ŚLISKA 51/ SIENNA 60 (SZPITAL DZIECIĘCY BERSOHNÓW I BAUMANÓW)
Henryk Makower
JA, II A
„Szpital ten [Bersonów i Baumanów] był niewielki, ale ślicznie urządzony i czyściutki, jego front wychodził na Sienną, a tył na Śliską.” (s. 23)
JA/ONI, III A
„Po kilku dniach zwaliło się nowe nieszczęście na szpital, otóż Michalsen wydał zarządzenie, aby szpital <Czyste> na Stawkach przeniósł się w ciągu 24 godzin. Część jego poszła na Leszno 1, na chirurgię, reszta do nas. Prawie w tym samym czasie przeniosła się do nas centrala, tj. szpital dziecięcy Bersonów i Bermanów z ulicy Śliskiej.” (s. 64)
„Na Siennej znajdował się również szpital dziecięcy Bersonów i Baumanów, gdzie co dwa tygodnie odbywały się posiedzenia naukowe. […] Do września 1942, kiedy objąłem ordynaturę w filii szpitala Bersonów i Baumanów na Lesznie 80, przewodniczyłem na tych posiedzeniach.”. (s. 177)
Marek Edelman
JA/ONI, II A
„Coraz więcej bram domów i mieszkań upstrzonych jest żółtymi ostrzegawczymi kartkami „Fleckfieber!”. Szczególnie masowo chorują nędzarze na „punktach”. Szpitale, zamienione wyłącznie na zakaźne, są pełne. Na jeden oddział przyjmuje się dziennie 150 chorych, którzy leżą później po dwóch – trzech w łózkach i na podłodze. Nad umierającym stoi się ze zniecierpliwieniem, żeby prędzej zwolnił miejsce dla następnego. Lekarze nie mogą nadążyć, nie wystarczają. Ludzie mrą setkami. Cmentarz nie może pomieścić wszystkich. Grabarze nie nadążają grzebać.” (s. 13)
JA/ONI, II D
„Trudno jest dziś opowiadać, co się w owym czasie, poprzedzającym pierwszą akcję eksterminacyjną, działo w getcie. Sadyzm i bestialstwo Niemców są dziś znane na całym świecie. Wystarczy przytoczyć tylko kilka przykładów.
Troje dzieci siedziało rzędem przed szpitalem im. Bersonów i Baumanów. Przechodzący ulicą żandarm jednym nabojem zabił całą trójkę.” (s. 26)
Adam Czerniaków
JA/ONI, I
„W szpitalu po obiedzie będzie delegat Hoovera.” [5 VI 1940] (s. 95)
JA, II B
„Rano Gmina. Potem zwiedziłem szpitale. Trupy w korytarzach, po trzech chorych na jednym łóżku. Po kolei obejrzałem wszystkie sale tyfusowe, chorych na czerwonkę, chirurgię etc. W jednej z sal udzieliłem pomocy porządkowemu Katzowi Jakubowi, któremu szmuglerzy rozbili głowę Po wyjściu ze szpitala zatrzymali mnie pracownicy z pretensjami (w części uzasadnionymi) do Rady o pobory, węgiel etc. Z trudem auto, cofnąwszy się w tył, ruszyło.” (s. 221)
ONI, II B
4.IV.41’ „Dzieciom w ogóle poświęca się dużo uwagi. W wielu domach istnieją specjalne komitety pomagające w zaopatrywaniu biednych sierot. U nas w domu co piątek gotuje się garnek zupy specjalnie dla Szpitala Dziecięcego Mathiasa Bersohna przy Siennej. Są też inne organizacje pomagające dzieciom. Szczególną popularność zyskał tak zwany Komitet „Pełna Łyżka”, zbierający dwa razy w tygodniu po łyżce cukru lub po dwie łyżki mąki i kleiku od każdego lokatora danego domu. Zbiera się także pomidory, marchew, buraki, kapustę i inne artykuły żywnościowe” (s. 109).
Mary Berg
JA/ONI; II B
4.IV.41’: „Dzieciom w ogóle poświęca się dużo uwagi. W wielu domach istnieją specjalne komitety pomagające w zaopatrywaniu biednych sierot. U nas w domu co piątek gotuje się garnek zupy specjalnie dla Szpitala Dziecięcego Mathiasa Bersohna przy Siennej. Są też inne organizacje pomagające dzieciom. Szczególną popularność zyskał tak zwany Komitet „Pełna Łyżka”, zbierający dwa razy w tygodniu po łyżce cukru lub po dwie łyżki mąki i kleiku od każdego lokatora danego domu. Zbiera się także pomidory, marchew, buraki, kapustę i inne artykuły żywnościowe” (s. 109).
29.VII.41’: „Szaleje epidemia tyfusu. Wczoraj liczba zgonów na tę chorobę przekroczyła dwieście. Zrozpaczeni lekarze po prostu rozkładają ręce. Nie ma lekarstw, a szpitale są przepełnione. Stale dostawia się nowe łóżka w salach i na korytarzach, lecz to nie rozwiązuje problemu i liczba ofiar codziennie rośnie. W szpitalu na rogu Leszna i Rymarskiej w oknie ambulatorium wywieszono napis „Brak wolnych miejsc”. Szpital Dziecięcy Bersohnów przy Siennej jest zapełniony dziećmi w różnym wieku – wszystkie chorują na tyfus. Szpital na rogu Leszna i Żelaznej zamknął drzwi – nie ma już miejsca nawet dla jednego pacjenta. Kilka dni temu na Lesznie widziałam ojca niosącego na rękach podrośniętego już chłopca. I ojciec, i syn byli ubrani w łachmany. Twarz chorego dziecka płonęła od gorączki, chłopiec majaczył. Mężczyzna doszedł na róg Leszna i Żelaznej, przystanął niezdecydowanie przed bramą szpitala. Stał tam przez chwilę, najwyraźniej zastanawiając się, co robić. Wreszcie nieszczęsny ułożył chorego synka na schodach prowadzących do szpitalnego ambulatorium i cofnął się o kilka kroków. Wyczerpany chłopiec miotał się w konwulsjach, głośno jęcząc. Nagle zjawiła się pielęgniarka w białym fartuchu i zaczęła besztać rozżalonego ojca stojącego ze spuszczoną głową i zanoszącego się gorzkim płaczem. Po chwili dostrzegłam, że chory chłopiec przestał wykonywać ruchy, jak gdyby usnął. Miał otwarte oczy, na twarzy zastygł mu wyraz błogiego zadowolenia” (s. 153-154).
Adina Blady-Szwajger
JA, I
„To było jeszcze przed zamknięciem getta. Ja przyszłam do pracy do szpitala w takiej bardzo ładnej, przedwojennej garsonce. To ważne, że z krepy, bo tego materiały nie należy moczyć. Podeszłam do okna, a tam, przed budynkiem, Marek [Marek Edelman – dop. AKR] podlewał trawnik. Jak mnie zobaczył w oknie, spokojnie skierował sikawkę w moją stronę. Wyskoczyłam przez okno, to był partner, i zaczęliśmy się bić na trawniku.” (Tak naprawdę…, s. 133)
JA/ONI, II
„-Czy pani spotkała kiedyś w getcie dzieci, które były dziecięce?
– Na początku, w szpitalu, przed wysiedleniem. Potem wszystkie były absolutnie dorosłe.” (Tak naprawdę…, s. 147)
[…]
JA/ONI, I
„Mietek szybko zatrudnił się w szpitalu „na Czystem” i zaczął namawiać mnie, abym postarała się o staż w tym samym szpitalu dla dorosłych. Ale ja marzyłam o pediatrii. Z pomocą przyszła dr Kleniecowa, nasz lekarz szkolny. Córka jej pracowała jako pielęgniarka przyuczona w szpitalu im. Bersonów i Baumanów. „Chcesz tam pracować?” – Bardzo chcę.” (s. 30)
JA/ONI, I (11 III 1940)
„11 marca 1940 r. zgłosiłam się do szpitala im. Bersonów i Baumanów w Warszawie przy ul. Siennej 60 do naczelnej lekarki dr Anny Braude-Hellerowej. […]
– Chce pani pracować u nas – dobrze. Przydzielam panią na oddział wewnętrzny do pomocy dr Keilson. Ale przedtem proszę zgłosić się do komisarza szpitala, dr. Skonecznego. To następny gabinet.
Grzecznie podziękowałam. W drzwiach zatrzymały mnie słowa wypowiedziane zupełnie innym tonem:
– A Arik i Marysia nie wrócili…
Odwróciłam się i powiedziałam, wychodząc:
– Wiem, że wrócą niedługo, pani Doktor.
To była prawda. Wrócili po dwóch tygodniach, Marysia w zaawansowanej ciąży.
W gabinecie doktora Skonecznego szczupły pan w średnim wieku spojrzał na mnie sponad szkieł i fatalnym akcentem zapytał:
– Panienka chce u nas pracofać? Jako praktykantka pielięgniarska? – No cóż?
Wyglądałam na 18 lat. Zaczerwieniona po uszy odpowiedziałam:
– Nie, panie dyrektorze. Jestem absolwentką medycyny i mam być stażystką na oddziale we wewnętrznym.
– To i topsze – proszę się zgłosić na oddział.
– Dziękuję.
Wyszłam z gabinetu, myśląc – ten Niemiec jest całkiem możliwy.”
[…]
Nie pamiętam, kto zaprowadził mnie na drugie piętro przez ten na zawsze zapamiętany hali ze schodami, które szły półokrągło w obie strony. […] Chyba był to Józio Ferszt – intendent. W każdym razie ubrano mnie w dwa fartuchy, jeden zapinany z przodu, na to drugi z tyłu, dano mi czepek i maskę – takie były wymagania – i weszłam na oddział. I wtedy, tego 11 marca 1940 r., to był normalny, prawdziwy oddział. Z salami przeszklonymi, żeby pielęgniarka mogła widzieć, co się dzieje, z białymi łóżeczkami przy białych ścianach i prawie normalnymi dziećmi ze zwykłymi chorobami. To przecież było jeszcze przed zamknięciem getta i te dzieci chorowały na zwykłe dziecięce choroby. Tylko może zagęszczenie było trochę większe, niż trzeba, i było trochę trudniej z jedzeniem. Ale przecież zapisywało się normalnie niemowlętom mieszanki – 1-2-3-4 (tak wtedy było) zakwaszone i „Dumbo”. I nawet wymagającym lepszego odżywiania dodatkowo jajka i kakao (!!!). Zwykły szpital, tylko chyba trochę lepszy od innych, jeszcze wtedy, bo to był szpital z wielką tradycją, z tradycją wielkich lekarzy polskich, dr. Gantza, Srebrnego, Simchowiczowej i wielu, wielu innych – szpital dla wszystkich dzieci bez różnicy wyznania – rzeczywiście Szpital Dzieci Warszawy.” (s. 33-41)
JA, I (11 III 1940)
„I w tym dniu poznałam Hele Keilson. […] Wtedy był pierwszy dzień naszej współpracy i pierwszy obchód. Ordynator Oddziału, dr Lichtenbaumowa, była nieobecna z powodu choroby. Tak po prostu, normalnie, Hela szła od łóżka do łóżka z Jurkiem Rotbalsamem, drugim asystentem i pielęgniarką oddziałową, której dyktowała zlecenia. Po raz pierwszy w życiu brałam udział w obchodzie już nie jako studentka, ale jako p.o. lekarza.
Dostałam do niesienia historie choroby. Wiedziałam już, że będę je prowadziła pod bacznym okiem Heli – wtedy dla mnie p. dr Keilson. Byłam szczęśliwa. Dumna, szczęśliwa i przepełniona entuzjazmem do tego, co otwierało się przede mną – leczenia dzieci.” (s. 41-42)
JA/ONI, I (wiosna 1940)
„Wiosną 1940 r. panowała epidemia meningo-kokowego zapalenia opon mózgowych. Leczyło się wtedy surowicą, podawaną dokanałowo. Dość szybko wyćwiczyłam się w pomocy przy nakłuciach. Należało do mnie szybkie napełnienie strzykawki surowicą (wbrew pozorom nie było to takie łatwe), aby podsunąć ją w tym momencie, w którym skończy się upuszczanie płynu, a następnie odebranie probówki z płynem i umieszczenie w statywie; trzymanie głowy dziecka ze sztywnością karku i wygięcie do tyłu wymagało dużo sił i robili to mężczyźni. I pewnego dnia trzymający (nie pamiętam kto) nie utrzymał dziecka przy gwałtownym odgięciu do przodu, i igła złamała się między wyrostkami kręgowymi.
– Dzwoń po chirurgów!!!
Telefon był na dole w hallu, a właściwie w laboratorium. Nie wiem, jak zbiegłam z drugiego piętra. Wiem, że przez ostatnią poręcz przeskoczyłam z wysokości pół piętra i wpadłam jak burza do laboratorium.
– Dzwonić na chirurgię, igła złamała się w kręgosłupie.
Bez „przepraszam”, bez „dzień dobry”, bez przedstawienia się tej drobnej, pięknej pani w białym fartuchu, która, jak później mówiłam, „nie miała wypisane na czole, kim jest”. Ale kierownik laboratorium, dr Tosia Goliborska-Gołąbowa, właścicielka laboratorium na Kredytowej, lekarz prezydenta, wielka dama, oburzyła się strasznie na „wychowanie dziewczyny”, która wpadła jak szalona do jej królestwa.” (s. 42-43)
„A tymczasem jest wiosna 1940 r. Jesteśmy jeszcze w tym cudownym szpitalu, w którym od dr Naczelnej [Anna Braude-Hellerowa – dop. AKR] przez wszystkich lekarzy, pielęgniarki i całą administrację aż do najskromniejszej pomocy pielęgniarskiej czy salowej – dla wszystkich najważniejsze były dzieci. Najpierw te „normalnie” chore, których czasem nie udawało się uratować, bo medycyna wtedy mogła jeszcze mniej niż dzisiaj. A potem te obrzęknięte z głodu, rozdęte karykaturalnie ciałka, do których jak patyczki do nieudanego pajacyka przyczepione były chudziutkie rączki i nóżki. Te czasem udawało się uratować – glukoza z cebionem, odrobiną jaja w proszku, 1/2 dkg margaryny, resztką rozwodnionego mleka. Ale to też jeszcze nie nadeszło. Wiosna 40 roku pozwalała nawet na nadzieję. Nadzieję na przetrwanie – „bo przecież to się kiedyś musi skończyć” –i na życie takie, żeby potem nie trzeba się było wstydzić.” (s. 45)
JA/ONI, I
„Moje „wejście” w szpital, tzn. pod podszewkę tego wszystkiego, co miało się tam rozegrać, zaczęło się od zamknięcia szpitala przez władze pod pozorem rzekomego zakażenia wewnątrzszpitalnego durem plamistym. Cały personel wraz z chorymi zamknięty został w szpitalu, przed bramą którego stał granatowy policjant. Nie wolno było wejść ani wyjść. Nocowaliśmy pokotem w wielkiej sali bibliotecznej na parterze pod portretami fundatorów szpitala, Bersonów i Baumanów. Jadaliśmy w stołówce obiady składające się z talerza razowej zacierki na wodzie, kąpaliśmy się w łazience w hallu, tzw. łazience na katafalku (przed wojną to była izba przyjęć – wanna była wysoko). I staliśmy się jedną rodziną. Koszmarne posunięcie władz niemieckich – zamknięcie ludzi w kwarantannie, oddzielenie ich od rodzin i domów, narażenie na głód i niewygody – zaowocowało zespoleniem.” (s. 46)
JA/ONI, I
„Zamknięcie getta zbliżało się wielkimi krokami. Zmieniał się obraz ulicy i obraz szpitala. Do Warszawy zwożono Żydów z miast i miasteczek. Na ulicy coraz więcej wynędzniałych, obdartych, błagających o kawałek chleba. W szpitalu coraz więcej dzieci zaświerzbionych, zawszonych, zagrzybionych. Coraz częściej dzieci wycieńczone głodem, o dorosłych oczach i coraz więcej gruźlicy. Oddział gruźliczy – kilka pokoików na trzecim piętrze, w których leżały dzieci, dla których nie było już nadziei. Z gruźlicy w tym czasie dzieci nie zdrowiały. Ordynatorem tego oddziału była dr Margolisowa, równie jak Naczelna [Anna Braude-Hellerowa – dop. AKR] wierząca, że praca musi być taka jak zawsze, jak przed wojną, że ani na jotę nie wolno odstąpić od świętego schematu pracy lekarza. Rano zabiegi, pobieranie krwi, obchód, wpisywanie zleceń, potem wypełnianie historii chorób, prowadzenie ich na wzór kliniczny tak, aby dokumentacja mogła przetrwać lata. Ani na chwilę nie można było dopuścić myśli, że ta dokumentacja nikomu do niczego się nie przyda – tak jak nie wolno było dopuścić myśli, że można zaniedbać cokolwiek przy chorym dziecku.” (s. 51-52)
„Dzień szpitalny zaczynał się codziennie od „raportu” – odprawy u dr Naczelnej [Anna Braude-Hellerowa], gdzie nie tylko omawiało się nowe lub trudne przypadki, ale trzeba było tłumaczyć się z każdego zgonu i udowodnić, że zrobiono wszystko, co możliwe, dla uratowania życia. A tych tłumaczeń było coraz więcej… Pierwszym takim „zbiorowym” zgonem była śmierć w ciągu paru zaledwie tygodni niemowląt przywiezionych z Domu Podrzutków. Zamorzone głodem niemowlęta zginęły z powodu „infekcji pośladkowej”, która zabierała nam jedno po drugim. Nie pomagały żadne środki, odżywki ani opatrywanie strasznych zmian troficznych skóry. Wszystkie zginęły cichutko, prawie bez płaczu.
Potem zaczęły się zgony na oddziale gruźliczym. Dzieci leżały tam długo i nie wolno im było wychodzić do ogrodu, aby nie zarażały innych. Były to dziwne dzieci. Dojrzałe świadomością nieuniknionego, a jednocześnie jakby oddzielone niewidzialną ścianą od całej straszliwej codzienności getta. Dzieci, które czytały mądre książki i dyskutowały o „życiu”, ale nie o tym wojennym.
Było wśród nich kilkoro z Domu Korczaka, wśród nich Ariel, piękny trzynastoletni Ariel, który grał na skrzypcach. Była też Zosia, starsza od niego o rok, i była ich miłość. Miłość dwojga dzieci, a może miłość dorosłych ludzi, których całe życie przeszło od dziecka do dojrzałości w ciągu tego wojennego roku na oddziale gruźliczym szpitala dziecięcego.
Przyjaźniłam się z tymi dziećmi. Co dzień po trzeciej przychodziłam do nich na oddział i rozmawialiśmy długo, czytaliśmy książki, a później, kiedy z powodu szkarlatyny przeleżałam sześć tygodni na oddziale zakaźnym, sąsiadującym z oddziałem gruźliczym, w ciągu ostatnich dwóch tygodni już „nie-zakaźna”, pomogłam im w urządzeniu „artystycznego wieczoru”. Wtedy to Ariel grał na skrzypcach, a malutka sześcioletnia Ryfka tańczyła taniec umierającego motyla. Była jak motylek śliczna, smukła i tak bardzo lubiła stroić się w barwne wstążki i korale, żeśmy ją nazwali „hotentotką”. Tak radośnie śmiała się ubrana w bibułkowe spódniczki z masą barwnych papierków, ze skrzydełkami z drutu i opaską papierowych kwiatów.
I jak motylek w kilka tygodni potem usnęła na łóżeczku, żeby się więcej nie obudzić.
A potem, akurat w dzień moich urodzin, w pierwszy dzień wiosny 1941 r. umarł Ariel. Ciężko umierał, dusząc się krwią, bolesnym kaszlem. Dostał morfinę.” (s. 52-54)
JA/ONI, II A (21 III 1941)
„A potem, akurat w dzień moich urodzin, w pierwszy dzień wiosny 1941 r. umarł Ariel. Ciężko umierał, dusząc się krwią, bolesnym kaszlem. Dostał morfinę.
A ja, w ten dzień moich 24. urodzin, dostałam niezwykły w getcie prezent – trzy żywe żonkile. Ariel leżał w kostnicy szpitalnej, poszłam do niego i położyłam te trzy kwiaty. Nic więcej nie miałam do dania. Puste były moje ręce i słów nie było, które by pożegnały dziecko, które powinno było żyć.
Stchórzyłam tego dnia. Nie poszłam na oddział gruźliczy. Nie mogłam spojrzeć w oczy Zosi, która w swoim krótkim życiu przeżyła już miłość i śmierć. Nie mogłam spojrzeć na puste łóżko dziecka, które było mi bliskie jak własne. Kiedy tak szłam do bramy szpitala, świadoma swego tchórzostwa, usłyszałam wołanie. To dzieci z oddziału gruźliczego zobaczyły mnie przez okno.
Poszłam na górę i usłyszałam:
– Pani doktor, my wiemy, dlaczego pani do nas nie przyszła. Ale nie trzeba się bać. My nie rozpaczamy. A z nami będzie przecież tak samo.” (s. 54-55)
ONI, II
„W poszukiwaniu tej łaski cichej śmierci pewnego dnia bezdomny dzieciak w łachmanach rozebrał się do naga przed bramą szpitalną w zimny jesienny dzień i krzyczał głosem rannego psiaka, żeby go zabrać do szpitala, bo jest sam i głodny, i zmarznięty.” (s. 55)
JA/ONI, II
„Głodne dzieci – coraz więcej ich było na oddziale wewnętrznym, aż wreszcie zajęły wszystkie łóżka. Co dzień rano obchodziliśmy sale wciąż jeszcze białe, ale białością, która stała się bladością śmierci. Co rano patrzyliśmy na rozdęte, zniekształcone ciała, na twarze pozbawione wyrazu i z tym samym przerażeniem odczytywaliśmy wiek stworzeń bez wieku: 4-5-6, czasem 10-12 lat. Patrzyły na nas oczy bez dna, oczy tak strasznie poważne i smutne, jakby cały żal 2000 lat diaspory znalazł w nich wyraz. Na kołdrze bez ruchu leżały ręce – rączki dziecka o poogryzanych paznokciach, opalone lub blade, te same, które jeszcze kilka miesięcy temu matka całowała i tuliła z miłością. Wiecznie ruchliwe, radosne ręce dziecka, teraz bezsilne i uspokojone.
Nie, nieprawda, nikt nie poddawał się rozpaczy. Wśród salowych poruszających się z trudem na obrzękniętych nogach – przecież ich też nie oszczędzała choroba głodowa – wśród pielęgniarek pracujących bez oglądania się na rozkład po 10-12 godzin, poruszaliśmy się i my – lekarze, w których rękach znalazły się nie tylko nędzne leki wstrzykiwane dożylnie w obrzęknięte ręce, ale i równe, nędzne przydziały Jointu: 1/2 jajka w proszku, 1 dkg margaryny – skarby, których nie można było powierzyć konającym z głodu salowym nie dlatego, że nie były dostatecznie uczciwe, lecz dlatego, że nie można ich było narażać na męki pokusy.” (s. 55-56)
JA/ONI, II
„Po trzech tygodniach od zachorowania wróciłam do szpitala. Pierwszy tydzień leżałam na leżaku w ogrodzie szpitalnym, a potem po prostu wróciłam do pracy. Znów na oddział tyfusowy, na którym dzieci nie umierały. Tylko nie starczało dla nich łóżeczek i leżały po dwoje, czasem nawet po troje z plasterkami z numerkiem przylepionym do czoła. Gorączkowały i bez przerwy wołały pić. Nie, nie umierały na dur. Wypisywaliśmy je do domów śmiertelnie zmęczeni, bo codziennie przyjmowaliśmy po kilkanaścioro i tyleż trzeba było wypisać lub przesunąć z „podejrzenia” na „pewność”, a dokumentacja oddziału durowego była przecież pod nadzorem Niemców. Wypisywaliśmy je, aby umierały z głodu w domu lub wracały z obrzękami po łaskę cichej śmierci. Tak wyglądał każdy dzień.” (s. 60)
JA/ONI, II
„Abramek Federman „chorował na dziwną chorobę”. Tracił władzę w rękach i nogach, które ulegały przykurczom. Przychodził do niego neurolog, ale nie można było nic poradzić. Abram krzyczał. Krzyczał z bólu i bezsilności bezustannym wyciem, którego nie można było wytrzymać. Aż ktoś wpadł na pomysł, żeby w przykurczone palce włożyć ołówek i dać mu kartkę papieru. I Abramek ucichł. Nie tylko ucichł. Uśmiechnął się. A potem dostał jeszcze kredki. Rysował. Rysował z głowy, z pamięci – i to, co widział. I na tych obrazkach pewnego dnia zobaczyliśmy niemieckiego żandarma (?), który dawał dziecku… cukierki.
Rafałek Wichels. Trzylatek. Chyba z domu podrzutków, przywieziony jeszcze za „dobrych” czasów z powodu zapalenia płuc. Pyzaty, psotnik, śmiejący się prawdziwym śmiechem dziecka. Pieszczotliwie przytulał nam buzię do kolan i prosił: „Daj ciu-ciu”. Bawił się wszystkim, co mu wpadło w psotne rączki. Umarł na gruźlicę. „Zapalenie płuc” okazało się gruźlicą.
Aronek, którego nazwiska nie pamiętam, był synem rabina. Przyszedł do szpitala tak zawszony, że główka jego sprawiała wrażenie siwej. Dopiero z bliska widać było, że ta siwa czupryna rusza się. W „brudnym przyjęciu” ostrzyżony do gołej skóry przeżył głęboko utratę pejsów. Płakał i bał się ojca. Ale stary rabin, który przyszedł do szpitala, powiedział tylko: „Jak można było dopilnować dziecka, jeżeli pędzili nas cały tydzień, a teraz w tej jednej izbie jest nas 50 osób. Pan Bóg wybaczy ci, synku”.
Aronek nie mówił po polsku. Z trudem porozumiewałam się z nim tymi swoimi nędznymi pojedynczymi zdaniami, których nauczyłam się od dzieci po to, żeby z nimi porozmawiać. Aronek, wdzięczny za każdy uśmiech, za każde słowo, usiłował nauczyć mnie piosenki, którą śpiewała mu kiedyś mama. Kiedyś wieczorem, kiedy siedziałam w dyżurce i wypełniałam historie chorób, usłyszałam rozmowę dzieci o nas i nie o nas.
– Przecież oni nic nie rozumieją. Po co im opowiadać.
– Oni nie wiedzą, co to jest, że się nie ma już nic do sprzedania i nic do jedzenia i że to tak boli.” (s. 61-62)
JA/ONI, II
„Wszystkim dzieciom przyjmowanym do szpitala trzeba było pobierać krew na odczyny Vidala, Weila-Felixa. Dotyczyło to nawet tych z góry skazanych z gruźliczym zapaleniem opon mózgowych, które wtedy było jeszcze chorobą nieuleczalną.
Nie było to łatwe zajęcie. W obrzękniętych lub wyniszczonych rączkach nie dawało się wyczuć żyły.
Nauczyłam się pobierać krew z żyły jarzmowej na szyjce. Dlatego też przez moje ręce przechodziły wszystkie dzieci nowo przyjęte do szpitala. I zapewne dlatego dostąpiłam zaszczytu pobierania krwi u dzieci zagłodzonych dla Tosi Goliborskiej, która należała do zespołu badającego chorobę głodową.” (s. 63-64)
JA/ONI, II
„Wewnątrz szpitala do ostatnich miesięcy odbywały się co dwa tygodnie zebrania naukowe, na których omawiano ciekawe (coraz mniej ich było) przypadki, dyskutowano nad metodami leczenia, a nawet wygłaszano krótkie referaty teoretyczne. Na każdym oddziale dwa razy tygodniowo odbywały się obchody z dr Naczelną. Normalne, przedwojenne obchody, z referowaniem wszystkich przypadków po kolei, z dyskusją przy łóżku chorego.
A był taki jeden dzień, kiedy przygotowani do obchodu czekaliśmy w sali. Drzwi otworzyły się, weszła dr Naczelna [Anna Braude-Hellerowa – dop. AKR], a za nią z pistoletem wymierzonym w jej plecy Schrempf, za nim dwóch gestapowców. Szybko, bez słowa przeszli przez oddział. Myśmy stali. Ale tym razem na tym się skończyło.” (s. 64-65)
JA/ONI, II B
„Tego dnia umarła Felutka. Było to gdzieś jesienią 1941 r. Leżała już od pół roku na chirurgii, dorosła do trzech lat i była ulubienicą wszystkich. Mówiła: „Daj wańcuszek”, „Tocham ciebie” – śliczna i radosna, jak ktoś z dawnego świata, cieszyła oczy i serce. Chorowała na ropniaka opłucnej. Ciągłe punkcje nie pomagały. Chirurg zdecydował się na zabieg operacyjny i dziecko zginęło na stole. Wyszłam z oddziału gruźliczego na trzecim piętrze i zamierzałam zejść na dół, kiedy ktoś złapał mnie za rękę i pociągnął z całej siły na schody. To była dr Naczelna [Anna Braude-Hellerowa – dop. AKR]. Grzmiącym głosem krzyczała: – To nie lekarz, to rzeźnik. On nie ma co robić w naszym szpitalu. Zabił dziecko – głos jej się załamał. Spojrzałam – łzy toczyły się po twarzy naszej dyrektorki. Nie wypuszczając mojej ręki, biegła tak na sam dół, aż na parterze puściła mnie i wpadła do pokoju siostry przełożonej. W tym piekle szalejącej śmierci Naczelna płakała nad tym jednym zgonem, którego można było uniknąć.” (s. 65-66)
JA/ONI, II A (jesień 1941)
„To już była jesień 1941 r. Zdawało się, że nie ma nic prócz bezradności. Na łóżeczkach nie tylko po dwoje, ale i po troje, czworo dzieci. Jeżeli zdarzało się, że dziecko zdrowiało, często nie było już komu odebrać go ze szpitala. Dzień pracy coraz dłuższy, coraz większe zmęczenie pielęgniarek, które, same słaniając się na nogach, przemywały odleżyny, układały obrzęknięte ciałka na boku, „podawały leki”. Coraz częściej brakowało jedzenia, nawet tych głodowych racji. I był taki dzień, kiedy na sali „starszych dzieci” wygłodniałe szkielety rzuciły się na kocioł z zupą, przewróciły go, odpychając pielęgniarkę, a potem zbierały rozlane pomyje z podłogi, chłeptały je, wydzierając sobie kawałki zgniłej brukwi. Nasz „tradycyjny” kieliszek spirytusu przestał być symbolem czasów, które minęły, stał się środkiem znieczulającym, który pozwalał znów przylepić na twarz grymas uśmiechu i tak chodzić między dzieci. A dzień szpitalny nie zmieniał się. Naczelna [Anna Braude-Hellerowa – dop. AKR] trwała niezłomnie przy swoim. – Odprawa – obchód – teczki z historiami choroby, które coraz częściej prawie zawsze kończyły się notatką – zmarł o godzinie…” (s. 67-68)
JA/ONI, II D (wiosna 1942)
„Wczesną wiosną 1942 r. w salach stanęły prawdziwe łóżka z prawdziwymi materacami i na tych łóżkach była biała pościel i prawdziwe koce. Były nawet baseny i nocniki, i kubki, i miseczki. Więc cieszyliśmy się. Naprawdę. Pewnie nie zdawaliśmy sobie sprawy ze straszliwej ironii tych białych łóżeczek dla dzieci, które już za parę miesięcy…
A tymczasem pomimo białych łóżek i trochę większych przydziałów żywności z Jointu narastała bezsilność medycyny. Bo zaczęła się gruźlica, wszechwładna i panująca. I to było tak, że jak dziecko stawało na nogach po zejściu obrzęków głodowych i nawet zaczynało rozmawiać, wykonywało się odczyn Pirqueta. A ten odczyn – wypadał dodatnio. I chociaż nie było żadnych innych objawów gruźlicy, już było wiadomo, że to nie potrwa dłużej niż 6-8 tygodni. Więc już nie odsyłaliśmy tych dzieci na Śliską, na oddział gruźliczy, bo nie było po co. Tylko z początku jeszcze kładliśmy na innych salach. Dla czystego sumienia. A potem nawet to nie miało sensu.” (s. 74-75)
JA/ONI, II D (5 IV 1942)
„Poszłam na parter po swoje ubranie. Zobaczyłam, że w hallu są ludzie i białe fartuchy. To znaczyło, że znów są ranni, bo na „wasze” stoi „Frankenstein”. To był taki żandarm, który się bawił strzelaniem do dzieci jak do wróbli. Bo jak te dzieci wracały z żebrów przez dziurę w murze do getta, to wsuwały się do dziury jedno za drugim. A on czekał, aż ustawi się kilkoro, 4-5 „sztuk”, i wtedy strzelał i tym jednym strzałem załatwiał wszystkie. A jeżeli takie dziecko jeszcze jęczało, to przynosiliśmy je do nas do szpitala i przychodził dr Wilk, a czasem można było jeszcze odwieźć je na Śliską na chirurgię, czasem jednak już nie było po co.” (s. 83-84)
JA/ONI, III A (30 VII 1942)
„Ale nie było już szpitala na Śliskiej i nie było małego getta. A Tosia Goliborska już była poza gettem. I nie wiem, jak to się stało, że przyszła do nas tego rana, kiedy poprzedniego wieczora zabrali moją Mamę i ja całą noc szukałam pomocy, a o piątej rano poszedł na Umschlag dr Makower, który był lekarzem policyjnym, i powiedział, że wszyscy z wieczora poszli prosto do wagonów. Ja poszłam normalnie do pracy i była Tosia, a potem stanęłyśmy w oknie, a właściwie przy framudze, bo do okien strzelali, i patrzyłyśmy, jak ich prowadzą.
Więc przeszła dr Efros z tym swoim nowo narodzonym synkiem na ręku i dr Lichtenbaumowa z ustami otwartymi jak do krzyku. I szli, i szli, z wózkami dziecięcymi i jakimiś dziwnymi rzeczami, jakieś kapelusze i płaszcze, i garnki czy miski, i wciąż szli…
A potem nagle Renia Frydman złapała mnie za rękę i krzyknęła: – Moi rodzice! I Broneczka! – a ja powiedziałam jej: – Nie krzycz, bo żandarm spojrzał w naszą stronę…
I wciąż szli, szli i był taki upalny dzień, 30 lipca, i była taka cisza w powietrzu, bo nie było wiatru i powietrze stało.
Z Leszna, tam po drugiej stronie, wyjechała rollwaga, na koźle siedział młody mężczyzna w niebieskiej koszuli, zapalił papierosa i takim luźnym, szerokim gestem odrzucił zapałkę.
W domu na Żelaznej, tam po drugiej stronie, na balkon wyszła kobieta w kwiecistym szlafroku i podlewała kwiatki w skrzynkach. I chyba widziała ten pochód, ale dalej podlewała kwiatki.
A po tej stronie szli i szli, i nie było końca.
I tam byli starcy z siwymi brodami i małe dzieci, i kobiety w letnich sukienkach i płaszczach, i kobiety w jesionkach, i toboły, to wszystko na tę daleką drogę.
Tę rollwagę w słońcu i kobietę na balkonie czasem widuję we śnie.” (s. 85-89)
Bibliografia
– Henryk Makower, Pamiętnik z getta warszawskiego. Październik 1940-styczeń 1943, Opracowała i uzupełniła Noemi Makowerowa, Ossolineum 1987.
– Marek Edelman, Getto walczy. (Udział Bundu w obronie getta warszawskiego), Warszawa 1945.
– Adama Czerniakowa dziennik getta warszawskiego 6 IX 1939 – 23 VII 1942, oprac. Marian Fuks, Warszawa 1983.
– Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tłum. M. Salapska, Warszawa 1983.
– Adina Blady-Szwajger, I więcej nic nie pamiętam, Warszawa 2010.
– Tak naprawdę – w 1942 roku wyszłam z domu i nigdy do niego nie powróciłam. Rozmowa z Adiną Blady Szwajgier, [w:] Anka Grupińska, Ciągle po kole. Rozmowy z żołnierzami getta warszawskiego, Warszawa 2000.
– Adina Blady-Szwajger, I więcej nic nie pamiętam, Warszawa 2010.