WOŁÓWKA – targ (Plac Broni – między Stawkami, Pokorną i Inflancką)
Perec Opoczyński
ONI, II D (czerwiec 1942)
„Handlarze i przechodnie na Wołówce ujrzeli dziś wzruszającą do łez scenę dowodzącą żydowsko-polskiej przyjaźni.
Na chodniku przy Lubeckiego stała pobladła Żydówka, którą obejmowała i bez przerwy całowała jakaś chrześcijanka. Ta ostatnia, nie przestając tulić Żydówki, wołała: „Zandowa, Zandowa… żyjesz? Nie zastrzelili cię? Co widzą moje oczy? To ty, Zandowa!…” Kiedy chrześcijanka doszła już do siebie, powiedziała Żydówce, że tam u nich wszyscy mówili, że Zandowa zastrzelona… Już ją opłakali, i często wspominali, i zastanawiali się, gdzie też się podziały jej dzieci.
Wreszcie i Żydówka zaczęła opowiadać, jak udało jej się uniknąć śmierci. Po tym, jak ją złapali po tamtej stronie, trafiła do aresztu w gettowym więzieniu, a było to wtedy, gdy zatrzymanych rozstrzeliwali całymi grupami za murem. Po krótkim czasie dostała wyrok śmierci. Otrzymała go na piśmie. A kto miał taki papier, wiedział, co go czeka. Z biegiem dni coraz bardziej wrastała w nią śmierć. Zandowa spodziewała się, że już niebawem ją rozstrzelają. Właśnie wtedy przeprowadzono konfiskatę żydowskich futer, po której 700 więźniom darowano życie. I tak pani Zand ze Stawek (jej mąż jest w niewoli) po trzech miesiącach więzienia i codziennym gotowaniu się na śmierć została uwolniona. Chrześcijanka z tej ogromnej radości, że znów zobaczyła swoją sąsiadkę, z którą przez lata żyła w wielkiej komitywie, nie chciała już ani handlować, ani niczego kupować. Rzekła tylko, że musi czym prędzej wracać do domu, żeby powiedzieć mężowi, dzieciom i wszystkim dawnym sąsiadom ze Stawek, że Zandowa żyje…” (Pisma, s. 281)
ONI, I
„Każdego dnia stoi [jeden z mieszkańców Wołyńskiej 21 – Perele] na Wołówce i sprzedaje kurtki. Klepie się więc po udach: Ha, jak się ma głowę na karku, to ma się wszystko! I mieszkanie będzie miała nowe, i belki na opał, a komornego płacić nie będzie.
Starszy syn piekarza Brodskiego dostał się na „tamtą stronę” autobusem. Na Nalewkach stoją autobusy, które wożą do samego Białegostoku za dwieście złotych. Ale gdzie na Nalewkach? Na którym podwórzu? Komendant wie, gdzie. Też chce posłać swojego najstarszego syna autobusem, ale przemyśliwa nad lepszym planem – sam go odwiezie do Małkini pociągiem.” (Dom numer 21, s. 350-351)
ONI, I
„[…] zaraz po wybuchu wojny jęli goje szturmować żydowskie targi i bazary, takie jak Wołówka, Kercelak, rynek wolski, Nalewki, Franciszkańska, Grzybów. Nie ścigał ich teraz nienawistny wzrok ludzi z „Nara”, [nie tropiły ich oczy] endeckich studenciaków, którzy czatowali na [polskich klientów] z aparatami fotograficznymi, by [w ten sposób] ich odstraszać, wpisywać na czarne listy w gazetach. Handel wrócił. Dobrze się kupowało u wygłodniałego grosza Żyda. Wyprowadzano towary na polską stronę, a tam odbiorcami byli przede wszystkim chłopi. I tak oto jedni żyli z drugich, jak za dawnych, dobrych czasów.” (Goje w getcie, s. 399)
ONI, II
„[Handel starzyzną] To był od zawsze przywilej Wołówki. Teraz w ów handel wymierzono straszliwy cios. [Jego skutki odczuły] tysiące Żydów: domokrążców, szacherów, szmaciarzy. Ich kapitał zawsze wynosił kilka złotych, ale zawsze udawało się im jakoś zarobić na kawałek chleba dla żony i dzieci.
Teraz nie było już czym handlować. Domokrążcy marli z głodu. Zarobić mogli tylko ci, którzy zdołali dostarczyć gojom dobry garnitur, palto, wysokogatunkową bawełnianą lub jedwabną bieliznę, jedwabne albo aksamitne ubrania, futra, dobre buty i tym podobne.
Nad domokrążcami, a właściwie nie tyle nad nimi, ile nad starzyzną, zlitowali się później Niemcy, tworząc wielkie magazyny starych szmat i zaopatrując domokrążców, niczym urzędników państwowych, w przepustki i zielone opaski na ramiona. Pozwalały im one na swobodne poruszanie się nawet poza gettem. W zamian domokrążcy dostarczali Niemcom surowce: wełnę, bawełnę i wszelkie inne materiały, które mogły służyć celom wojskowym.
Na tych domokrążców z zielonymi opaskami spoglądano z zazdrością. Wielu z nich dobrze zarabiało, o wielu szeptano też, że żyją syto nie tyle dzięki starym szmatom, ile dzięki cennym rzeczom, które mają Żydzi. I to tych właśnie rzeczy domokrążcy nie wstydzili się wskazywać Niemcom…
Jednak zanim domokrążca stał się panem, nie tylko handel starzyzną leżał odłogiem. Musiały minąć długie targowe tygodnie, by Żydzi wpadli na pomysł przenicowywania starzyzny. Bieliźniarze jęli kupowali stare koszule, poduszki, prześcieradła, cięli je i szyli z nich nowe rzeczy. Krawcy i szewcy robili to samo z ubraniami i obuwiem. I tak oto na Wołówce handlowano dwoma rodzajami towaru – szmatami, które kupowali Żydzi, by je przerobić, i nowymi rzeczami, które sprzedawano gojom.
Pojawił się jednakże nowy problem – odcięcie Wołówki.
Stara Wołówka, która znajdowała się na rogu Stawek i nowej niedokończonej stacji autobusowej, została oderwana od getta. Żadnego innego placu na handel starzyzną, handel tak niezwykle istotny dla biedoty w każdej epoce, nie wyznaczono.
Zaraz po odcięciu targowiska handlarze stawiali swoje kramiki niedaleko starej Wołówki, na rogu Zamenhofa i Niskiej, ale ich stamtąd wyrzucono. Znaleźli miejsce postoju na Niskiej róg Lubeckiego, ale ich przepędzono. Cofnęli się na Lubeckiego, do rogu Wołyńskiej i Gęsiej, to robiono na nich ciągle obławy. Przychodzili Niemcy i polscy policjanci z gumowymi pałkami i tłukli niemiłosiernie, nie bacząc, czy biją kobiety czy mężczyzn. Zatrzymywali, strzelali niby to w powietrze, ale nieraz kogoś pozbawili życia. Kiedy jednak Niemiec się zreflektował i zaczął zarabiać na żydowskim handlu, na rogu Gęsiej i Lubeckiego oficjalnie wyznaczono nową Wołówkę. [Teraz] można z niej było ciągnąć odpowiednie zyski.
Brutalne akty na Wołówce, częste obławy, aresztowania i szykany prawie że przepędziły gojów z żydowskich targowisk. Getto było zamknięte, goj mógł wejść do niego tylko z przepustką, która u macherów, rozumie się, kosztowała dużo. W dodatku musiał znaleźć [przekonujący] pretekst, pod którym przekraczał granicę getta. Wejść, by [po prostu] kupować, oczywiście nie mógł. Kiedy pojawiły się jeszcze prześladowania, razy i strzelanina, wchodzenie do getta [zupełnie] przestało mu się opłacać.” (Goje w getcie, s. 402-3)
ONI, II
„[…] uczyniono wobec gojów rozmaite ustępstwa, przede wszystkim jeśli chodzi właśnie o getto.
Strażnicy zaczęli patrzeć [na rozmaite rzeczy] przez palce i nie tak bacznie przyglądać się przepustkom do getta. Gojom łatwiej było do niego wchodzić, a Żydom z niego wychodzić. Wojna z Rosją nie tylko zawładnęła wszystkimi zmysłami Niemca, ale też podpowiedziała mu chytrze, że trzeba być ostrożnym, żyć w pokoju z ludnością, na wszelki wypadek zjednać ją sobie.
Goje [chętnie] na to przystali. Na Wołówce codziennie widziało się ich setki. Wynosili z targowiska wszelkie dobra. Produkcja nicowanych ubrań, obuwia i bielizny kwitła jak rzadko. Ze starych watowanych kołder krawcy wyjmowali watę i szyli z niej ciepłe kaftany, spodnie zimowe, albo używali jej jako podbicia do kurtek i zimowych palt. To samo działo się z innymi rzeczami.
Goje, szczególnie młodzież, przyjeżdżali tramwajami, które zwykle nie zatrzymywały się w getcie. Młodzi wyskakiwali z nich w biegu. Za dobrą łapówkę nie czepiał się ich ani policjant, który zawsze jechał w gojskim tramwaju przejeżdżającym przez getto, ani konduktor, ani też żaden Niemiec.
Ci szajgece nosili lakierki, porządne kożuszki, a na palcach rąk złote sygnety. Rumiani, gładko wygoleni i dobrze odżywieni – krew z mlekiem. Młode gojki tak samo. Wiele z nich wyglądało jak chłopki – na licu okrągłe jak wysmażony pączek, po wiejsku pleczyste i fest obute. Chodziły szybko, jak doświadczone handlarki, od jednego żydowskiego kramu do drugiego i za bezcen kupowały to, co było najlepsze i najpiękniejsze.
Wieczorem na rogu Zamenhofa i Muranowskiej można było oglądać taką osobliwą scenę: setki gojów i gojek stojące rzędami z workami wypchanymi welurowymi, jedwabnymi i aksamitnymi sukienkami, ubraniami, drogą bielizną, obuwiem, dywanami i kołdrami. Czekali na ostatnie tramwaje, rzucając na wszystkie strony podejrzliwe spojrzenia – czy nie idzie jakiś Niemiec, czy nie ściga ich oko jakiegoś agenta. Usłyszawszy ostrzeżenie: „idzie”, natychmiast rzucali się do bram, kryli się na schodach, w korytarzach, żeby po minucie, kiedy Żydzi dali im znak, że już, że droga jest wolna, wrócić. Żyd, powodowany szczególnym poczuciem sprawiedliwości człowieka prześladowanego, widząc gojów kryjących się przed okiem agenta, uznawał za swój obowiązek pomagać im i ta pomoc była doprawdy wzruszająca.” (Goje w getcie, s. 404)
ONI, II
„Kiedy polskiemu handlarzowi czy handlarce udało się kupić u Żyda na Wołówce trochę towaru, który trafiał w gust chłopa, ogarniał ich, leżący w naturze ludu, zabobonny strach – żeby się tylko udało, żeby Bóg ich nie pokarał. Zaczynali więc szukać okazji do zrobienia jakiegoś dobrego uczynku, chcieli odkupić swoje przewiny i grzechy. Takim dobrym uczynkiem na Wołówce mogło być tylko danie jedzenia żebrzącemu i głodnemu żydowskiemu dziecku, dostatecznie mądremu, jak mądre są wszystkie dzieci, by pojawić się w odpowiednim momencie, kiedy gojka wzdychała, by się jej poszczęściło, i wysunąć chudą jak patyczek rączkę […]” (Goje w getcie, s. 405)
ONI, II
„Duża liczba dzieci, które przychodzą do tych instytucji [pomocowych], ma objawy suchot, część – innych chorób, a w niektórych przypadkach nawet szkorbutu – tej strasznej głodowej choroby, o której wiedzieli tylko ci skazani na dożywotnie więzienie aresztanci Szlisselburga w carskiej Rosji.
Szkorbut – szkorbut! Ale czy ta straszna scena ze Smoczej, w której chłopiec dwunastoletni siedzi na krześle postawionym na trotuarze, siedzi wpół leżąc, bo siedzieć prosto nie może, ponieważ szeroko rozpięta koszula pokazuje, że jest spuchnięty aż ponad pępek, a z rozdartego kroku wystaje spuchnięte jądro. – czy ten bolesny obraz lepszy jest od szkorbutu? Czy obraz dziewczyny na Nowolipiu, która siedzi i zbiera z siebie wszy, i wkłada je sobie z ponurym, tępym, idiotycznym spokojem do ust – jest mniej straszny od szkorbutu? I, w końcu, czy te bose, obdarte, pozostawione sobie samym dzieci na Wołówce w deszczowe, śnieżne, wietrzne listopadowe dni, które leżą jedno na plecach drugiego, aby się w ten sposób ogrzać, i żebrzą przy tym, jąkając się z przenikliwego, wstrząsającego ciałem zimna – lepsze są od szkorbutu?” (Dzieci na bruku, s. 432)
Emanuel Ringelblum
ONI, I
„Kwestia bezpieczeństwa na Wołówce [popularny bazar] została rozwiązana w bardzo prosty sposób: w miejscowej kawiarni siedzi umundurowany Niemiec. Otrzymuje on 100 zł dziennie i za to jest zobowiązany każdorazowo w razie próby rabunku udzielić pomocy.” (s. 144)
Bibliografia
– Perec Opoczyński, Dzieci na bruku, w: Tenże: Reportaże z warszawskiego getta, przekład, redakcja naukowa i wprowadzenie M. Polit, Warszawa 2012.
– Perec Opoczyński, Goje w getcie, w: Tenże: Reportaże z warszawskiego getta, przekład, redakcja naukowa i wprowadzenie M. Polit, Warszawa 2012.
– Perec Opoczyński, Dom numer 21, w: Tenże, Reportaże z warszawskiego getta, przekład, redakcja naukowa i wprowadzenie M. Polit, Warszawa 2012.
– Perec Opoczyński, Archiwum Ringelbluma. Konspiracyjne Archiwum Getta Warszawy, t. 31: Pisma Pereca Opoczyńskiego, oprac. M. Polit, Warszawa 2017.
– Emanuel Ringelblum, Archiwum Ringelbluma. Konspiracyjne Archiwum Getta Warszawy. t. 29: Pisma Emanuela Ringelbluma z getta, oprac. J. Nalewajko-Kulikov, Warszawa 2018.