SĘDZIOWSKA 2

Władysław Szpilman

JA, VI C

„Zszedłem na półpiętro i zacząłem rozglądać się po okolicy, widziałem przed sobą jak na dłoni setki wypalonych małych, willowych domków, tworzących dużą wymarłą dzielnicę. W ogródkach wielu z nich znajdowały się groby pomordowanych mieszkańców. Sędziowską szedł czwórkami oddział cywilnych robotników z łopatami i kilofami na ramionach. Nie było przy nich nikogo w mundurze. Wiedziony nagłym odruchem tęsknoty za ludzką mową, podekscytowany niedawną jeszcze ucieczką, postanowiłem porozmawiać za wszelką cenę z tymi ludźmi. Zbiegłem szybko po schodach na dół i wyszedłem na ulicę. Oddziałek odmaszerował tymczasem już kilkadziesiąt metrów dalej. Dogoniłem ich. – Jesteście Polakami? Zatrzymali się. Przyglądali mi się zdumieni. Dowodzący oddziałem odpowiedział: – Tak. Co tu robicie? – Mówiłem z trudem i wzruszeniem po czterech miesiącach zupełnego milczenia, jeśli nie liczyć kilku słów zamienionych z niemieckim żołnierzem, który wziął ode mnie okup w postaci spirytusu. Będziemy kopać umocnienia. A pan, co pan tu robi? Ukrywam się. Dowodzący spojrzał na mnie jakby z odcieniem współczucia. – Niech pan idzie z nami – powiedział – będzie pan pracował, dostanie pan zupy…” (s. 163)

JA, VI C

„Tknięty przeczuciem czy raczej wiedziony wyostrzonym przez lata ukrywania się instynktem samozachowawczym, nie skierowałem się w stronę domu, na którego strychu była moja nowa kryjówka. Poszedłem do najbliższej willi, tak jakbym to w jej piwnicy miał schronienie. Kiedy stałem na progu wypalonych drzwi, obejrzałem się jeszcze raz – oddziałek maszerował, lecz jego dowodzący oglądał się co chwilę, obserwując, dokąd idę. Dopiero gdy znikli mi z oczu, wróciłem na mój strych, a raczej na półpiętro domu i zacząłem obserwować okolicę. Nie upłynęło dziesięć minut, a już cywil z opaską wrócił w towarzystwie dwóch żandarmów.” (s. 165)

JA, VI C

„Znów zaczęły mijać tygodnie beznadziejnej monotonii. Artyleria od strony Wisły odzywała się coraz rzadziej. Bywały takie dni, że panującej ciszy nie mącił nawet jeden jedyny huk eksplozji. Nie wiem, czybym wtedy się nie załamał i nie popełnił tyle razy planowanego już samobójstwa, gdyby nie gazety, w które owinięty był chleb od Niemca. Były świeże, czytałem je wielokrotnie, pokrzepiając się podanymi w nich wiadomościami o klęskach wojsk niemieckich, cofających się na wszystkich frontach coraz szybciej w głąb Rzeszy. Sztab w skrzydłach domu urzędował nie zmienionym trybem. Po schodach biegali żołnierze, często zaglądali na strych, wnosząc lub zabierając jakieś pakunki, ale mój schowek wybrany był bardzo dobrze; nigdy żadnemu z nich nie przyszło do głowy zaglądać na półpiętro. Przed domem, od strony alei Niepodległości chodzili bez przerwy wartownicy. W dzień i w nocy słyszałem ich przytupywanie na zimnie. Z mojej kryjówki wymykałem się jedynie w nocy, by przynieść wodę ze zniszczonych mieszkań, w których stały napełnione nią wanny. 12 grudnia widziałem oficera po raz ostatni. Przyniósł mi większy niż przedtem zapas chleba oraz pierzynę. Oświadczył, że opuszcza wraz ze swym oddziałem Warszawę, ale żebym nie tracił nadziei, bo już w najbliższych dniach powinno nastąpić natarcie Rosjan. Czy na Warszawę? – Tak. Jak więc przetrwam uliczne starcia? – spytałem zaniepokojony. Skoro i pan, i ja przetrwaliśmy przeszło pięć lat tego piekła, odparł – to widocznie jest nam pisane pozostać przy życiu. Trzeba w to wierzyć.” (s. 170)

JA, VI C

„Gdy tylko się rozjaśniło, zacząłem gorączkowo przygotowywać się do wyjścia na ulicą. Wdziewałem już na siebie niemiecki płaszcz, który dostałem od oficera, abym miał w czym chodzić po wodą, gdy nagle znów zaczęły miarowo stukać po bruku przed domem kroki warty. A więc wojska polskie i sowieckie wycofały się?… Zupełnie załamany opadłem na legowisko. Leżałem tak, gdy poderwały mnie nowe odgłosy. Nie słyszane od miesięcy głosy kobiece i dziecięce, spokojnie rozmawiające, jakby nic się nie działo, jakby po prostu jakieś matki szły z dziećmi ulicą na spacer. Postanowiłem za wszelką cenę zorientować się w sytuacji. Trwanie w takiej niepewności stawało się nie do zniesienia. Zbiegłem szybko po schodach i przez główne drzwi opuszczonego domu wyjrzałem na aleję Niepodległości. Był szary, mglisty poranek. Niedaleko, po lewej stronie stał żołnierz w mundurze z tej odległości trudnym do rozpoznania. Z prawej strony nadchodziła jakaś kobieta z tobołkiem na plecach. Gdy podeszła bliżej, zebrałem się na odwagę i postanowiłem ją zaczepić. – Proszę pani, proszę pani! – próbowałem przywołać ją półgłosem. Spojrzała na mnie, wrzasnęła z całych sił: „Niemiec!”, i rzuciła się do ucieczki. Równocześnie zwrócił na mnie uwagę żołnierz i niewiele się namyślając, oddał w moim kierunku serię ze swojego karabinu maszynowego. Kule uderzyły o ścianę tuż obok mnie. Poczułem na twarzy odłamki rozpryskującego się tynku. Bez chwili wahania wbiegłem schodami na strych i ukryłem się. (s. 174)

Bibliografia

– Śmierć miasta. Pamiętniki Władysława Szpilmana 1939-1945, oprac. J. Waldorff, Warszawa 1946.

– Władysław Szpilman, Pianista. Warszawskie wspomnienia 1939-1945, wstęp i oprac. A. Szpilman, fragm. pamiętnika W. Hosenfeld, posł. W. Biedermann, Kraków 2001