystkie jej zakamarki, czy nie kryje się coś w jej poręczach. Nie znalazł nic. Postawił ją z powrotem, siadł na niej i zamyślił się.
Ale już był ogarnięty gorączką poszukiwań. Po chwili wstał, schylił się i już był pod stołem. Ze wszystkich stron opukał blat, wsunął rękę pod skrzyżowanie desek i wyciągnął okrągłe łubiane pudełeczko. Był bardzo blady, kiedy je otwierał. Było puste.
Teraz już i Tadzio, zarażony gorączką, zaczął opukiwać ściany – pokój za pokojem. Podczas tego Stefanek, z wypiekami na twarzy, wybiegł z łyżką na balkon. Balkon obramowany był zielonymi drewnianymi skrzyniami na kwiaty. We wszystkich skrzyniach tkwiły wyschłe badyle roślin, których nikt nie podlewał. Przekopał łyżką wszystkie skrzynie. Nie znalazł nic i wrócił do pokoju. Przysunął stół do pieca, postawił na nim stołek kuchenny, na stołek-krzesło. Wskoczył na nie i zrzucił na podłogę wszystko, co było na piecu. Podniósł się obłok kurzu. Na piecu „dzikie” kobiety nie sprzątały wcale.
Z pieca spadł mały sztych oprawiony w ramkę, przedstawiający kramarza lub domokrążcę. Spadł jeszcze duży album z rysunkami bielizny dziecięcej. Na okładce wykaligrafowany był napis: kurs bieliźniarski.
Wszyscy z ciekawością obejrzeli rysunki. Nawet pani Stefania przyszła je obejrzeć. I Ada z kuchni prosto od stolnicy, na której gniotła ciasto na kluski.
„Dziś zrobiłem odkrycie: stół ze szklanym blatem jest dolną częścią nowoczesnego bufetu. Szklane półki od szarej serwantki znalazłem pod szafą w naszym pokoju. A na szafie górną część jakiegoś biurka” – powiedział Tadzio.
,,No i co zrobiłeś z tymi znaleziskami?”
„Domyślam się czegoś. Rozebrali na części i umyślnie rozrzucili swoje meble, ażeby je ratować przed Niemcami. Słyszałem o takim, który siekierą porąbał boki pięknych szaf. Szafy miały zniszczone boki, więc Niemcy ich nie wzięli”.
„Teraz zabieram się do przedpokoju kuchennego” – oświadczył wszystkim Stefanek.
Wysoko pod sufitem była tam spiżarenka. Przyciągnął z kuchni stół, postawił na nim krzesło i otworzył szafkę. Były tam trzy półki, zawalone rupieciami. Na najwyższej znalazł kilka dużych porcelanowych półmisków, staromodny klosz na owoce i wielki mosiężny talerz, inkrustowany kolorowymi kamieniami, podobny do tarczy wojownika z czasów średniowiecznych.
„To robota Becalelu! To talerz z Jerozolimy!” – zawołała pani Stefania.
„Alter był w Palestynie i przywiózł ten talerz. Albo córka i zięć z podróży poślubnej przywieźli ojcu ten piękny prezent. Ukryli go przed Niemcami wśród rupieci” – ktoś powiedział.
Z rąk do rąk podawany talerz postawiony został w końcu na skrzyni od węgla, przykrytej serwetą. Stała ta skrzynia w pokoju jadalnym w głębokiej futrynie drzwi. Na skrzyni postawiliśmy jeszcze powiększoną w owalu fotografię matki mego męża – Michaliny Szereszewskiej, która zmarła w „małym getcie” w 1941 roku, przeżywszy lat osiemdziesiąt jeden. Na fotografii miała lat piętnaście. Po obu stronach dziecinnej twarzy opadały włosy, ułożone w loki. Oczy duże i błyszczące. Uśmiechnięte usta. Suknia u szyi spięta broszką w kształcie gwiazdy.
Tak stała pośrodku. Z prawej strony – talerz z Becalelu; z lewej lampka chanukowa Alterów. Po bokach postawiliśmy dwa wysokie lichtarze z cienkiego srebra, znalezione na podwórzu. Przynieśliśmy je z tą myślą, że mogą się przydać, kiedy światła nie będzie.” (151-153)

JA/ONI, IV A (jesień 1942)

„Czwarty pokój w amfiladzie – obszerny, z oknem i balkonem – zajęły Irena i Nina. Wzdragając się wchodziłam do tego pokoju. Widać było z niego Umschlag jak na dłoni.
[…]
Z tego samego powodu nie lubiłam wchodzić do pokoju Gliksbergów, chociaż podobny był do starego sztychu. Antyczne meble z jasnego drewna: sekretarzyk, stolik do roboty, szafa-bufet, miękkie fotele. Obrazy, perskie dywany, jedwabne portiery. Dwa łóżka i dwie szafy dorobione były z jesionu pod kolor antyków. Szafy stały ukośnie w dwóch rogach pokoju. Za szafami trzymali zapasy żywności. Ukrywali je tam przed Niemcami.
Pokoik nasz był wąski i maleńki, podobny do kajuty okrętowej, obity ciemnopąsową tapetą. Kiedy weszliśmy tam po raz pierwszy, stało w nim oparte o ścianę lustro w szerokiej ramie z zielonego aksamitu. Wynieśliśmy je na półpiętro. Ktoś wbił hak w róg między dwie ściany i powiesił je. Wisiało więc. Kiedy wychodziliśmy z domu, mogliśmy sprawdzić w lustrze, czy nie zapomnieliśmy na rękawie białej opaski z niebieską gwiazdą.
Przykryłam łóżka dwoma kolorowymi obrusami. Firanki, którymi dawniej były przykryte, pocięłam na kawałki. Uszyłam z nich zasłonki i zawiesiłam w oknach oszklonej werandy. Pośrodku werandy postawiłam stolik i dwa krzesła.
Kochałam nasz pokoik. Dlatego właśnie, że był tak mały. Czułam się w nim bezpiecznie. Niekiedy wydawało mi się, że jestem w kajucie okrętowej i że płynę przez morza.
Dla zaciemnienia powiesiliśmy w drzwiach werandy czerwony kilim, który zabraliśmy ze sobą z poprzedniego mieszkania. Każdego dnia o zmierzchu wchodziłam na krzesło i wieszałam kilim na hakach. Okno kuchenne zawieszone było również kilimem. Pięknym, kaukaskim – z kufra pani Stefanii. Okno kuchenne było duże, weneckie, o kwadratowych szybach. Przysparzało nam wiele zmartwień. Było pojedyncze i obawialiśmy się, że zimą będzie zimno. Nosiliśmy się nawet z zamiarem, ażeby obstalować ramę okienną i oszklić ją. Ale kosztowałoby to dużo pieniędzy.
Do połowy października słońce jeszcze mocno grzało. Siadałyśmy w wolnych chwilach z panią Stefanią na werandzie i szyłyśmy. Rozmawiałyśmy. Śmiałyśmy się nawet. Odgrodzone zasłonkami w oknach od całego świata, syciłyśmy się rzadkimi chwilami spokoju i ciszy. (s. 153-154)

„W kuchni każda z nas miała swoje gospodarstwo. Nawet kredens przedzielony był na dwie połowy. W przedpokoju kuchennym była umywalnia. Wisiało nad nią lustro, a obok apteczka. Do tej apteczki pewnego dnia Irena położyła dwie tubki weronalu. W tych czasach wiele osób w getcie stale nosiło przy sobie truciznę.
,,Kładę dwie tubki weronalu – powiedziała – pamiętajcie o tym”.
„Stały tam jeszcze dwie niewielkie skrzynie, w których trzymaliśmy brudną bieliznę.
Pewnego dnia, kiedy pani Stefania liczyła na podłodze rozrzuconą bieliznę, powiedziała do mnie:
,,Pokażę pani coś. Niech pani spojrzy, co tam jest”.
W skrzyni między bielizną coś błyszczało. Schyliła się i podniosła do góry starodawnej roboty koronę od Tory. Potem wyjęła rodały w purpurowej koszulce, zahaftowanej złotem. Wreszcie cyzelowaną, srebrną zakładkę do przytrzymywania stronic przy czytaniu Tory.
„To są skarby naszej rodziny – powiedziała. – Chowam je tutaj przed Niemcami. Wierzę, że przyniosą nam szczęście”.” (s. 155)

„Zamknęła skrzynię i weszła do łazienki. Stał tam okrągły piecyk gazowy, ale był zepsuty. W długim szeregu naszych trosk była też troska o łazienkę. Czym ogrzejemy ją zimą?
„Wystaramy się o żelazny piecyk – powiedzieliśmy – zwykły piecyk-cyganek. Będziemy ogrzewać torfem”.
,,Ale skąd weźmiemy piecyk? Wszystkie już pozabierane”.
„Brat mój, Witold, jest magazynierem Działu Budowy – odezwał się mój mąż – poprosimy go o piecyk. Ale najpierw sprowadzimy zduna, żeby wylepił piece i sprawdził, czy kanały są w porządku”.
Przyszedł zdun. Był wysokiego wzrostu i miał niezwykle pięknej szlachetne rysy twarzy. Pracował stale na Umschlagu”. (s. 155-156)

„Przez kilka następnych dni pani Stefania gotowała codziennie zupę z kluskami z surowych kartofli. Potem jednak wróciła znów do marchwi z kuglem nadziewanym marmoladą, którą gotowaliśmy najczęściej. Było to ulubione danie – zarówno nasze, jak i Gliksbergów.
Jadamy wspólnie. Przy dużym, czworokątnym stole. Obrusa nie kładziemy, jadamy na ceracie. Oni na jednej połowie, my na drugiej. Ryszard stołuje się u swoich rodziców.
Ada[1] wnosi dużą wazę dymiącej zupy i stawia ją na piecyku, na tym samym piecyku, który zginął, a potem się odnalazł. Piecyk ten służy pani Stefanii przy posiłkach jako pomocniczy mebel.
Siadamy. U góry stołu – pani Stefania. Z jednej strony jej mąż, Henryk Gliksberg, z drugiej doktor Steinsapir. Za doktorem – Tadzio; za panem Gliksbergiem – Stefanek.
Doktor Steinsapir[2] stołuje się u Gliksbergów. Znany diagnostyk i specjalista od tyfusu brzusznego, w pożyciu codziennym jest małomównym i nieprzyjemnym człowiekiem. Przychodzi zawsze do stołu z metalową puszką, w której jest cukier.” (s. 158)

„Każdego dnia, kiedy mój mąż wracał z pracy, stukał do drzwi najpierw dwa razy, a potem szybko trzy razy. Wtedy wiedzieliśmy, że to ojciec. Był to umówiony znak naszej rodziny. Rodzina Gliksbergów stukała inaczej.” (s. 160)

„,,Czy jest już piąta?” – zapytał Stefanek.
Trzy razy na tydzień o tej godzinie zbierał się komplet Stefanka. Klasa szósta.
Nora Kowalska też należała do kompletu. Mieszkała z rodzicami na Niskiej 61. Adaś, syn adwokata Himmelfarba, przychodził razem z nią. Pani Stefania zaaferowana krążyła wśród nich.
„Usiądźcie i uspokójcie się! Zaraz przyjdzie nauczyciel i będzie lekcja””. (s. 163)

„Do prania przyszła Hańcia z Muranowskiej 38. W przeddzień prania w przedpokoju kuchennym Stefania Gliksberg policzyła bieliznę. Bieliznę trzymała w małej drewnianej skrzyni. Kiedy już wszystko wyrzuciła na podłogę, zawołała:
,,Niech pani spojrzy, co tam jest na dnie w tej skrzyni!”
Wiedziałam, co tam jest. Już raz mi pokazywała. Ale chciałam zobaczyć raz jeszcze. Świeciło się srebrem i złotem. Ostrożnie wyjęła i podniosła do góry koronę, tak, koronę od Tory. Stary srebrny kielich z hebrajskim napisem i srebrną rzeźbioną zakładkę do czytania Biblii. Miała kształt wysuniętego palca i służyła do przytrzymywania stronic.
[…]
Hańcia prała w kuchni przez trzy dni. Potem rozwiesiła sznury na wszystkich balkonach i w kuchni, wysoko pod sufitem. Sufit w kuchni zawieszony był sznurami we wszystkich kierunkach. Ażeby dosięgnąć najwyżej zawieszonego sznura, Hańcia weszła na stół, potem na krzesło, a na krześle postawiła jeszcze stołek.
Nikt nie wieszał w tych czasach bielizny na strychu. Strychy przestały służyć do tego celu. Połączone ze sobą dziurami – strychy stały się szlakiem. Stały się traktem, bitym gościńcem, po którym ciągnęli Żydzi, ażeby nie być widzianymi przez Niemców.
Potem nie braliśmy już więcej Hańci do prania.” (s. 167-168)

„Wchodzę do bramy numer czterdzieści dwa. Przechodzę przez długie podwórze. Wszystkie okna zaciemnione. Wchodzę do bramy w oficynie. Na betonowej podłodze leży rozwalona kasa Alterów. Idę na piętro i pukam do drzwi umówionym sposobem: najpierw dwa razy, a potem szybko trzy razy. I myślę: kto ich będzie opłakiwać? Ani jednej z trzech córek Adama Szpilfolga nie było już wtedy przy życiu. W stołowym pokoju pali się świeca w wysokim lichtarzu. Zepsuło się światło elektryczne. Cienie siedzących przy stole poruszają się na ścianach. Bolesław Szereszewski, brat stryjeczny mego męża; Stanisław Tempel, nasz krewny, i jego ojciec. Siedzą dokoła stołu.
Płomień kołysze się i małe przezroczyste łezki spływają po świecy. Izaak Tempel ma lat siedemdziesiąt trzy. Włosy jego i brwi są żółte.
Pomalował siwe włosy, bo nie wolno mu być starym.” (s. 175)

JA/ONI, IV A (listopad 1942)

„Ponieważ był już listopad, a mąż mój wciąż jeszcze nosił letnie palto, kupił w końcu od aplikanta Lewkowicza palto jego ojca, którego wywieźli Niemcy. Zapłaciliśmy za nie pięćset złotych.
Stary Lewkowicz był mężczyzną olbrzymiego wzrostu i palto było o wiele za duże. Przychodził więc codziennie do nas policjant Nagel, który był krawcem z zawodu, i przerabiał palto w domu. Miałam maszynę do szycia. Szył na tej maszynie, a ponieważ materiał był gruby, zgiął i zepsuł igłę.
„Zepsuł mi pan igłę – powiedziałam zmartwiona – skąd ja wezmę drugą?”
,,Popytam się wszędzie. Znajdę gdzieś igłę”.
[…]
Nie mieliśmy jeszcze zimowego palta dla córki, która była po stronie ,,aryjskiej”. Skąd je wziąć?
,,Na czwartym piętrze mieszka kobieta, która ma palto do sprzedania” – powiedziała Ada.
„Na czwartym piętrze? Schody kuchenne? Kobieta, która ma męża i pasierba?” – zapytałam.
Tak. To ona. Poszłam do niej. Otworzył mi pasierb, chłopiec siedemnastoletni. Palto nie było odpowiednie. Miało krój francuski i było z cienkiej gabardyny. Kiedy opowiedziałam o tym Nagłowi, zapytał:
„A może pani albo córki mają jakiś płaszcz jesienny? Może znajdzie się watolina, to podbiję”.
,,Mam płaszcz angielski. A watolina jest w zimowym szlafroku”. Tak więc Nagel przerobił ten płaszcz.” (s. 164)

„Każdego wieczoru, przed pójściem spać, Ryszard przychodził do naszego pokoju i siadał na staromodnym pudle od kapeluszy, które stało obok drzwi.” (s. 165)

JA/ONI, IV A (jesień – zima 1942)

„Doktor Steinsapir był lekarzem blokowym. Miał dozór sanitarny nad kilkoma domami, czyli – jak w tym czasie mówiono – blokami. Bloki te były przy ulicy Muranowskiej. Każdego rana chodził do Wydziału Zdrowia na ulicę Kurzą 10.
Od godziny piątej do siódmej wieczorem przyjmował pacjentów u siebie w mieszkaniu. A jednak zdarzyło się pewnego razu, że o godzinie szóstej rano zapukano do drzwi wejściowych.
,,Do kogo?”
„Do doktora Steinsapira” – odpowiedzał jeden z dwóch nie znanych nam mężczyzn.
Wyszedł do nich w szlafroku w ciemnoczerwone i brązowe pasy. Otworzył drzwi, ale nie wpuścił ich do środka. Stał po jednej stronie, a oni stali po drugiej. Spoglądał na nich nieufnie z ręką na klamce, gotów w każdej chwili zatrzasnąć drzwi. Prosili go na wizytę do szopu Schultza. Do chorego na tyfus plamisty.
„Mamy przepustkę dla pana doktora na teren szopu. Mamy wóz z koniem. Odwieziemy i przywieziemy z powrotem”.
,,Nie mogę – powiedział – wybaczcie, ale nie mogę”.
,,Ale mamy podpisaną przepustkę! I stempel jest prawdziwy! Z ptaszkiem!”
„Wierzę wam. Ale boję się, ot co. Już taki jestem. Nie potrafię się przezwyciężyć”.
Obiecywali mu złote góry. Nie pojechał. Bał się śmiertelnie Niemców. Miał na tym punkcie uraz, od czasu kiedy przez miesiąc był zakładnikiem. Było to w lipcu, na początku akcji wysiedleńczej.
Odwiedzała go od czasu do czasu koleżanka córki z mężem. Byli to jedyni jego przyjaciele. Przychodzili ubrani jak placówkarze – oboje w spodniach narciarskich, swetrach i bluzach. Pracowali w szopie przy ulicy Stawki, naprzeciw szopu „Transavia”. Szop ich nosił nazwę: Serejski, Słucki i Wiśniewski. On był z zawodu prawnikiem. Ona – lekarką.
Doktor Steinsapir nie uśmiechał się nigdy. I nigdy do nikogo – oprócz rodziny Gliksbergów –nie odezwał się słowem.
Kiedy doszła go wiadomość, że z Nowego Miasta wywieziono jego córkę i zięcia, pani Stefania bojąc się, że z rozpaczy popełni samobójstwo, długo w nocy nie spała.
O godzinie drugiej w nocy, słysząc jej kroki w przedpokoju, otworzyłam po cichu drzwi.
,,No i co?” – zapytałam szeptem.
,,Siedzi wciąż przy stole – odpowiedziała. – Nie u siebie, a w jadalnym pokoju. Podparł ręką głowę i tak siedzi zamyślony. Kiedy go pytam, nie odpowiada. Czy nie zrobi sobie co złego?”
W niedługi czas potem dano mu znać ze strony „aryjskiej”, że dziecko żyje. Pewna kobieta, służąca aptekarza, przewiozła je w walizce do Warszawy.” (s. 168-169)

ONI, IV A (jesień 1942)

„Kiedy przestała pomagać przy gospodarstwie, pani Stefania wystarała się o inną pomoc.
Na parterze, na naszej klatce schodowej, mieszkała stara, samotna kobieta. Straciła wszystkie dzieci, pozostała sama. Przygarnęła piętnastoletnią dziewczynkę z Legionowa. Nazywała ją Blumcia.”
[…]
Z Blumci pani Stefania nie miała dużej pociechy. Po niej były dwie dziewczynki z bursy: Hania i Rachelka. A pod sam koniec dopiero Sabinka, która mieszkała stale w piwnicy, bo czuła się tam najbezpieczniej.” (s. 170-171)

ONI, IV A (29 listopada 1942)

„W niedługi czas po śmierci Lejkina zastrzelono Firsta. O siódmej godzinie wieczorem, przed bramą naszego bloku. Szedł z żoną i szwagierką — on pośrodku, a one po bokach i strzelono do niego od tylu. Tak samo jak z Lejkinem, i z Firstem zakończyła porachunki Żydowska Organizacja Bojowa.” (s. 197)

JA/ONI, IV A (listopad – grudzień 1942)

„Trzypiętrowy dom przy Muranowskiej 42 był tak zbudowany, że miał od frontu mieszkania czteropokojowe; w oficynie poprzecznej pięcio- i sześciopokojowe, a w oficynach bocznych dwu i trzypokojowe.
Najbardziej poszukiwano małych mieszkań. W większych musiały bowiem mieszkać wspólnie dwie rodziny.
Mieszkania w oficynach bocznych zajęli radcowie: inżynier Sztolcman, adwokat Grodzieński, adwokat Rozensztadt, profesor Bałaban i Jaszuński, kierownik poczty.
Od frontu mieszkali: drugi Jaszuński, adwokat Zundelewicz i Zygmunt Hurwicz. W oficynie poprzecznej prócz nas i Gliksbergów mieszkali na trzecim piętrze radcowie Kupczykier i Wolfowicz. Radca Rozental z matką i córką mieszkał naprzeciw nas.
W innych mieszkaniach rozmieścili się urzędnicy: Kornfeld, który miał żonę pielęgniarkę; pani Politzer, która wciąż jeszcze miała podsiniaczone oko od uderzenia gumowym pejczem; Mucha, inżynier Lewin, a na parterze – Fogel i lekarz-dentysta Fiszhaut.
Pod nami na parterze w dwóch mieszkaniach – dwie rodziny cmentarników. Na drugim piętrze – cmentarnik Pozner.
Od frontu mieszkał doktor Kirszblum, nasz sąsiad z ulicy Waliców (żona jego przeszła już na stronę „aryjską”), i profesor Nossig z Gestapo z dwiema sekretarkami. Jedna z nich była Aryjką; nazwisko drugiej było Epsztein.
Profesor Nossig miał lat około osiemdziesięciu. Nosił ciemne okulary i chodził po ulicach pod rękę z aryjską sekretarką – wysoką blondyną. Dla nikogo nie było tajemnicą, że pracował dla Gestapo; nawet na drzwiach jego mieszkania był o tym napis.” (s. 181-182)

JA/ONI, IV A

„Wszyscy ci ludzie – poczynając od radcy, a skończywszy na dozorcy – przede wszystkim wyrzucali przez okna niepotrzebne im rzeczy. Góra tych rzeczy na naszym podwórzu rosła coraz wyżej. Poduszki, łóżka, materace, ławki, stołki, lampy. Niekiedy z balkonu zrzucano szafy, które rozbijały się z trzaskiem. Jeżeli trudno było jakiś mebel wynieść z domu, zrzucano go po prostu z okna albo z balkonu. Można też było przynieść sobie z podwórza każdą rzecz, na którą się miało ochotę.
Ada przyniosła leżak, na którym długi czas spała. Pani Stefania Gliksberg – kilka dużych półmisków, które leżały tam w poniewierce. Znalazłam wśród rupieci mosiężny lichtarzyk i aksamitny album z fotografiami. Same stare, pożółkłe fotografie osób, których nigdy nie znałam. Mimo to przyniosłam ten album do domu, cieszyłam sią nim i długo oglądałam.
Kiedy Hurwiczowie wprowadzali się do mieszkania, wyrzucali tak wiele rzeczy z okien, że adwokat Grodzieński nie mógł wcale przejść przez podwórze z obawy o swoją głowę. Widziałam przez okno, jak kilkakrotnie wychodził z sieni i cofał się z powrotem. W końcu podniósł ręce do góry i wołał, żeby zaprzestali. Hurwiczowie wysunęli głowy z okien, nie rozumiejąc, o co chodzi.
Po pewnym czasie dozorca podpalił ten stos niepotrzebnych nikomu rzeczy. Paliły się przez kilka dni. Dym kłębił się nisko i wciskał się przez okna i drzwi do mieszkań. Potem spadł deszcz i przygasił płomień.” (s. 182)

„Wkrótce na naszym podwórzu, na parterze od frontu, wyremontowano lokal i otworzono sklep rozdzielczy. Otrzymaliśmy kartki żywnościowe i kupowaliśmy w sklepie miód sztuczny, marmoladę i chleb. Można też było kupić kwaszoną kapustę i po zniżonych cenach – latarki, igły, nici, mydełka do czyszczenia zębów, a nawet kubki i szklanki.” (s. 182-183)

„Pewnego razu, kiedy w sklepie rozdzielczym czekałam na swoją kolej, zobaczyłam stojącą obok mnie Renię Lichtenbaum, która tak rozpaczliwie płakała w Gminie podczas wielkiej selekcji, bo matka jej musiała zginąć.
,,Czy pani wciąż jeszcze pracuje na poczcie?” – zapytałam ją.
,,Tak. Wciąż jestem na poczcie. Ale wyszłam za mąż”.
Była ubrana jak placówkarka. Bluza i spodnie narciarskie. Wzięła swój garnek ze sztucznym miodem i wyszła ze sklepu.” (s. 183-184)

„Kiedy miód został zważony, wyciął nożyczkami numerek z kartki żywnościowej. Wzięłam garnek i wyszłam na podwórze, stawiając kroki powoli i ostrożnie. Spadł śnieg i była ślizgawica. Spojrzałam na oświetlone okno małego, parterowego mieszkania, gdzie miała być kuchnia dla naszego bloku.
W połowie listopada kuchnia została otwarta. Mieściła się w mieszkaniu składającym się z dwóch pokoi: w jednym był magazyn, a w drugim dokoła stołów czyszczono jarzyny, obierano kartofle i gnieciono kluski. I była mała kuchenka, gdzie wmurowano kocioł.
Teraz były już kartofle w getcie. Wydział Zaopatrywania sprowadził je ze strony „aryjskiej”. Na naszym podwórzu wyznaczona została obszerna przewiewna piwnica na składnicę kartofli dla kuchni.
Kierowniczką była Zylberbergowa, ta sama, która w Dziale Finansowym gotowała dla wszystkich herbatę. Szczupła, blada, nosiła wysokie, sznurowane trzewiki. Rodzina jej zginęła w Hrubieszowie.
Kuchnia gotowała trzysta pięćdziesiąt zup. Dla naszego podwórza i dla dwóch sąsiednich domów. Palono pod kuchnią drewnem. Specjalnie wyznaczeni przez Gminę ludzie przywozili i rąbali drzewo. Dostawali za to gorącą zupę.” (s. 184)

„W kuchni pracowała także Blumcia z Legionowa, która mieszkała u samotnej kobiety na parterze pod naszymi schodami. Kobieta miała powyżej sześćdziesięciu lat. Straciła dzieci i została sama.
Do mycia baniek i szorowania podłóg kuchnia wynajęła tę samotną kobietę. Miała więc zajęcie – a co najważniejsze – na dnie baniek zostawała zupa, która należała do niej.
Zdarzyło się pewnego dnia, że myjąc podłogę poślizgnęła się, upadła i złamała nogę. Z początku leżała w domu, potem zabrano ją do szpitala na Gęsią 6 i Blumcia została u niej sama.
Jedyne okno tego mieszkania wychodziło na ulicę Niską. Blumcia patrzyła w okno i myślała o siostrze, którą odnalazła. Siostra miała siedemnaście lat. Blumcia całym sercem pragnęła być razem z siostrą – teraz, kiedy zostały tylko dwie na świecie – ale siostra mieszkała z mężczyzną, który nosił wysokie buty. A kto w getcie nosił wysokie buty? Przede wszystkim gestapowcy. Żydowscy gestapowcy. Czy ten, który mieszkał na trzecim piętrze od frontu i miał żonę o blond włosach tak pięknie ubraną, wypielęgnowaną, umalowaną, nie nosił wysokich butów? Handlował żywnością, miał dużo pieniędzy i wszyscy mówili, że jest gestapowcem.
Elektryczności w mieszkaniu nie było, na świecę Blumcia nie miała pieniędzy; siedziała więc w ciemnościach i głowiła się – czy iść do siostry, mimo że mieszka z mężczyzną o wysokich butach, czy zostać tutaj w tym zimnym i ciemnym pokoju?
Córka moja Irena pielęgnowała tę kobietę ze złamaną nogą, pracownicę naszej kuchni. Kobieta pisała do Blumci ołówkiem listy na skrawkach papieru i przesyłała je przez Irenę.
„Pilnuj mego mieszkania – pisała w tych listach – zaklinam Ciebie na Twoją zmarłą matkę, pilnuj moich rzeczy i przyślij mi białą bluzkę i koszulę”. (s. 185-186)

„Kiedy obiad [gotowany w kuchni dla bloku Muranowska 42] był gotów, schodzili wszyscy z garnkami i odbierali zupy.
Radczynie, które mieszkały na podwórzu, miały dozór nad kuchnią. Każdego dnia przychodziły po dwie – każdego dnia inne – i pomagały przy pracy.
Przychodziła Bałabanowa. Wkładała fartuszek i obierała kartofle razem z innymi. Przychodziła Hurwiczowa, zawsze w dużym berecie na głowie. Blada Zundelewiczowa i majestatyczna Rozensztadtowa. Tylko pani Stefania nie przychodziła nigdy.
Potem zamieszkała w kuchni Ada-placówkarka. Wystarała się o łóżko i rozkładała je na noc w magazynie. Urzędnik Kornfeld, który był opiekunem naszej kuchni, mówił:
,,Nie podoba mi się to spanie w kuchni. To nie jest higieniczne”.
„Ale przez to pilnuję magazynu, który jest na parterze i narażony jest na kradzież” – odpowiadała Ada.” (s. 187)

„Podczas kiedy kuchnia Związku Śmieciarzy korzystała z tego szmuglu, nasza kuchnia była instytucją skromną, prowadzoną bez rozmachu. Raz jeden ugotowano zupę z flaków. I raz – kartoflankę z baraniną. Zupy te były ewenementem i żyły długo w naszych wspomnieniach.
Pewnego wieczoru w grudniu przyszły do nas radczynie na posiedzenie. Miałyśmy się naradzić, czy kuchnia ma gotować jeszcze jedno danie. Za niską opłatą obiad mógłby być obfitszy.
Jako gościa honorowego zaprosiłyśmy prezesową Lichtenbaumową.
Przyszła do nas po sąsiedzku. Znała wszystkie bolączki i niedomogi naszej kuchni. Na otwarciu chciałyśmy, ażeby prezesowa była jej dyrektorką, ale nie udało się tego przeprowadzić. Wpadała do nas, kiedy miała chwilkę czasu. Uważaliśmy to za honor.
(…) Zrobiła nam ten zaszczyt i przyszła na posiedzenie – nie wiem, czy przez bramę, czy przez dziurę w murze. Posiedzenie odbyło się nie w pokoju jadalnym, jak zwykle bywało, a w pięknej sypialni pani Stefanii Gliksberg.
(…) Na posiedzeniu prezesowa i radczynie zachowały się bez zarzutu. Nie dały po sobie poznać, jak bardzo były zafrapowane luksusem pokoju pani Stefanii. Były spokojne. A nawet obojętne.
Krzesła ustawione były półkolem. Porozmawiano, podebatowano i posiedzenie się skończyło.
W przedpokoju stał policjant, przydzielony specjalnie do eskorty prezesowej. Nigdy nie chodziła po ulicach bez policjanta. I może dlatego, że pani w kapeluszu mówiła o literaturze, prezesowa zapytała:
„A może macie państwo jakieś książki do czytania dla mojego męża?”
Pani Stefania otworzyła drzwi do jadalnego pokoju i zawołała:
,,Dzieci, macie jakieś książki do czytania dla pana prezesa? Poszukajcie!”
Stefanek skoczył i przyniósł. Miał u siebie spory zapas różnych książek, które znajdował w opuszczonych mieszkaniach albo otrzymywał od brata, który chodził z placówką Werterfassung.” (s. 188-189)

„Każdego rana od frontu przychodziła Cukierowa i sprzedawała nam koninę. Albo ser, albo kawałek słoniny. Od strony kuchni przychodziły dwie kobiety: jedna młoda, druga starsza i sprzedawały nam to samo.
Coraz częściej na schodach kuchennych widziało się owinięte w chustki zmęczona kobiety. Siedziały na stopniach i żuły chleb. Albo spały oparte jedna o drugą. Pochodziły z obcych stron, mówiły po żydowsku innym akcentem. Były rodem z małych miasteczek, w których Niemcy likwidowali getta. Uratowane cudem, przychodziły do warszawskiego getta, bo jeszcze istniało.” (s. 198)

„Może dlatego przychodziło do nas tak wiele osób, bo w naszym mieszkaniu pulsowało życie — była młodzież, która śmiała się i żartowała, i Stefania Gliksberg, dokoła której był spokój, pewność i sytość. Dlatego każdego wieczoru przychodził radca Kupczykier. Nie miał on u siebie tej atmosfery; przychodził do nas pić nadzieję, jak wino z dzbana.” (s. 199)

ONI, IV A

„Kierowniczką sklepu rozdzielczego dla naszego bloku była żona radcy Rozena, którego we wrześniu zastrzelili Ukraińcy, podczas kiedy jechał rykszą. Otrzymała mieszkanie przy sklepie. Miała dwie matki-staruszki przy sobie – swoją i męża. I dwoje dzieci: chłopca i dziewczynkę. Dziewczynka nosiła okulary. Miała jedenaście lat, a chłopczyk osiem. Widziałam te dzieci na śmieciach podwórza, bawiące się z dziećmi cmentarników, którzy mieszkali na naszej klatce schodowej.” (s. 183)

„Przez dziurę w murze spod numeru czterdziestego przychodziła córeczka Firsta. Miała sześć lat. Przychodziła do Fredzi, córeczki Reli Warszawskiej – krewnej radcy Kupczykiera, u którego Rela mieszkała. Rzadziej pokazywali się na podwórzu dwunastoletni Julek Stiickgold, który także mieszkał z matką u radcy Kupczykiera, i dwunastoletnia Tala, córka Noza ze Związku Aptek. Tala nawet pracowała już w aptece jako fasowaczka i miała kartę pracy.
Bawili się także z tymi dziećmi pięcioletni synek dozorcy i sześcioletni synek urzędnika Muchy, który przynosił nam węgiel z piwnicy. Mieliśmy dwie piwnice: jedną na węgiel, który otrzymaliśmy z przydziału, drugą na kartofle. Okna obu piwnic wychodziły na ulicę Niską. Ze swojej wiszącej werandy, zza białych zasłonek, śledziłam dzieci.
Pokrzykiwały i nawoływały się. Obrażały się i przepraszały. Biegały, śmiały się i płakały.” (s. 183)

JA/ONI, IV A (18 stycznia 1943)

„Nie było jeszcze siódmej godziny. A już usłyszeliśmy czyjeś kroki w przedpokoju.
Mąż mój otworzył drzwi.
„Czy coś się stało?” — zapytał.
Jednocześnie usłyszeliśmy głos Ryszarda, jak pytał z łóżka w jadalnym pokoju:
„Proszę ojca, stało się coś?”
Ireny nie było w domu. Miała nocną służbę w szpitalu. Nina w koszuli uchyliła drzwi:
„Tatusiu, co się stało?”
„Dwóch niemieckich żołnierzy stoi przed bramą” — Henryk Gliksberg odpowiedział spokojnym głosem.
„Pójdę, zobaczę, dlaczego stoją” — powiedział mój mąż. Ubrał się. Włożył palto i czapkę. Spieszył się bardzo. Wyszedł i nie wracał. Wyjrzałam przez okno. Zobaczyłam radcę Grodzieńskiego. Trzymał żonę pod rękę i szedł przez podwórze do bramy. Szli z pewnością do Gminy. Zatrzymali się i zapytali o coś żołnierza. Żołnierz podniósł rękę i mówił do nich. Potem poszli dalej, ale nie na prawo w stronę Gminy, tylko na lewo. Po chwili zobaczyłam Zygmunta Hurwicza z żoną i ich córkę Irenę z mężem. Tak samo chcieli iść do Gminy, a żołnierze kierowali ich na lewo. Pojedynczy ludzie przechodzili przez podwórze z jednej sieni do drugiej.” (s. 204-205)

„Pani Stefania weszła do swojej sypialni i szeroko otworzyła drzwi balkonowe. Przed nią był Umschlag, a na nim tłum wielotysięczny.
„Gdyby można było spuścić się z tego balkonu na ulicę Niską, moglibyśmy się uratować. Nie ma tam w tej chwili Niemców” powiedziała.
Dlaczego nie pomyślała, że okno mieszkania kobiety, która złamała nogę, wychodziło właśnie na Niską. Parterowe mieszkanie. Można nawet było skoczyć przez okno. Nikt z nas nie pamiętał o tym.
[…]
Dlaczego nie zeszliśmy do piwnic kuchennymi schodami? Wprawdzie były zamknięte. Właściwie były zamarznięte. Od tygodnia wcale nie używaliśmy tych drzwi. Wszyscy — domownicy i kupcowe, które do nas przychodziły — szli frontem.
Ale był w kuchni topór do rąbania drewna. Można było wyrąbać otwór w drzwiach. Albo kilku mężczyzn wspólnymi siłami mogło wyjąć drzwi z zawiasów. Albo ostatecznie wyjść drzwiami frontowymi, przejść przez podwórze i zejść do piwnic. W piwnicy od kartofli stały wielkie kosze i skrzynie Alterów — można było się ukryć.
Zamiast tego siadłyśmy obie na kanapce, ubrane w palta i gotowe do wyjścia, a dzieci nasze w duchowej niemocy słaniały się po mieszkaniu.
[…]
Kiedy wróciłam do pokoju, włożyłam do torebki Niny kilka kawałków chleba.
Przyszedł Ryszard i jego rodzice. Matka Ryszarda — tak samo jak pani Stefania w dużym berecie na głowie. Wszyscy usiedli i czekali. Ojciec Ryszarda był niespokojny i wzdychał. „Uspokój się — mówiła do niego żona — siedź spokojnie i czekaj”.
„A może schowamy się do łazienki?” — zaproponował Ryszard.
Tadzio uśmiechnął się na te słowa. Poprzedniego dnia widział mocne bunkry, jakże mógł go nie rozśmieszyć tak naiwny projekt.
Przez otwarte drzwi frontowe wszedł żydowski policjant i żydowski gestapowiec, który mieszkał od frontu. Widząc nas tak razem siedzących zapytali:
„Czy nie mieliście się państwo gdzie schować?”
I już za ich plecami zobaczyliśmy niemieckiego żołnierza w kasku. W ręku trzymał karabin. Stanął spokojnie przy tamtych dwóch i nie mówił nic.
[…]
Spokojni, bierni i otumanieni zeszliśmy sami. Doktor Steinsapir. Henryk Gliksberg i jego żona. Ich synowie. Ryszard i jego rodzice. Nina i ja.” (s. 205-207)

„Przed bramą — Niemcy. I platforma, zaprzężona w konie. Żona radcy Rozena, dwoje jej dzieci i dwie matki: jej matka i matka jej męża — stały obok. Obie staruszki były bez chustek na głowach i bez szalików. Tak tylko narzucone miały na ramiona niezapięte palta. Dzień był słoneczny, ale mroźny. Stałam przy nich blisko i widziałam, jak pulsowały ich gołe szyje, a wiatr rozwiewał ich włosy.
Na platformie młoda dziewczyna w histerycznym ataku walczyła z policjantem. Chciała uciec, a on ją trzymał siłą.
Ryszard pomógł mi wejść na wóz. Była też z nami Nozowa i wysoka blondyna w lokach — żony urzędników Związku Aptek.” (s. 207)

JA/ONI, IV A (19 stycznia 1943)

„Kto się uratował z naszego domu?” — pytam Kupczykiera.
„Rozental z córką. Ukryli się w schowku za drzwiami. I Wolfowiczowie, którzy mieli u siebie zamaskowany pokój”.
„Kto jeszcze?”
„Inżynier Lewin, Kornfeld, Mucha, wszyscy w piwnicach. Rodzina cmentarników z parteru, czy pani uwierzy? W kuchni za kredensem mieli zamaskowane wejście do piwnicy, która była zamurowana od korytarza. Prawdziwy bunkier”.
„Kto jeszcze?”
„Jeszcze rodziny rabinów Spiry i Sztokhammera spod numeru czterdziestego, schowane w piwnicy”. (s. 220)

JA/ONI, IV B, (22-23) stycznia 1943

”W milczeniu wchodzimy do mieszkania. Jest tak cicho; wydaje się nam, że słyszymy bicie naszych serc. Jeszcze nie mamy odwagi wejść do pokoi. Przez nabożeństwo czy przez lęk. Jakaś siła powstrzymuje nas na progu. Idziemy najpierw do kuchni. Panuje w niej ziąb i opuszczenie. Kartofle w garnku, obrane z wieczora, zamarzły. Tak samo zamarzła woda w wiadrze. Szyby, pokryte lodem i szronem, zaledwie przepuszczają światło. Widzimy, że deski w drzwiach kuchennych są wyrąbane. I obcy topór leży przy drzwiach.
„To obcy topór — mówimy — ktoś go zostawił. Z pewnością Ukrainiec”.
Potem wchodzimy do pokoi Gliksbergów. Mamy wrażenie, że wicher przez nie przeleciał! Spoglądamy dokoła i widzimy, dwie szafy i szuflady stoją otworem — wypróżnione do reszty z ubrań i bielizny. Kołdry z łóżek zabrane. Na nie posłanych, pogniecionych łóżkach, noszących jeszcze odbicie tych, którzy na nich spali, leżą nocne koszule, nietknięte, tak jak je położono.
[…]
Potem wracamy do jadalnego pokoju i patrzymy na tapczan, na którym spał Ryszard. Kołdra — liliowa, puchowa kołdra jego matki — zabrana. I leży na prześcieradle niebieska piżama, w której sypiał.
[…]
To samo jest w pokoju doktora Steinsapira. Otwarta szafa, wysunięte puste szuflady, rozrzucone rzeczy, zabrana kołdra, obnażone łóżko, a na prześcieradle nocna koszula…
Gdy tak chodzimy z pokoju do pokoju, widzimy, że tylko rzeczy Gliksbergów, doktora Steinsapira i kołdra, i budzik Ryszarda zostały skradzione. Natomiast nasza sypialnia, w której zaścieliłam łóżka przed wyjściem z domu, jest nie ruszona. Tak samo pokój córek, w którym Nina rano zaścieliła łóżko, wygląda, jak gdyby nikt tam nie wchodził.” (s. 224-225)

„Potem przychodzi Blumcia. Tak, Blumcia przychodzi i stoi blada w przedpokoju. Wydaje się, że całą swoją postacią przeprasza: ja żyję jeszcze, a oni, Gliksbergowie, zginęli. Tak pięknie ubrani, tak pięknie mieszkający, tacy pańscy w każdym calu. Nie może wymówić słowa ze wzruszenia. Wsuwa głowę do ich pokoju. Wzdycha: „O, Boże!”.
„Gdzie się kryłaś?” — pytamy.
„Nie wychodziłam z mieszkania odpowiada. — Zamknęłam drzwi i wyjęłam klamkę. Skoro nie było klamki, nie weszli.” (s. 226)

„Bolesław [Szereszewski] przynosi ze sobą puchową kołdrę i ogromny flakon wody kolońskiej. Znalazł te rzeczy w opuszczonym mieszkaniu i przywłaszczył je sobie bez skrupułów. Jeżeli nie on, zabierze kto inny. Tak rozumował.
„Woda kolońska dla was — mówi do Ireny i Niny — a kołdrę przechowajcie mi do czasu, aż ją zabiorę. — Pokazuje wypchany plecak. Potem przynosi z sieni jeszcze jeden. — A to są moje dwie poduszki” — dodaje.
„Połóż jedno i drugie do pokoju Gliksbergów — mówimy — niech tam leżą”.
Kiedy wkrótce potem przyszła żona byłego dyrektora Jointu, Gitermanowa, z synem i przynieśli kilka waliz, odkładamy i te walizy do pokoju Gliksbergów.
„Przenosimy się do szopu — mówią — przechowajcie nam przez kilka dni te rzeczy”.
Tym sposobem pokój Gliksbergów staje się składnicą, w której magazynujemy cudze dobro.
Jak tylko Bolesław Szereszewski opuszcza nasze mieszkanie — może po kwadransie — przychodzi człowiek, którego nigdy nie widzieliśmy. Mówi, że wiadomo mu jest, iż puchowa kołdra i poduszki, które są jego własnością, znajdują się u nas. I prosi o ich zwrot.
„Kryłem się — mówi — podczas tych kilku dni nie w moim domu, a gdzie indziej. W tym czasie obrabowano mieszkanie, bo myślano, że już nie wrócę. Wróciłem jednak”.
Bez jednego słowa, natychmiast, oddajemy mu rzeczy. Pytamy nawet, czy woda kolońska też jest jego własnością. Odpowiada, że nie. Woda zostaje u nas.” (s. 229)

„Przez cały wieczór różni ludzie przesuwają się przez nasze mieszkania. Jedni wychodzą, a już przychodzą drudzy. Ci, którzy mieszkają w naszym domu, przychodzą po dwa, a nawet po trzy razy.” (s. 230)

JA/ONI, IV B, (styczeń 1943)

„Do mieszkania po wywiezionym radcy Grodzieńskim wprowadza się Lejkinowa. Na naszym podwórzu otwierają bramę na oścież i wjeżdża platforma z meblami.
„Kto się wprowadza‘!” – pytam przez lufcik Kornfelda.
„Lejkinowa — odpowiada — Lejkinowa”.” (s. 235)

„Po Sterlingach — placówkarka Ada zajmuje pokój doktora Steinsapira. Tego dnia, kiedy wstawiła tam swoje rzeczy, o godzinie szóstej wieczorem słyszę stukanie do drzwi i wchodzi mąż przyjaciółki córki doktora. Ten z szopu „Serejski, Słucki i Wiśniewski”.
„Czy doktor zginął?” — pyta.
„Tak — odpowiadam — zginął”.
Stoi niezdecydowany. Widać po nim, że chce coś powiedzieć. Oczy jego błyszczą jak w gorączce.
„Czy doktor nosił narciarkę?”
„Tak — mówię — nosił narciarkę”.
„A gdzie jego poduszki?”
„Poduszki? — mówię. Byłam zdziwiona, że pyta o poduszki. — Zabrała je Sterlingowa na górę”.
Milczy chwilę, potem mówi:
„W narciarce doktor miał zaszytych osiem tysięcy złotych, a w poduszce piętnaście”.
„A więc proszę, niech pan idzie do Sterlingowej. Zabrała poduszki dziś rano”.
„Czy na pewno nosił narciarkę — pyta — a może nosił inną czapkę?”
„Nie — mówię — na pewno narciarkę”.
I dziwię się. On i jego żona byli jedynymi przyjaciółmi doktora Steinsapira. Nikt inny do niego nie przychodził. Dlaczego nie pyta, jak zginął? Dlaczego nic o nim nie mówi?
Stoi obok skrzyni, przykrytej serwetą. Przy świetle świecy cień jego wielką plamą drży na ścianie. Oczy ma połyskliwe. Oczy jego pałają. Mówi do mnie tak:
„Żadnych innych przyjaciół doktor nie miał. Nie miał przed nami tajemnic. Czy nikt nie ruszał tapczana? Powiedział nam, że ma w nim skrytkę. Że gdyby stało się z nim nieszczęście. Pokażę pani tę skrytkę. Będzie to moim dowodem”.
Biorę świecę i idę przed nim w ciemność pokoju doktora Steinsapira. Podnoszę świecę do góry. Otwiera tapczan. Odsuwa w kącie deseczkę i wyjmuje ze schowka rulon złotych dolarów.
„Biorę” — mówi i patrzy na mnie.
Dlaczego pytam — czy mam prawo nie pozwolić?
„Panie — mówię —jest dziecko po jego córce. Z pewnością pan wie o tym. Teraz pan będzie chciał przejść z żoną na stronę «aryjską». Niech mi pan zostawi zobowiązanie, że użyje pan tych pieniędzy na odszukanie i wychowanie dziecka ”.
Pisze mi rewers, w którym pod słowem honoru zobowiązuje się odszukać i wychować dziecko. Wieczorem, kiedy pokazuję kartkę mojemu mężowi i Kupczykierowi, śmieją się ze mnie.
Nazajutrz przychodzi z żoną. Ten sam przychodzi. Została jeszcze w pokoju doktora po grabieży ciepła bonżurka z ciemnego sukna.
„Biorę tę bonżurkę — mówi żona — sprawiłam ją sama doktorowi. Nawet byłam z nim u krawca. Czy nie zostało nic więcej?”
„Dosiało palto po żonie — odpowiadam — wisiało na ścianie na gwoździu. Zabrała je doktorowa Sterling. I półbuty zostały, wzięła je moja kuzynka Erna, która pracuje w parowej. Piżamę w paski zabrał; Piotruś Held”.
„Bonżurkę biorę ja” — powtarza. I patrzy na mnie, co ja na to powiem.
Potem poszli i nie widziałam ich więcej.” (s. 235-236)

„Pewnego wieczoru przychodzą do nas ludzie z naszego domu. Jednych znam, drugich nie. Kornfelda, Lewina i Muchę znam. Innych widzę po raz pierwszy. Dwóch Wolfowiczów. Kupczykier i Rozental. Tych znam. Mówią, że zbierają pieniądze na budowę bunkra. […]
Robimy bunkier na parterze w mieszkaniu drugiego cmentarnika, który zginął z rodziną. Wyjęliśmy już z pokoju kwadrat posadzki. Teraz trzeba zamurować piwnicę od korytarza.
Mąż mój wpłaca swoją część.
Nazajutrz przywożą kupę cegieł, cement i wapno. Ustawiają cegły pod oknem na podwórzu, potem zabierają je do piwnic.
Widzę obce kobiety, które pomagają przy noszeniu. Myślę z troską: żydowski gestapowiec mieszka na trzecim piętrze od frontu, ale dwa okna ma od podwórza. Profesor Nossig także mieszka od frontu. ale i on ma okna od podwórza. Sekretarkę jego, panią Epstein-blondynę, widzieliśmy nieraz siedzącą przy oknie. A kupa cegieł leży na widoku obok mieszkania cmentarnika.” (s. 236-237)

„Następnego wieczoru przychodzą i mówią:
„Budujemy bunkier. Odcięliśmy trzy piwnice. Drabina już przystawiona. Ławki mamy. Przeciągnęliśmy światło. Jeżeli prąd będzie, to i u nas się zapali. Żeby było cieplej — są tu jakieś dywany?”
„Są dywany po wysiedlonych Gliksbergach” – mówimy.
I prowadzimy ich do pustego pokoju. Kiedy przechodzi przez pokój, widzę, że zszarzał, cały pokrył się kurzem, jak mosiądz patyną. Pośrodku stoi jeszcze kufer. Przy balkonie leżą dwa perskie dywany. Jeden z nich jest jasny, koloru mlecznej kawy.
„Zabieramy oba dywany” stwierdzają. Biorą je na plecy i wynoszą.
„Ja nie znam tych ludzi — mówię. — Pojawili się ludzie, których nie znam wcale. Pierwszy raz ich widzę. To jacyś beznumerkowi”.
„Nie — odpowiada Kupczykier — to są właśnie inżynierowie od bunkrów”. (s. 237)

„Częstujemy tych, którzy do nas przychodzą wszystkim, co mamy. Otwieramy najlepsze słoiki. Otwieramy nawet dwie puszki mleka skondensowanego, które chroniliśmy dotychczas tak pieczołowicie. Już nie wierzymy, że synek naszej córki będzie w getcie. Zapasy już nam są niepotrzebne.” (s. 238)

„Nazajutrz rano wołamy urzędnika Muchę i mówię do niego:
„Panie Mucha, oto dwie walizy. W jednej są listy mojej córki. W większej — nasze paszporty, tytuły własności, dyplom mego męża, świadectwa ukończenia szkół, fotografie, papiery rodzinne, pamiętniki… Niech pan weźmie szpadel zakopie w piwnicy obie walizy. Córki z panem pójdą”.
Podnoszę wieko i wsuwam kartkę papieru z napisem: „Ktokolwiek znajdzie te papiery, niech odda komuś z rodziny Szpilfoglów albo Szereszewskich za nagrody”. Potem zamykam wieko ostrożnie, jak się zamyka trumnę po kimś, kogo się bardzo kochało.
Córki idą z Muchą do piwnicy. Mucha wykopuje dół, kładzie do dołu walizy i wyrównuje ziemię.” (s. 239)

„Tej samej nocy jest alarm. Wstajemy i ubieramy się w jednej chwili. Puka do nas Kupczykier i razem schodzimy do bunkra w mieszkaniu cmentarnika.
W dużym pustym pokoju, w którym nikt nie mieszka, leżą rozrzucone na podłodze poduszki i pierzyny. I stoją worki z garderobą. W kącie wyjęto w podłodze kwadrat posadzki. Tą dziurą schodzą w dół do piwnicy.
Stoimy przy dziurze.
„A co potem?” — pytamy jednego, który kieruje schodzącymi i dba o porządek.
„Ostatni schodzący — odpowiada — stojąc na drabinie, ujmuje kwadrat posadzki i przytrzymuje na nim pierzyny. Opuszcza kwadrat i pierzyna maskuje wejście”.
Schodzę i ja do bunkra po drabinie. Za mną schodzi z wielkim plecakiem młody Rozensztadt, bratanek radcy. Pozostał sam po stracie rodziców, siostry i szwagra. Schodzi niezgrabnie. Przeszkadza mu plecak. Na dole porządkowy wskazuje mu miejsce.
Za nim schodzą dwie osiemdziesięcioletnie staruszki. Ostrożnie — jedna za drugą. Po omacku stawiają nogi na szczeblach drabiny. Schodzą długi czas. Ale wszyscy czekają cierpliwie. Nikt na nie nie woła, żeby się spieszyły. Ratują swoje życie. Jest ogromne zrozumienie dla wartości życia. Każdy ma prawo je ratować.
W bunkrze należy mówić szeptem. Są trzy pomieszczenia. W każdym dokoła stoją ławki, na których siedzą dorośli i dzieci. Widzę dwóch małych chłopców — siedzą spokojnie na ławkach. Staruszkom wskazują miejsca. Siadają karnie, bez słowa, kurczą się i zasypiają.” (s. 240)

„Wchodzę do piwnicy, gdzie leży na ziemi jasny perski dywan Gliksbergów. Na ławce widzę radcę Rozentala z córką, a obok nich — profesora Nossiga, żydowskiego gestapowca. Przerażony alarmem, zszedł i on do bunkra. Siedzi spokojnie jak wszyscy inni. Nikt na niego nie zwraca uwagi. Myślę z troską: czy nie zdradzi Niemcom naszego bunkra?
Idę i do trzeciego pomieszczenia. Tak samo dokoła stoją ławki i siedzą na nich mężczyźni i kobiety, których w większości nie znam. Z pewnością jest między nimi urzędniczka z matką, które przyszły do nas do mieszkania Górnego w gmachu Rady Żydowskiej. W bunkrze tym są ludzie głównie z tej samej klatki schodowej. Żeby mogli się szybciej ukryć.” (s. 240-241)

 

Przypisy

  1. Służąca Gliksbergów.
  2. Ariel Zelig Steinsapir, lat 62, przed wojną mieszkał na Elektoralnej 31, a w getcie na Muranowskiej 42/3, diagnostyk, specjalista od duru brzusz-nego; jego żona zginęła w pierwszej akcji, a jego wywieziono w styczniu 1943.

Bibliografia

– Stanisław Gombiński (Jan Mawult), Wspomnienia policjanta z warszawskiego getta, red. naukowa i wprow. M. Janczewska, Warszawa 2010, ss. 282.

– Abraham Lewin, Dziennik, wstęp i opracowanie K. Person, Warszawa 2016.

– Marek Edelman, Getto walczy. (Udział Bundu w obronie getta warszawskiego), Warszawa 1945.

– Helena Szereszewska, Krzyż i mezuza, Warszawa 1993.