Krótki wypis z artykułu pt. Modernizm, „Tygodnik Ilustrowany” 1909, nr 3, s. 51 (Andrzej Karcz)
„Nie było bardziej nadużywanego i bardziej pustego wyrazu… Jeszcze pięć lat temu każda ekstrawagancja, każdy wybryk, każda nadzwyczajność – otrzymywały na chrzcie dziennikarskim miano modernizmu. Świętym i kaznodziejskim oburzeniem wrzały szpalty niektórych dzienników, nawołujących społeczeństwo do wojny krzyżowej z tą bestią apokaliptyczną, która pod sztandarami sztuki wkroczyła do naszego życia.
Nagle zamilkło wszystko.
Pierwsze konwulsje ruchu rewolucyjnego, pierwsze odblaski łuny, zwiastującej ogromny pożar, zmieniły nastrój do nie poznania.
Wysoko podniesiona fala opadła. Nikt nawet nie zauważył, że pozostało po niej wybrzeże, usiane pięknymi, różnokolorowymi muszlami, że został muł lekki, użyźniający.
Przestano mówić o modernizmie. Przestano w ogóle mówić o sztuce i naklejać jej etykiety.
Dopiero dzisiaj, kiedy wytrącone z równowagi życie zaczyna powracać do norm swoich i w dawne wlewa się łożyska, tu i ówdzie zaczynają się wszczynać nieśmiałe dyskusje na temat zagadnień artystycznych.
Wyraz modernizm na szczęście jednak zniknął z naszego słownika, a jeżeli go jeszcze czasami używamy, to już nie nadużywamy z pewnością”.
Natknąłem się na powyższą wypowiedź i ją „wypisałem” (z podkreśleniami autora) z krótkiego felietonu, przeglądając strony dawnego tygodnika. Jej autor, który podpisał się inicjałami „Z.D.”, świadek ówczesnych wydarzeń, relacjonuje – niejako „od środka” – burzliwe dzieje początków modernizmu w Polsce. Czy ogłasza zarazem jego koniec? Czy mówi o jego następstwach? Wobec nieprzewidywalności biegu wypadków i ze względu na zbyt krótki dystans czasowy ostatecznie odnotowuje tylko zewnętrzną stronę obserwowanego zjawiska: częstotliwość użycia wyrazu „modernizm”. Obca była mu myśl o tym, jakie nowe formy i jak szerokie znaczenia przybierze, a tym bardziej – jakie kłopoty w przyszłości będzie sprawiać…