Córka handlarza. Obrazek z czasów ostatniej epidemii w Warszawie
Józef Goldszmit

[Fragment][1]

 

Cieniom najukochańszej i najlepszej Matki, Anny Goldszmit, zgasłej dnia 12 grudnia 1867 roku, w dowód najgłębszej czci i przywiązania poświęca wdzięczny syn

 

Nad grobem Matki

Błogosławieni, co zasnęli w Panu,

Błogosławionaś i Ty Matko w niebie,

Co jak żniwiarkę – ze zżętego łanu,

Bóg Cię po spłatę powołał do siebie.

 

A tam – bujając nad światów przestrzenią,

Wśród gwiazd miliona, jasna jako one,

Lica się Twoje radością promienią,

Na skroni – świętych piastujesz koronę.

 

Wzrok Twój – zgaduje przyszłość tajemniczą,

Pierś – czerpie nektar ze żywota zdroju,

Dni Twojej chwały wiekami się liczą,

Choć jako chwile – spływają w pokoju.

 

I pełna dla mnie matczynej miłości,

Dłoń opiekuńczą rozciągasz nade mną,

Bym przez to życie szedł drogą prawości,

I w przepaść, chwiejny, nie upadł bezdenną.

 

Widzę Cię, widzę i w onej godzinie,

Gdy do snu śmierci zamykam powieki,

Szelest Twych skrzydeł do uszu mych płynie,

I Twej modlitwy słyszę głos daleki.

 

O, Matko! Matko! niech skrzydeł cień święty

W kraj promienisty chłodu mi udzieli,

A hymn anielskiej nuty niepojęty

W ostatniej chwili – pierś mą rozweseli.

 

Błagaj u Pana: niech, gdy kres mój padnie,

Z Tobą się, Matko! połączę stęskniony.

W czarze cykuty – życie ujrzę na dnie,

Żywotem wiecznym ubłogosławiony.

 

A teraz – wieńce róży purpurowej

Na grób Twój ścielę, o, Matko jedyna!

Błagając jeszcze, abyś do Jehowy

Korne modlitwy poniosła za syna.

Józef G.

Warszawa, 12 lipca 1868[2]

 

 

I

Na ściennym zegarze wybiła 1 po północy. Siedziałem w oknie i dumałem. Noc w wielkim mieście jakże magiczny wpływ na wyobraźnię wywiera! Upaja ona, przygniata niemal wielkością swoją, która już nie rozprasza się w drobnych szczegółach, ale ciemnością zlewa potężne masy murów w jedną całość, ulice między tymi brzegami z kamienia do nieskończoności wydłuża, a uiluminowawszy je dwoma ginącymi w dali szeregami gazowych płomyków, cichością wprowadza cię jakby w oczekiwanie jakiegoś średniowiecznego dramatu mającego się tutaj rozegrać, do czego jeszcze bardziej przysposabia odległy szczęk broni czuwającej straży.

Wiele już pisano o wdziękach nocy na wsi. Rozległe łany w falowaniu swoim, srebrzone światłem księżyca, ciemny bór w oddali się rysujący, pojedyncze drzewa i krzewy, malowniczo ugrupowane, z których niekiedy wybiega melodyjna piosenka słowika, a nad tym wszystkim kryształowe niebo i wielki księżyc poważnie i cicho po toniach jego płynący i gwiazd miriady, które pilnują spokoju na ziemi.

Obraz to poetyczny bardzo i słodko a tęskno do duszy przemawia. Lecz jeżeli powabną jest noc na wsi, to noc w mieście jest wielką.

Turkot, wrzawa, okrzyki, wołania, szybkie mijanie się ludzi, koni i wozów, oto akcesoria konieczne wielkiego miasta, które w imaginacji naszej tak się z nim zrosły, iż ich prawie oddzielić nie potrafimy. Kiedy więc po całodziennym takim gorączkowym niemal ruchu natura odniesie nad czynnością człowieka zwycięstwo, kiedy głęboka cisza zalegnie wszystkie tak pełne ruchu i wrzawy ulice i place, kiedy ostatnie echa dziennych głosów ucichną, skonają w powszechnym milczeniu, zawrót jakiś opanowywa cię na chwilę. Co się zrobiło z tym życiem, tak silnie się objawiającym? Gdzie znikły te różnorodne tłumy, przed chwilą tak ruchliwie biegające w tę i ową stronę, rozpychające się, wołające, rozmawiające? Gdzie znikła błyskotliwa świetność domów, podniesiona pełnymi blasku wystawami? Wszystkie te niespokojne obrazki zgasły, śćmiły się i ustąpiły miejsca poważnej i uroczystej ciszy. Tylko gdzieś w głębi tych gigantycznych mas kamiennych domyślasz się jeszcze życia, ale życia pulsującego inaczej już jak w dzień. Tam rodzina, tam spokój.

Takim strumieniem płynęła myśl moja. Nie sterowałem nią wcale. Poddałem ją tylko potędze wpływu tej nocy wielkiego miasta, a sama pobiegła naprzeciw tego tak wymownego milczenia, sama kąpała się we wrażeniach, jakich pełne były ciemności.

Nagle zbudził mię silny stuk w bramę i niewyraźnie dolatujące wołania. Nadstawiam bacznie ucha: „Ratunku! przez Boga! Mąż mój i córka na cholerę zasłabli” – te słowa, rozdzierającym wyrzeczone głosem, zdołałem wyraźniej rozróżnić. W wilię dnia tego zapisałem się do cholerycznych dyżurów i dzisiejszej nocy właśnie z obowiązku czuwałem. Porywam za czapkę i zbiegam do sali dyżurnych, w tym samym domu, w którym mieszkałem, będącej, wiedząc, iż powinnością moją nieść pierwszą pomoc nieszczęśliwym, zanim współtowarzysze uprzedzą doktora i na ratunek go wezwą.

II

Zastałem nieszczęśliwą w sali oczekującą pomocy dla chorej rodziny. Przerażona, zbladła, na wpół zaledwie, ubrana, posłużyć by mogła za model do statuy zalęknienia. Wargi jej zsiniałe drżały, oczyma niespokojnie rzucała na nas lub oglądała się za siebie, w stronę, gdzie był jej dom, gdzie straszliwa choroba groziła jej wydarciem wszystkiego, co ukochała na ziemi. Ręce jej i nogi tak osłabły, iż wracając, oprzeć się na mnie musiała, aby nie upaść. Dotąd w umyśle moim odtwarza się niekiedy cały ten obraz, jak sen fantastyczny, dotąd zarówno zajęcie i przykre budzi we mnie uczucie. Ta sala dyżurów ponurym światłem nocnej lampy oblana, wśród której przyparte do ściany świeżo zasłane łóżka, przygotowane do przyjęcia chorych, którzy by na ulicy zasłabli, i zdające się jakby przyzywać chorobę ta szafka w kącie z miksturami, octami, spirytusami i całym złowieszczym przyborem środków, o obecności straszliwej plagi i o potędze jej zarówno mówiących, ci ludzie siedzący i walczący w ostatnim wysiłku z bezsennością, która ich od kilku nocy już dręczy, ten głos grobowy starego Żyda, który ciszę dźwiękami psalmów Dawida przerywa, i na tym całym, wpół śpiącym, wpół ponurym tle jeden obraz z życia, z życia gwałtownie nawet rozekscytowanego, ale obraz, który bardziej jeszcze trwogą i dreszczem przejmował. Ta kobieta z załamanymi rękami, w nieładzie rozrzuconym włosem, okiem suchym, ale tak strasznie wymownym, wszystko to w najmniej wrażliwym wywołałoby jakieś uczucie.

Jeden z obecnych zerwał się na równe nogi i pobiegł po doktora, drugi wraz ze mną poszedł za nieszczęśliwą, zabrawszy z sobą parę flaszeczek z pierwszymi zaradczymi środkami.

III

Za zbliżaniem się kobiety do domu niespokojność jej rosła coraz bardziej. Chód jej był nierówny. To drżąc z niecierpliwości, wyrywała się i biec chciała do męża, to osłabiona niespokojnością i trwogą zwalniała kroku i bezwładnie wspierała się na ramieniu towarzysza. Chcąc ją nieco otrzeźwić, zacząłem rozpytywać o przyczyny choroby i jak dawno się ona objawiła. Dowiedziałem się, że córka zasłabła o 10 wieczorem, a mąż o 12, że jedli na kolację rzodkiew wczoraj kupioną, a potem jeszcze litościwa sąsiadka dała im parę ogórków, wiedząc, iż są tak biedni, że nigdy zbytku w jedzeniu nie mają.

– Jakże można być tak nieostrożnymi! – zawołałem. – Wiedząc, iż epidemia panuje, tak lekkomyślnie narażać się na niebezpieczeństwo.

– Eh! albo to jadło może szkodzić? Kto ma zachorować, to zachoruje. Komu Bóg przeznaczył być zdrowym, to choćby samymi owocami, jarzynami i wodą żył, to jeszcze zdrów będzie; kto zaś ma cholery dostać, to choćby najbardziej się wystrzegał, to dostanie – odparła kobieta.

– Jednakże, na tyle wypadków cholery, przy których byłem obecny, nigdy nie zdarzyło mi się widzieć, ażeby słabość zaszła bez przyczyny – dorzucił mój towarzysz z dyżuru.

– Łatwo to przyczynę wynaleźć, jak ktoś już zachoruje, ale darmo się trudzicie, jeżeli przekonać mię chcecie, że to ogórek lub szklanka wody zabija. Bóg tak chciał i koniec. Na równej drodze można nogę złamać.

Opryskliwy ton i niecierpliwość, z jaką odpowiadała, przy tym pewność, dowodząca, że przekonania jej w tym przedmiocie od dawna już były ustalone, jasno wskazały mi, że dalsza rozmowa do niczego by nie doprowadziła, bo źle zrozumiana religijność, przerodzona w jakiś zgubny fatalizm, zaślepiła nieszczęśliwą, która zresztą może prędzej byłaby posłuszną higienicznym przepisom, gdyby nędza nie kierowała nią w wyborze pokarmów, usuwając wszelkie inne względy.

 

Otóż więc dwa najgłówniejsze motywa wszystkich klęsk gubiących wszędzie lud prosty: nędza i córa jej, ciemnota. Gdzie zetkniesz się z nieszczęściem w tej klasie, pewno 90 na 100 razy o dwie te plagi straszliwe potrącisz.

Tymczasem doszliśmy do jakiejś dużej i porządnej kamienicy. Już tylko parę kroków mieliśmy zrobić, kiedy kobieta, wsparta na mnie, nagle wyrwała się i pobiegła naprzód, wołając: „Mój mąż, moja córka!”. Nieszczęśliwej zdawało się, że ktoś ją wzywał.

Poszliśmy za nią. Z samego wchodu uderzył nas tak przykry zaduch, iż jakby odepchnięci, cofnęliśmy się ze wstrętem. Lecz wnet przełamawszy w sobie to uczucie wspomnieniem na obowiązek i litość, weszliśmy. Zeszedłszy z kilku nadgniłych schodków, znaleźliśmy się w dość obszernej, lecz nadzwyczaj niskiej suterenie. Na ścianach jej baltazarowymi głoskami popisała wilgoć swoje ślady. Zaduch, zgnilizna, powietrze najgorsze, w stancji nieład, nieporządek, nieczystość; około łóżek z dwoma chorymi takie mnóstwo ciekawych sąsiadów, znajomych, że przecisnąć się trudno; wszyscy przybyli niby z życzliwości, a w istocie dla zaspokojenia jakiejś ciekawostki bezcelowej i próżniaczej, i oddechem swoim zatruwali bardziej jeszcze powietrze i tak już pełne najniezdrowszych miazmatów; w jednym kącie pokoju mnóstwo starej cuchnącej odzieży, dowodzącej, że chory jest tandeciarzem; w drugim – balie z pozostawioną w wodzie bielizną, ekshalującą przyjemniejsze jeszcze wyziewy. (Żona chorego była praczką). Oto całość, która od razu wszystkie zmysły moje uderzyła.

Niechlujstwo – to trzecia towarzyszka nędzy i ciemnoty.

Pierwszą moją czynnością było postarać się o zmniejszenie towarzystwa zapełniającego izbę. Pousuwali się widzowie, ale nie bez chwilowego przynajmniej oporu i okazując wyraźne znaki nieukontentowania. Pozostał tylko młody chłopak, około 19 lat mający, który siedział przy łóżku dziewczyny. Kiedym go wzywał, aby się wraz z drugimi oddalił, odpowiedział mi cierpko; „Ja jestem narzeczony Miriam, to pozostanę przy niej, chociażby sam doktór przyszedł”.

Wtedy dopiero przystąpiliśmy do chorych. Towarzysz mój rozlał po podłodze kwas fenilowy dla oczyszczenia powietrza, i dał dziewczynie, w której symptomata choroby dość były lekkie, nieco ciepłej wody i jakieś lekarstwo na wymioty, którego szybki skutek, jak się zdaje, bardzo się przyczynił do uleczenia jej; następnie – z pewną wprawą i znajomością rzeczy zajął się rozgrzewającymi nacieraniami dla starego, któremu kurcze sprawiały straszliwe boleści.

Niewprawną ręką pomagając memu towarzyszowi, podziwiałem jego zimną krew, odwagę i pewność siebie w wyborze środków. Krótki czas trwania cholery oznajmił go z nimi tak, iż nie wahał się ani chwili w ich doborze. Widocznie człowiek ten stworzonym był na doktora – a był starszym subiektem jakiegoś kantoru czy sklepu. Iluż to ludzi w ten sposób chybia swego powołania.

Tymczasem nadszedł lekarz ***. Obejrzawszy chorych, pokiwał głową w sposób bardzo znaczący, a kiedym go zapytał, czy rokuje jakie nadzieje co do wyzdrowienia tandeciarza: ,,Jutro z rana już myśleć będziecie o pogrzebie”, odpowiedział z cicha. Nieszczęśliwa żona przeczuciem poznała z twarzy naszej i przedmiot zapytania i odpowiedź, która była dla niej wyrokiem wdowieństwa; jednak przez wzgląd na chorych wysileniem woli powstrzymała łzy, gwałtownie cisnące się do oczu. Doktór następnie zbliżył się do łóżka dziewczyny. Wtedy dopiero zwróciła ona twarz swoją, iż mogłem się przyjrzeć lepiej rysom jej. Choroba, ile że krótka, nie pozostawiła na nich żadnych prawie śladów. Tylko lekkie gorączkowe rumieńce ożywiały nieco jej bladość i podnosiły wdzięki.

Czysto zarysowane kontury, czoło – prawie że prostokątne i broda lekko naprzód podana znamionowały silną wolę, energię i pojętność. Ale najwięcej wdzięku dodawały jej oczy czarne, pełne ognia, choć teraz nieco stłumionego fizycznym cierpieniem, i zdolne do okazywania miłości zarówno w jej najczulszych, najrzewniejszych objawach, jak i w uniesieniu gniewu, nienawiści i zazdrości. Zresztą drobne jej i wynędzniałe kształty wskazywały istotę słabowitą, efemeryczną, mało co ziemskim życiem, a więcej sercem i myślą żyjącą.

Wszystkie te spostrzeżenia teraz dopiero miałem czas zrobić, gdyż do czasu pierwszych zapytań doktora Miriam wciąż odwróconą była do ściany.

– Jak stara jest ta dziewczyna? – spytał doktór[3].

– Ona jest 16 lat stara – odpowiedziałem z przyciskiem, wiedząc ten szczegół od matki, i zdziwiony, że szanowny konsyliarz tak niemieckiego stylu używa. Ze spojrzenia, jakie rzucił na mnie, wyczytałem, iż domyślił się, jaka myśl kierowała moją odpowiedzią w tymże samym stylu sformułowaną.

Na wiadomość o bliskiej śmierci męża nieszczęśliwa kobieta, tłumiąca przez jakiś czas swą boleść, już głośnym płaczem gotowa była wybuchnąć, kiedy zwróciłem jej uwagę, iż to zaniepokoi Miriam, niewiedzącą jeszcze o grożącym tak bliskiem nieszczęściu. To ją cokolwiek uhamowało, tym bardziej gdy i doktór słowa moje potwierdził.

– A córka będzie żyć? – pytała głosem przerywanym tłumionymi łkaniami.

– O nią możecie być spokojni – odpowiedział doktór i wyszedł, przyrzekając swą wizytę na rano.

Pozostałem z mym towarzyszem, aby czuwać podczas nocy.

– Mamo! proszę mi pić dać – słabym głosem zawołało dziewczę.

Narzeczony podał jej kubek. Ale Miriam, spojrzawszy na osobę, od której kubek ten brała, odwróciła się nagle nazad do ściany, nie zaspokoiwszy pragnienia. Wtedy wziąłem szklankę z miętą i podałem jej. W oczach jej tyle wyczytałem ukontentowania, tyle tryumfu nad upokorzonym młodzieńcem, że zainteresowało mię żywo to przyszłe stadło, pod tak niekorzystnymi wróżbami skojarzyć się mające. Żadnego prawie baczenia nie dawałem dotąd na młodzieńca u łóżka chorej siedzącego. Teraz postanowiłem pilniej mu się przyjrzeć. Mimo pospolitych rysów twarzy był on dość przystojnym, tylko oczy biegające nieufnie i jakoś nienawistnie na ludzi patrzące odstręczać by mogły od niego wszystkich. Na jednę bowiem Miriam tylko kiedy patrzał, wzrok jego stawał się tak palącym, namiętnym, przenikającym, że zdawał się obejmować nim i przenikać na wskroś całą dziewczynę, a Miriam, spotkawszy się przypadkiem z tym wzrokiem, rumieniła się cała i gwałtownym, a pełnym niechęci ruchem odwracała ku ścianie.

Boleści i kurcze chorego wzmagały się z każdą chwilą. Twarz jego tak wielkie wyrażała cierpienie, iż towarzysz mój, stosownie do zalecenia lekarza, który wypadek ten przewidywał, postanowił złagodzić je ostrożnym użyciem chloroformu. Jakoż w istocie, pod wpływem tego dobroczynnego, choć bardzo niebezpiecznego środka, pacjent zaczął usypiać. Była już blisko 3 po północy. Matka łóżko swoje gościnnie odstąpiła narzeczonemu, a sama usiadła przy mężu ze szczerym postanowieniem czuwania nad nim. Jednakże znużenie, zmęczenie zarówno fizyczne, jak i moralne przeszkodziły jej w spełnieniu tego zamiaru. Wkrótce usłyszeliśmy równy jej oddech, dowodzący, iż siedząc, usnęła.

Poprzedzili ją jeszcze młodzi narzeczeni.

IV

Tak więc w całej suterenie pozostaliśmy tylko we dwóch czuwających: mój towarzysz dyżurny i ja. On – nieco już z bezsennością obeznany, ja – zajęty myślami nad moim nowym posłannictwem, które mię stawiało w możności poznania ludzi nie tylko takich, jakimi widzimy ich w życiu pozadomowym i w pełni sił, kiedy na każde ruszenie swoje, na każdą modulację głosu dać mogą baczenie i naginać je do okoliczności, ale wtedy nawet, kiedy powaleni chorobą, zgnębieni myślą o śmierci, już się nie kryją w sobie, bo tego rodzaju starania i troski byłyby za błahymi dla nich. Teraz dopiero mogłem studiować z jak największą, ile można, dokładnością życie człowieka w rodzinie, stosunki rodzinne w rozmaitych swych fazach, a nade wszystko ten najciekawszy moment krytyczny, to wielkie przejście, po którym pozostaje z człowieka już tylko glina – mniej niż obraz nawet, bo z obrazu tryska myśl jeszcze pełna życia, mówiąca o obecności, o przytomności osoby, którą przedstawia, podczas kiedy zwłoki zmarłego mogłyby tylko za wzór do statuy na jego grobowcu posłużyć; bo na zwłokach tych życie i śmierć zmarszczkami, siwizną, bladością wypisały całą swą historię. Dumania moje przerwało prozaiczne zapytanie mego towarzysza:

– Nie chce się panu spać?

– Mnie, bynajmniej. Nawet mi się nie nudzi… – odpowiedziałem z uśmiechem.

– Czy to mam brać za znak, że pan chcesz pozostać sam ze swymi myślami i życzysz sobie, abym mu nie przerywał.

– Nie, tej myśli nie miałem – odparłem, zmieszany trochę, że mię tak łatwo odgadnięto.– Sądziłem tylko, że panu się spać chce i dlatego mnie pan pytasz, abym go w czuwaniu wyręczył, a w potrzebie obudził.

– A! nie śmiałbym panu czegoś podobnego proponować… Bo gdybym się nie czuł w możności wytrwania noc całą, tobym się tego nie podejmował.

– Jednakże kiedy wszyscy śpią, to czuwanie jednego byłoby dostateczne? – zapytałem.

– Niewątpliwie. Ale gdyby ten jeden także, choćby mimowolnie, usnął, toby obaj wybornie reprezentowali miłosierdzie… A tak, jak obaj czuwamy, to jeden drugiemu usnąć nie pozwoli.

– Więc pan obawiałeś się, abym nie usnął?

– I sądzisz pan, żem dlatego przemówił?

– Być może, iż w części masz rację. Pan pierwszy dopiero raz próbujesz swej wytrwałości, więc chciałem rozmową trochę dopomóc nam obu do odpędzenia snu klejącego powieki, ale przede wszystkim chciałem pomówić z panem o tym pięknym pomyśle, prawdziwie ludzkim, do którego przeprowadzenia i my się w tej chwili przyczyniamy, a przede wszystkim użalić się na szczupłość funduszów, jakimi rozporządzają nasze choleryczne dyżury.

– I jakież są środki zwiększenia ich? – zapytałem.

– Nie do mnie należy wyrokować o tym. Jednakże sam fakt zasmuca mię mocno i rad bym był, aby ludzie, którzy mają dość czy to wpływów, czy osobistego majątku, szczerze zajęli się tą sprawą.

Podzielałem z całego serca życzenia mojego towarzysza i sam myśleć zacząłem, jakim by sposobem zainteresować ogół w tej kwestii, kiedy nagle chory ocknął się koło godziny 4 z rana, a natychmiast, jakby przez elektryczne oddziaływanie, zbudziła się żona jego, przez sen jeszcze czująca lekką zmianę w pozycji męża.

– Czy pragniesz czego, mężu?

Chory nadspodzianie okazał się tak mocnym, iż sam siadł na łóżku. Żona zerwała się z radości i podziwienia.

– Czy śpi Miriam? – zapytał handlarz.

– Śpi, ale mogę ją obudzić.

– Nie trzeba. Biedne dziecko chore, zmęczone, potrzebuje spoczynku i sił. Jak przez sen przypominam sobie, że doktór mówił, iż będzie zdrowa. Chciałem mu podziękować, ale tak cierpiałem, że nie mogłem słowa wymówić.

– Więc ty nie spałeś, mój mężu? A myśmy sądzili, iż leżysz bez przytomności.

– Czy jest tu Moszek? – pytał dalej chory.

Narzeczony Miriam wstał już i zbliżył się do łoża chorego.

– Jestem – cichym głosem powiedział.

– Moszku! twój ojciec był bardzo poczciwy człowiek. Z nim jeszcze umówiliśmy się, iż was z sobą połączymy. Później ojciec twój wkrótce przed śmiercią zbiedniał. Ja jednakże nie przestałem cię uważać za mojego zięcia, choć byłem daleko bogatszy od ciebie. Później pożar i kradzież zrujnowały mię tak, że córce mojej posagu dać nie jestem w stanie – wiesz o tym. Wiesz także o tym, iż małżeństwo odłożyliśmy do czasu, aż będziesz mógł zapracować tyle, aby dla was obojga wystarczyło. Wiem, iż jesteś zabiegłym i oszczędnym chłopcem i że dorobisz się mienia. Pamiętaj tylko, abyś szedł zawsze uczciwą drogą. Ja mam już tylko chwil kilka do życia. Najwyższy wysłuchał mej prośby wpośród cierpień gorąco do Niego zasyłanej i pozwolił przed skonem raz jeszcze z wami pomówić. Ale nie umrę spokojny, póki mi nie przysięgniesz, że względy majątkowe nigdy dla ciebie przeszkodą nie będą w zaślubieniu Miriam; że choćbyś miał większy daleko majątek niż ona, jednakże nie będziesz się wahał za żonę ją pojąć. Ja to przysiągłem przy łożu twego umierającego ojca – ty to samo przede mną umierającym poprzysiąż.

– Przysięgam! – zawołał Moszek i spojrzał na Miriam takim wzrokiem, że dziewica, głosem jego zbudzona, aż drgnęła pod tym wejrzeniem.

– Czy woła mię ojciec? – pytała.

– Moszku! pamiętaj o mojej żonie, aby jej nasze bractwo handlarzy regularnie po mej śmierci pensję wypłacało – mówił starzec. – A teraz… żegnam was… Miriam… żegnam cię… żono… tam…

I ręka jego podniosła się w górę, spojrzał na niebo i zamilkł nagle, strasznymi torturowany kurczami. Chwil kilka jeszcze na twarzy jego widać było okropną walkę. Cienie śmierci łamały się tam z resztkami ulatającego życia i jak obłok osłaniały oblicze. Kurcze wzmagały się widocznie i ustały, ścisnąwszy za serce. Starzec zrobił ostatnie, rozpaczliwe wysilenie woli. Słowa: „Szema Israel!”[4] wydarły się przerywane z zaciśniętych konwulsyjnie ust. Nagle ręka jego, dotąd dręczona kurczami, ściągnęła się gwałtownie ku sercu. Krzyknął. Krzyk ten, póki żyć będę, nie zatrze mi się w pamięci. Dźwięk jego dotąd brzmi w moich uszach i z żadnym innym porównać się nie da. W tej chwili chrapliwy oddech jego ustał, oczy kołem stanęły, całe ciało wyprężyło się, a lekka piana ukazała się na ustach.

– Umarł! – zawołała żona, która dotąd powściągając się, teraz głośnym załkała płaczem.

– Ojciec mój umarł! – krzyknęła Miriam i rzuciła się bezprzytomna prawie ku ciepłym jeszcze zwłokom.

W tej chwili w ciele objawił się ruch jakiś; matka zbladła i cofnęła się w walce między obawą a nadzieją; córka powstrzymała oddech i przyglądała się ojcu.

– Może jeszcze żyje? – spytałem z cicha mego towarzysza.

– Zobaczmy – odszepnął mi i w tej chwili zmaczał w zimnej wodzie prześcieradło, i wezwawszy pomocy mej, owinął nim zmarłego. Przez chwilę trzymaliśmy prześcieradło wraz ze złożonymi tam zwłokami w powietrzu zawieszone. Pod prześcieradłem widać było wciąż jakieś ruchy. Zauważyłem kierunek ich. Zesztywniałe od kurczów członki z wolna odzyskiwały swą elastyczność i bezwładnie zwisały ku ziemi. Najwidoczniej opadła głowa w ten sam sposób. Kiedy ruch ustał zupełnie, odkryliśmy prześcieradło …. Ciało było już zimne. Oczy – w chwili skonu otwarte, zamknęły się.

– Kiedyśmy owijali prześcieradłem, czułem jeszcze lekkie bicie serca – powiedział mój towarzysz. – Przez czas, jakeśmy nieboszczyka trzymali, kurcze rozwinęły się w nim nazad, jak węzły przez chwilę zbyt silnie ściągane. One to go zabiły, postępując od kończyn ku sercu, i teraz się rozchodziły odwrotnym porządkiem. Dokonały już swego.

Nie będę wam opisywał, kochani czytelnicy, rozpaczy pozostałych: wdowy i sieroty. Obrazy to aż nazbyt częste, ażeby je jeszcze, choćby w opisach, powtarzać; aż nazbyt smętne, ażeby się w nich lubować. Staraliśmy się wraz z moim towarzyszem pocieszyć je, o ile to było w naszej mocy. Dopomógł nam nieco lekarz, który wszedł w tej chwili i zapisał nawet jakąś uspakajającą receptę dla obu kobiet i nadto kazał im, a szczególniej Miriam, dzień ten spędzić w łóżku. Lekarz wyszedł, zajęty licznymi wizytami. Za nim cichaczem wyniósł się Moszek, który od chwili śmierci jak bezprzytomny stał w osłupieniu przy łożu zmarłego; a i nas zluzowali wkrótce znajomi sąsiedzi i sąsiadki, którzy przyszli złożyć na ziemi nieboszczyka i pocieszyć pozostałych po nim.

V

Nazajutrz po opisanych wypadkach siedziałem w elegancko umeblowanym gabinecie, z człowiekiem, który zamożnością swoją, wpływem, rozległymi stosunkami i niezmordowaną działalnością największą oddał usługę klasie ubogiej straszną dotkniętej klęską. Kiedy uniesiony młodzieńczym zapałem w jaskrawych barwach odmalowałem mu świeżo doznane wrażenia, uśmiechnął się smutnie i rzekł:

– Niedola ludzka – to rzecz jak świat stara. Daremnie miłosierdzie usiłuje z nią walczyć. Pojedynczo niejednokrotnie udało się całe nawet rodziny podźwignąć z nieszczęścia. Jednakże ani jedna instytucja, ani jeden zakład lub fundusz na dobroczynny użytek przeznaczony nie oparł się działaniu czasu. Prędzej czy później pierwotna myśl zostaje zmienioną, skrzywioną zupełnie, a najczęściej rzecz cała ginie bez śladu lub pozostawia ślady tak przelotne, iż dość jednej generacji tylko, aby się zatarły. W ogóle tedy dobroczynność indywidualna, rozpowszechniona i posunięta wysoko, moim zdaniem, wyższa jest od dobroczynności w przepisy ujętej, najprzód pod względem moralności, bo w niej nie dosyć jest obojętnie rzucić grosz składkowy – należy wiedzieć, gdzie i jak go rzucić. Prawdziwa nędza nie traci wstydu przez urzędowy stosunek z ludźmi, którzy są tylko zimnymi dystrybutorami powierzonego im funduszu, ale widząc dla siebie ratunek tylko w litości prywatnych, często przekłada nad niego i nad nieodłączne od niego upokorzenie pracę, choćby najcięższą, a to już bardzo wiele znaczy. Nadto wsparcie prywatne nie jest stałe, więc nie można, rachując na nie, rąk opuścić zupełnie. Człowiek nie oswaja się tak łatwo z myślą o żebraninie; a z drugiej strony, dający, jeśli są prawdziwie dobroczynni, to uczą się poznawać nędzę, życie klas uboższych; wśród dostatków nie zapominają o innych – słowem, z bardzo wielu względów, miłosierdzie objęte przepisami, litość z urzędu, współczucie na zimno nie liczy mnie do najszczerszych zwolenników. Jednakże przyznaję, że są wypadki, w których potrzebna jest koniecznie pomoc umiejętna, szybka, urządzona na większą skalę, której zaimponować niepodobna prawie, bo się spotka z takimi trudnościami jak np. tutaj. Jak pan mówisz, jeden człowiek z kolei kilka nocy bezsennych przepędził. To dowodzi braku ludzi. Czyżby u nas tak mało było osób zdolnych do poświęcenia? Nie, tylko pośpiech nie dozwolił wszystkich sił rozwinąć. Uskarżasz się pan na brak funduszu, krępujący działalność dyżurnych. I tu nie skąpstwo, ale nagłość potrzeby spowodowała te braki. Dowód więc, że jednak należy pomyśleć o czymś mogącym w przyszłości zapobiec podobnym wypadkom. Wiadomo, że co pewien czas cholera u nas się pojawia. Można by raz na zawsze urządzić coś na kształt kadrów wielkiej, porządnej i dobrze urządzonej pomocy. Kadry te mogłyby zapełniać się w chwili zjawienia się epidemii i w ścieśnionej kolumnie stawiać jej czoło; a w przerwach paroletnich zmniejszone do ile możności umiarkowanej liczby mogłyby nieść ratunek ludziom, dla których praca rąk własnych stanowi jedyne utrzymanie, a którzy z powodu choroby znajdują się naraz pozbawieni chleba. Zapewnić ludziom takim pomoc lekarską i chleb dla nich samych i dla ich rodzin przez czas choroby, zająć się pozostałymi po nich sierotami – to już byłoby wielkim dobrodziejstwem. Sądzę nawet, że biedni sami mogliby drobniutką choćby wnosić opłatę w tym celu, a już zyskaliby moralnie wiele, bo nie odbieraliby jałmużny, tylko zaoszczędzony własny grosz swój.

Rozumie się, że nie mówię tu o pomocy dobroczynnej dla biednych, żebraków, kalek, starców itp. – rzecz ta do innej kategorii już należy. Ludzie dla jakichkolwiek przyczyn wcale niezdolni do pracy korzystają ze stałej uorganizowanej pomocy dobroczynności, w naszym urzędowym tego wyrazu znaczeniu. Ja mówię tu o czymś w rodzaju Komisji Sanitarnej lub Komitetu Zdrowia, urządzonych na czas wojny wskutek traktatu genewskiego, tylko z zastosowaniem do codziennego życia, więcej daleko, choć nie tak od razu, przedstawiającego wypadków potrzeby ratunku jak wojna. Taka pomoc mogłaby rozporządzać pewną liczbą lekarzy i felczerów, mogłaby wydawać tanie dzieła traktujące o najprostszych środkach lekarskich w chwili pojawienia się epidemii, zanim zdąży przyjść lekarz, itd. itd. Wreszcie, nie mam ja zamiaru kreślić tak w rozmowie doraźnie planu instytucji, która dotąd u nas do nova insula utopia należy; chciałem tylko wskazać panu kierunek, w jakim, moim zdaniem, pracować ze skutkiem by można; chciałem mu wskazać myśl przewodnią, za którą, zdaje mi się, pójść należy, chcąc na tej drodze coś zdziałać. Bo jakkolwiek powiedziałem panu, że dotychczasowe próby dobroczynnych instytucji runęły pod ciężarem lat i nie przeżyły zbyt wielu wieków, jednakże ludzkość postępuje wciąż i być może, iż po wszystkich dotychczasowych próbach znajdzie się na koniec pomysł, który wszelkim odpowie nadziejom.

– Jednakże niepodobna zaprzeczyć, że i dziś dobroczynność bardzo wielkie oddaje przysługi.

– Zapewne. Nawet istotnie dobroczynne instytucje przybrały teraz tak kolosalne rozmiary i tak wielkimi rozporządzają środkami, że same sprawozdania już zdumiewają i radują człowieka na myśl o tylu łzach otartych, o tylu osłodzonych cierpieniach. Lecz właśnie ten nagły ich wzrost dowodzi, iż znalazło się mnóstwo filantropów, którzy czas swój, zdolności, majątki na ten cel obrócili. Olbrzymie usiłowania pojedynczych osób złączonych węzłem ustawy muszą też odpowiednie wydawać plony. Ale niech rzecz taż sama przejdzie w spadku do rąk ludzi obojętnych, którzy nią o tyle tylko interesować się będą, o ile przynosi im korzyści jakieś, czy to w pieniądzach wprost, czy też w zaszczytach złączonych z piastowaniem tego rodzaju godności, to całe owoce zabiegów dzisiejszych zmarnują się, plan działania skarleje, wszystko będzie się wlokło zaledwie, pozbawione sprężystości i ożywczego ducha, jakiego dać mogą nie przepisy, ale jeden tylko potężny czynnik – dobra wola. Wiesz pan, jakie przeszkody materialne krępują działalność naszego komitetu, a jednakże ilu ludzi zyskało już pomoc, od ilu odwrócono niebezpieczeństwo, nad ilu chorymi rozciągnięto opiekę! Dlaczego? Bo całą instytucję ożywia i ogromna energia, i czynność prezesa jej, pana prezydenta, popierającego całym wpływem swoim tę sprawę; bo między członkami jej znajdziesz pan ludzi tak pełnych zapału czynienia dobrego jak hrabia O. …Nie przeczę, że działalność ich znajduje silne poparcie w licznej klasie ludzi niewładających tak wielkimi środkami i mogących tylko osobiste swe poświęcenie przynieść na szalę. Ale tu jak w wojsku. Bez wodza dobrego najlepszy żołnierz niewiele przynieść może użytku.

– Jeżeli pan tak wielkie przywiązuje znaczenie do osób, do indywidualności, a tak małe do zakładów i fundacji dobroczynnych, to tego rodzaju instytucja, o jakiej mówiliśmy, mająca być przysposobieniem się do nowego powrotu choroby, nie przedstawia, według pana, żadnych prawie widoków.

– I owszem. Rzecz pewna, że wielkie klęski społeczne wydają ludzi z poświęceniem. I tu więc liczyć na to można! A bardzo ważnym jest, żeby w danym razie mogli znaleźć już drogę utorowaną i wszelką materialną pomoc nagromadzoną, bo wtedy, nie spotykając na każdym kroku nowych przeszkód, będą w możności w trójnasób tak wielką rozwinąć energię. A przez cały czas przerwy, jak powiedziałem, lubo działanie bardzo będzie ograniczone, jednakże, mimo szczupłości zakresu, nie będzie bez pożytku[5].

Gdyśmy tak rozmawiali, wszedł do salonu młody chłopak, około 20 lat liczący, bardzo miłej powierzchowności, ale z zapłakanymi oczyma, i grzecznie się skłoniwszy, podał panu *** jakiś pakiet z papierami.

– Czegożeś zapłakany? Lejbo – zapytał dobrotliwie pan ***.

– Wczoraj na cholerę umarł jeden z moich znajomych i dziś się o śmierci jego dowiedziałem.

– Któż to taki?

– Handlarz *. Umarł w wielkiej nędzy, pozostawiwszy po sobie wdowę i sierotę.

– Czy sierota nie Miriam ma na imię? – spytałem, przyglądając się uważnie młodemu człowiekowi.

– Tak jest – odpowiedział, czerwieniąc się pod mym spojrzeniem. Z twarzy jego wyczytać łatwo było, że chce mię o coś zapytać, ale uszanowanie dla pryncypała nie dozwoliło mu tego uczynić.

– To ten sam handlarz, u którego wczoraj byłem jako dyżurny – rzekłem do pana ***, odpowiadając na milczące zapytanie młodzieńca.

– Czy nie potrzebują pieniężnego wsparcia? – spytał pan ***.

Chłopak przez chwilę zdawał się zakłopotanym.

– Biedni są – odpowiedział, – ale dotąd o pomoc nie prosili.

– Tym więcej na nie zasługują – odrzekł bankier, poszedł do biurka, napisał parę wyrazów, następnie kartkę zapieczętował i dał chłopcu, mówiąc:

– Zanieś to panu kasjerowi.

Po czasie, którego użył na pisanie, wniosłem, że musi tam być zarazem instrukcja, w jaki sposób czyn miłosierdzia ma być spełniony.

Na twarzy chłopca objawiło się widoczne ukontentowanie.

– Widzę, że ci moje zlecenie sprawia przyjemność. …A więc spiesz się z jego wypełnieniem, a później wróć i zdaj mi z niego sprawę.

Chłopak wyszedł.

– Albo się bardzo mylę, albo młody ten człowiek jest zakochany w córce handlarza.

– Skądże pan wnosisz?

Opowiedziałem wczorajsze zachowanie się Miriam względem narzeczonego, a następnie zwróciłem uwagę bankiera na rumieńce, jakie pokryły twarz Lejby, kiedym go spytał o tożsamość osoby handlarza.

– Może pan masz rację; a radbym go widzieć szczęśliwym, bo zasługuje na to.

– Tym razem jednak, zdaje się, że los nie posłuży mu. Młoda dziewica pójdzie za wolą umierającego ojca, który na śmiertelnym swym łożu kazał poprzysiąc Moszkowi (takie jest imię narzeczonego), iż pojmie sierotę za żonę, choć jest od niego uboższa. Wprawdzie niechętną wydała się dziewica, ale naprzód, być może, iż był to chwilowy kaprys tylko; po wtóre, głos z grobu przemawiający nabywa wielkiej powagi i siły.

– To prawda, i w każdym razie Lejba powinien myśl o poślubieniu jej porzucić. Czy jako dobra córka pójdzie za wolą ojca; czy nawet zechce przełamać tę wolę, bo w takim razie, cóż będzie dla niej świętego? Jedynym prawem jej będzie własna jej namiętność; a z takiej żony trudno wiele dobrego wróżyć.

– Zapewne – odpowiedziałem. – I biedny Lejba już będzie musiał zrezygnować się chyba.

– A żal mi go, jeśli bardzo zakochany, bo miałem sposobność poznać go z bardzo dobrej strony i ocenić jego serce. Wiesz pan zapewne, ile wysileń robimy, aby przyjść w pomoc nieszczęśliwym, którzy od wylewu ucierpieli. Jednakże zanim któremu z powodziaków udzielimy wsparcie, przekonywamy się wprzód naocznie, czy na nie zasługuje, i w tym celu zwiedzamy domy na ulicach dotkniętych wylewem. Otóż wyobraź pan sobie moje zdumienie, kiedy wszedłszy raz do jednego z mieszkań na mojej liście będących, zastaję Lejbę poufale rozmawiającego z bardzo piękną dziewczyną. Lejba, widząc mię wchodzącego, zmieszał się nieco i skłoniwszy się, przedstawił swą stryjeczną siostrę. Spojrzałem na listę – nazwisko jej było takież same jak jego. Dowiedziałem się, że młoda dziewczyna mieszka przy starej i zniedołężniałej babce, którą utrzymuje swą pracą; że jednak nie zdołaliby opędzić się nędzy, gdyby Lejba nie przychodził im w pomoc. Fakt ten przemawia bardzo na korzyść młodego chłopca, dowodząc w nim serca i gotowości do poświęcenia się, bo fundusze jego samego bardzo są szczupłe.

Tu rozmowa nasza zwróciła się nazad do punktu wyjścia, i ja, otrzymawszy od pana *** obietnicę, iż pomyśli o tym, com mu powiedział, wyszedłem.

[…][6]

 

 

 

Przypisy

  1. Epidemia cholery szerzyła się w Warszawie na przełomie lat 1866 i 1867. Józef Goldszmit wspomniał ją po latach w korespondencji pisanej pod świeżym wrażeniem cholery w Lublinie („Izraelita” 1892, nr 38, zob. Nota biobibliograficzna). Czytamy w niej m.in.: „Przed dwudziestu pięciu laty silna bardzo cholera panowała w Warszawie. Byłem wówczas studentem byłej Szkoły Głównej i przyjmowałem czynny udział w ratunkowych komitetach. Straszne obrazy nędzy i choroby, gnieżdżącej się zawsze w najbiedniejszych sferach społecznych, natchnęły mnie były myślą napisania powiastki obyczajowej na tym smutnym tle pt. Córka handlarza. Z tego wydawnictwa pozostało mi kilkadziesiąt egzemplarzy. Posyłam zatem sześćdziesiąt sztuk takowych z prośbą, abyś Szan[owny] Redaktorze zajął się gorliwie ich sprzedażą dla wzmocnienia funduszu składkowego lubelskiego komitetu”. I dodał: „Pomnijmy na zalecenie, jakie rytuał nasz na obecne święta daje nam gwoli przebłagania gniewu Bożego: skrucha, modlitwa i miłosierdzie znoszą złowrogie wyroki”. O indywidualnej i zorganizowanej akcji ratunkowej, inicjowanej przez żydowskich mieszkańców Warszawy, pisano wtedy, tj. w latach 60., sporo w „Izraelicie”. Dowiadujemy się na przykład, że Żydzi utworzyli specjalne stowarzyszenie do walki z epidemią i okazywali się (wedle przytoczonej opinii) lepszymi chrześcijanami od samych chrześcijan; „miłość bliźniego nie tylko w księgach ich obszerne miejsce zajmuje, ale i w sercach” (Przegląd pism krajowych, „Izraelita” 1866, nr 33). Podobnie skomentowano przedrukowany list czytelnika z „Kłosów” zawierający pochwałę konkretnego przypadku pomocy udzielonej chrześcijaninowi przez wędrownego kramarza Fajwela jako „przykład pięknej miłości bliźniego” (w rubryce jak wyżej, 1867, nr 22). Zob. też informację o stowarzyszeniu wsparcia wdów i sierot po zmarłych na cholerę, która udzielała pomocy bez względu na wyznanie; zezwolił na jej utworzenie prezydent miasta, działała pod kierunkiem Jana Gautiera, gorliwego darczyńcy żydowskiego Domu Schronienia i zarazem członka WTD (H. G…n, Słów kilka o Delegacji wsparcia wdów i sierot po zmarłych na cholerę, „Izraelita” 1867, nr 18). Przedrukowane fragmenty opowiastki Józefa, zbliżone do reportażu, dokumentują udział autora w konkretnej akcji ratunkowej.
  2. Wiersz przedrukowany w kalendarzu „Warszawianin” 1885, s. 3–4; podpisany J. Goldszmit.
  3. [Przypis autora:] Autentyczne.
  4. Szema Izrael (hebr.), Słuchaj Izraelu, jedna z dwóch najważniejszych modlitw żydowskich. Pełni funkcję wyznania wiary. Zawiera trzy podstawowe prawdy judaizmu oraz trzy podstawowe przykazania. Mówi o wierze w jedynego Boga, nagrodzie i karze oraz o objawieniu. Nakazuje miłość Boga, poddanie się Jego woli oraz podporządkowanie prawu wyrażonemu w Torze. Jest pierwszą modlitwą, jakiej ojciec uczy dziecko, a także ostatnią, wypowiadaną przez umierającego na łożu śmierci.
  5. Zawarte tu rozważania na temat dobroczynności zdają się współbrzmieć z przewodnim wątkiem kazania Izaaka Kramsztyka o prymacie uczynków wypływających z serca nad filantropią zorganizowaną (Mowa miana przy otwarciu ochronki przy Domu Schronienia w roku 1863, „Kalendarz dla Izraelitów na Rok od Stworzenia Świata 5631”, Warszawa 1870, s. 79–84). O zaletach jednostkowej dobroczynności, wymagającej indywidualnych kontaktów z nędzą i nędzarzami oraz darzenia ich szacunkiem, wypowiadał się też Janusz Korczak we wczesnej publicystyce (zob. np. Czy to pomoc?, „Czytelnia dla Wszystkich” 1901; Nędza Warszawy, „Miesięcznik Kuriera Polskiego” 1901, zob. Dzieła, t. 3, vol. 1)
  6. Dalszy ciąg fabuły opowiada o perypetiach, jakie spotykają bohaterów (Moszek zostaje złapany na oszustwie, Lejbę podejrzewa się o romans), zanim zakochani osiągną swój cel.

Bibliografia

Biblioteczka Gawęd i Powiastek Żydowskich. Córka handlarza. Obrazek z czasów ostatniej epidemii w Warszawie skreślony przez Józefa Goldszmit, Warszawa 1868, s. 5–34.
Skład główny w księgarni Gebethnera i Wolffa. W drukarni Aleksandra Ginsa.