Róg ulic LESZNO/ ŻELAZNA (wacha)
Karol Rotgeber
ONI, II
„Jeden z żandarmów, który zazwyczaj stał u wylotu ulicy Leszno – Żelazna, przezwiskiem Frankenstein, nie mógł, jak się sam wyrażał, spożyć niczego, aby uprzednio choć dziesięciu Żydów nie zgładzi. Toteż z przyczyną i bez przyczyny strzelał do przechodzących, kładąc trupem na miejscu. Inni żandarmi mu w tym sekundowali. Utarło się, że ów Frankenstein nie może strawić żadnego jedzenia, aby nie napić się krwi żydowskiej. Gdy nie miał pod ręką jakiegoś Żyda, celował, kładąc trupem, dodaną mu do asysty żydowską służbę porządkową”. (s. 84)
Rachela Auerbach
ONI, II C
„Dla charakterystyki tej grupy zjawisk trzeba jeszcze także koniecznie wspomnieć o – <Frankensteinie>. Mianem tym ochrzcili pewnego żandarma policjanci żydowscy , a w ślad za nimi przyjęli je wszyscy interesanci wylotów, szmuglerzy żydowscy i polscy , sami nawet koledzy niemieccy. Powierzchownością i postawą gość ten w niczym nie przypomina filmowego potwora […]. Jest to podobno człeczyna raczej niepozorny, niewysoki, o szczupłych plecach, wąskiej twarzy i długim nosie przy nieco tylko dziwniejszych, małych, niespokojnie biegających oczach. Ma on malutką słabość. Lubi strzelać do tłumu. Za każdym razem gdy ma służbę na wylocie Żelazna-Leszno – a zdarza się to prawie co trzeci dzień – są ofiary w zabitych albo ciężko rannych.” (s. 157)
JA, II C
„Jest to scenka widziana w przejściu koło <wachy> Leszno – Żelazna. Niedziela po południu. Coraz to mnożą się wypadki mordu, strzelania do przechodniów, do szmuglerów i nie-szmuglerów. Nie mija dzień i nie mija już teraz noc bez przelanej krwi bezbronnej. Postać żandarma niemieckiego na wylocie coraz większą otoczona grozą. Coraz straszniejszy staje się ten <buziebo> w hełmie i zielonkawym mundurze. I stoi taki wielkolud, stoi wielki i straszny, a u jego stóp, ledwo kolan mu sięgając i unosząc do jego twarzy zadarte dwie główki, para całkiem malutkich dzieci żydowskich . Może pięcio-, może najwyżej sześcioletnich. [Coś] mu tam tłumaczą, zapewne warszawską żydowszczyzną, z której on wyławia [zapewne] znajome niektóre dźwięki swojej mowy macierzystej. O coś go widać proszą, trzymając się za ręce i zadarłszy, a on próbuje widocznie zrozumieć, co mu tam u kolan szczebioczą. […] Stoją naprzeciw siebie, wielki buziebo i para malutkich dzieci żydowskich.” (s. 172-173)
Stanisław Gombiński
JA/ONI, II
„Przy wylocie zawsze ruch. Stoją posterunki policyjne – niemiecki, polski, żydowski. Żandarmi niemieccy, wszyscy przeciętnie brutalni – wśród nich jeden wysuwa się na czoło. Z twarzy przypomina bohatera popularnego filmu Frankenstein. Gdzie główną rolę upiora, człowieka-zjawy, grał Karloff. Buziaczek tego żandarma zjednuje mu przezwisko Frankenstein. Frankenstein cierpi na niedomagania trawienne, mówi, iż nie czuje się dobrze, jeśli „sobie” od czasu do czasu nie zabije Żyda czy Żydówki. Kuracja mu służy, lekarstwo stosuje regularnie, przynajmniej raz na tydzień…” (s. 40-41)
ONI, III A
„[…] cały ruch ludności – do 9 i od 17. Rankiem największy ruch na Lesznie, przy Żelaznej, to główny wylot z ghetta. Od 5 rano, kiedy wolno już chodzić, gromadzi się tu kilka tysięcy ludzi; to placów karze, tędy wychodzą i przychodzą. […] Ale dziś placówki zabierają jeszcze inny szmugiel, żywy szmugiel. Z każdą grupą, codziennie na stronę aryjską wybierają się mieszkańcy ghetta. Jedni – do krewnych, przyjaciół, na przygotowane już z góry siedziby; inni na niepewne losy, do jakiejś kilkudniowej „meliny”. Aby wyjść, aby wydostać się z tej matni. Wielu wpada w łapy hien, żerujących na tym pobojowisku, już wietrzących świeży łup, wielu, znacznie więcej – żyje. Jak długo? Nie wiadomo. Miesiąc, dwa, pięć, w lochu, w piwnicy, na strychu, ale uszli z życiem.”
Przy wylocie rano kręci się wielu ludzi. Widać też kobiety z małymi dziećmi, widać koło nich porządkowych. To eksport dzieci. Czeka po drugiej stronie przyjaciółka, sąsiadka, służąca dawna; umówili się telefonicznie czy porozumieli „grypsem”, teraz chodzi o to, żeby bagaż przerzucić na drugą stronę. Czeka się momentu właściwego. O, teraz jedna placówka wchodzi do getta, druga wychodzi, na wylocie gwar, zamieszanie, jedzie jakiś wóz – teraz. Porządkowy chwyta dziecko pod płaszcz, wybiega kilka kroków za wylot, niby krzyczy na kogoś, niby pilnuje porządku, niby woła kogoś – tymczasem z tamtej strony podsuwa się oczekujący, chwyta dziecko i uchodzi. Numer się udał; żandarmi i SS-man – obsada wylotu – nie zauważyli. Widział polski policjant; ale on nie powie. Czasem numer się nie udaje; to trudno.” (s. 88-89)
„Obecne getto ma jeden tylko bezpośredni wylot na aryjską stronę, jest to wylot „Dzika” – biegun północny. Druga brama, przy zbiegu Gęsiej i Zamenhofa, również obstawiona żandarmami, ale bez polskiej policji, stanowi granicę południową, nie prowadzi jednak na aryjską stronę, od tej granicy zaczyna się wielki pas ziemi niczyjej, no man’s landu, zajmujący dawne „duże” getto, wymarłe ulice, puste domy, rozwalone mieszkania, wyrwane drzwi, sprzęty porozrzucane po podwórzach i chodnikach, sklepy wyszczerzające rozbite futryny, drzwi i okna jak bezzębne szczęki – pejzaż gdzieniegdzie jest przerwany oparkanioną wyspą shopu.
Jeżeli dążący na stronę aryjską przekraczają bramę na Gęsiej, mogą kierować się do jednego z trzech wylotów, z tej strony położonych: Leszno – Żelazna, czyli wylot „Leszno”, Gęsia – Okopowa, czyli wylot „Okopy”, i Nalewki – Ś[wię]tojerska, czyli wylot „Leszno”. Ogółem więc są cztery wyloty na aryjską stronę, ponadto jeden wylot pośredni, wewnętrzny: Zamenhofa – Gęsia.
Od godz. 8 zaczyna się w getcie ruch placów karzy, największe nasilenie ruchu przypada w godzinach 6-8. Coraz jakaś grupa zmierza do bramy „Gęsia”, często grupa formuje się dopiero na placyku przed Gminą, przed domem [przy] Zamenhofa 19 [siedziba Rady]. Ruch, gwar, ubrani w najfantastyczniejsze okrycia, kobiety w chustkach na głowie, często w męskich spodniach, mężczyźni w czapkach – kapelusz wywołuje podejrzenia i uderzenia ze strony Niemców – wszyscy placów karze zwracają uwagę swą tuszą. Ale myliłby się, kto by przypuszczał, że otyłość ich jest naturalna. To jest otyłość sztuczna, handlowa: każdy i każda okręceni są pod bluzami i płaszczami przemyconą odzieżą lub bielizną, noszą na sobie fantastyczne ilości przedmiotów, przeznaczonych na sprzedaż.” (s. 122-123)
Abraham Lewin
ONI, II D (20.05.1942)
„Na Lesznie, przy Żelaznej, stoją dwaj 10-12-letni chłopcy, dość schludnie ubrani, i wpatrują się w okno wystawowe sklepu. Stoją zwróceni twarzami do wystawy i spokojnie sobie rozmawiają. Nadchodzą dwaj żandarmi, obaj podnoszą prawe nogi i z całej siły dają dzieciom kopniaka w pośladki. Należy pamiętać, że buty z cholewami teutońskich żołnierzy są mocno podkute.” (s. 57)
ONI, II D
„Po dłuższej przerwie Niemcy zaczęli dziś znowu łapać na roboty na Lesznie róg Żelaznej.” (s. 138)
ONI, II D (03.07.1942)
„Wczoraj, w środku białego dnia, również ulicami warszawskiego getta polała się żydowska i polska krew. W bramie na Lesznie róg Żelaznej słynny morderca Frankenstein zastrzelił żydowskiego młodego woźnego i chrześcijanina. Możliwe, że chodziło o przekazanie paczki z jednej strony na drugą. O godzinie 4 po południu doszło przy Orlej 4 do mordu na chrześcijaninie. Podjechała mała limuzyna, wysiadło z niej trzech ludzi: umundurowany Niemiec, drugi w cywilu i jeszcze jeden w wieku 40 lat, bardzo elegancko ubrany, w białych rękawiczkach, palił papierosa. Weszli do bramy i na górę po schodach. Oficer kazał człowiekowi usiąść na oknie, a potem strzelił do niego i zabił go na miejscu.” (s. 146-147)
Henryk Bryskier
ONI, II
„Otóż dla przykładu przytoczę wyloty na rogu Żelaznej i Leszna oraz na rogu Żelaznej i Grzybowskiej. Przytaczam obydwa wyloty, ponieważ stali tam Niemcy stale jako wartownicy i mieli bez przerwy okazję do zatrzymywania obok mijających Żydów. Zatrzymany przechodzień, niezależnie od wieku, musiał odbywać ćwiczenia pod postacią 25 dobrze wykonanych przysiadów z rękoma wzniesionymi do góry, trzymając trzy cegły, ułożone jedna na drugiej, lub musiał wykonywać tzw. żabki wojskowe (żabie skoki). Gdy Żyd odziany w długi chałat przykucnął i rękoma dotknął ziemi=, przyjmując ćwiczebną pozycję, można było łatwo się domyśleć, że zaplącze się w poły chałatu i wywoła spodziewany efekt u Niemców, domagających się tym skwapliwiej dokładnego wykonania rozkazu. W rezultacie wychodzono z opresji z pobitą twarzą, sińcami na ciele lub nadwyrężonym sercem. Po pewnym czasie wydano zakaz ‘czapkowania’, ale Niemcy przyjeżdżający z prowincji o tym zakazie nie wiedzieli lub nie chcieli wiedzieć, a ten, który miał nieszczęście spotkać takiego wrażliwego sadystę, ten oczywista więcej z tego zarządzenia nie korzystał…” (s. 97-98)
Leokadia Schmidt
ONI, III B
„Wszelki kontakt ze stroną aryjską został przerwany. Wylot wachy na Lesznie i rogu Żelaznej, akuratnie koło naszej fabryki, został zamknięty. Na teren fabryczny nikt, nawet najbardziej uprzywilejowany, nie został wpuszczony. Do 10.00 rano wszyscy mieszkańcy skoszarowanych domów mieli opuścić je i udać się na Miłą. Mówiono, że jest ogólne wysiedlenie.” (s. 93)
JA/ONI, III B
„Na rogu Leszna i Żelaznej, tuż obok wachy, na dany znak wszyscy się zatrzymują. Pada rozkaz: wszyscy mają oddać klucze z numerem mieszkania. Schultz daje je kilku żandarmom z wachy, by przejrzeli każde mieszkanie. Werskschutze pomagają. Na ulicy Schultz zażądał od swojej policji, by złożyła uroczystą przysięgę, że nie dopuszczą, by na terenie fabryki oraz skoszarowanych domów przebywał ktokolwiek bez numerka. Nasi domownicy postanawiają nie oddawać kluczy, bo w mieszkaniu pozostała moja siostra. Niech rozwalą drzwi. Wszyscy tymczasem, siedząc, czekają na ulicy. Długo trwał przegląd. Po pewnym czasie zaczęli wynosić ciała zabitych, między innymi trupa mężczyzny w doskonałych butach z cholewami. Werkschutz ściągnął mu buty i zamierzał ukryć je pod marynarką, ale czujny Schultz to zauważył. Odebrał buty, wymierzył policjantowi potężny policzek, po czym zerwał czapkę, co równało się z wyrzuceniem z werkschutzu.” (s. 103)
JA, IV A
„Następnego dnia rano miałam się przyłączyć do wychodzących z getta do pracy. Wszystko miało być załatwione z grupowym. Dziecko kazał mi wziąć na rękę i spokojnie przejść przez wachę na rogu Leszna i Żelaznej, tuż koło naszej fabryki.” (s. 141-142)
JA, IV A
„Po bezsennej nocy wstaliśmy bardzo wcześnie i zaczęłam się przygotowywać. Gdyby mi się udało przejść przez wachę [na rogu Żelaznej i Leszna], miałam przesiedzieć z dzieckiem do wieczora na klatce schodowej filii na Ogrodowej. Janina miała pomóc mi w ciągu dnia, odgrzewając u dozorcy jedzenie dla dziecka.” (s. 143)
Henryk Makower
JA, II A
„Na wiosnę 1941 r., w pierwszym roku istnienia warszawskiego getta, przyszła smutna wiadomość: Żydów z warszawskiego powiatu, mieszkających na zachód od Wisły, wysiedla się przymusowo do getta warszawskiego. […] Widywałem często te karawany wkraczające przez wachę, na rogu Żelaznej i Leszna, do swego nowego miejsca zamieszkania.” (s. 26)
JA/ONI, II A
„Róg Żelaznej i Leszna. Jest to miejsce, przez które odbywał się cały ruch między północą a południem getta. Już od początku istnienia dzielnicy żydowskiej tu było najwięcej bicia i znęcania się. Kiedy w listopadzie i grudniu 1940 miałem jeszcze przepustkę na <stronę aryjską>, chodziłem do dużego domu narożnego na Lesznie 84, gdzie mieściło się kiedyś <Collegium>. […] Było to bardzo blisko naszego nowego mieszkania na Żelaznej 78.” (s. 183)
JA, III
„Strona nieparzysta Leszna wyłączona została z getta. Tylko drobny ruch wewnętrzny <toebbensowców> został po stronie parzystej. Znikły tłumy ludzi przewalających się z Leszna na Żelazną do małego getta i z Żelaznej na Leszno – do dużego. Już dawno przestały omijać róg tramwaje opatrzone niebieska opaską. Żelazna-Leszno-Karmelicka-Dzielna-Zamenhofa-Gęsia-Nalewki-Muranowska-Zamenhofa-Gęsia-Smocza-Nowolipie-Żelazna-Leszno. Przestały w pędzie przejeżdżać riksze. Zniknęły budy omnibusów Kohna i Hellera.” (s. 186)
Emanuel Ringelblum
ONI, II A
„Grupa robotników żydowskich wraz ze swym szefem musiała się gimnastykować na rogu Leszna i Żelaznej.” (s. 168)
„Dziś na rogu Leszna i Żelaznej kazali mężczyznom i kobietom tańczyć, przygrywała orkiestra, która tamtędy przechodziła. Poza tym dużo gimnastyki.” (s. 180)
„Skrzyżowaniem Leszna i Żelaznej szedł elegant w meloniku, nie zdjął kapelusza, pobili go, zrzucili melonik, ale nie ukłonił się tamtym.” (s. 187)
„Zabawa w zabieranie chleba Żydom na rogu Leszna i Żelaznej i rozdzielanie go pomiędzy chrześcijan trwa nadal.” (s. 187)
Mary Berg
JA, II B
10.IX.41’: „To był upalny dzień. Wyszliśmy około czwartej po południu. Ulicami spiesznie szli ludzie z niezwykłym wyrazem obawy na twarzach. Na każdym kroku wyczuwało się napięcie. Kiedy dotarliśmy do przejścia na rogu Leszna i Żelaznej, zauważyliśmy, że cała dzielnica jest zupełnie wyludniona. Poprosiłam Harry’ego, żeby odprowadził mnie z powrotem do domu, lecz za późno: w tym samym momencie dostrzegliśmy w przejściu niemieckiego strażnika celującego do nas z karabinu. Wszystko we mnie zamarło, poczułam, że wybiła moja ostatnia godzina. Nogi zaczęły uginać się pode mną. Chłopcy chwycili mnie pod ramiona i śmiało zaczęliśmy przechodzić przez ulicę. Między łopatkami czułam pieczenie, jak gdyby ugodziła mnie kula. Rozpalona ulica skamieniała w ciszy. Znienacka rozległ się suchy trzask i wzdłuż środkowej części ulicy przeleciał pocisk; na szczęście minęliśmy już najniebezpieczniejszy odcinek. […] Kiedy podeszliśmy do przejścia na rogu Leszna i Żelaznej, zobaczyliśmy tam esesmana z kijem, którym bił po głowach wszystkich przechodniów. Wszyscy piesi musieli przebiec pod razami, gdyż nie było innej drogi z Leszna do „małego getta”. Zdołaliśmy jakoś ukryć się w tłumie przepychającym się przez przejście i szczęśliwie uniknąć ciosów. Wszyscy mijający bramę mężczyźni musieli zdjąć nakrycia głowy, by oddać honory Niemcom. Gdy to uczynili, esesman dalej bił ich po odsłoniętych głowach i wiele osób przeszło na drugą stronę z twarzami zalanymi krwią” (s. 167-169).
Adina Blady-Szwajger
JA/ONI, II B
„Nie pamiętam, jak przebiegały starania o uzyskanie budynku, ale tyle wiem, że gdzieś we wrześniu – październiku 1941 r. dowiedzieliśmy się, że część personelu przejdzie do gmachu szkoły na rogu Leszna i Żelaznej. Był to smutny, trzypiętrowy budynek tuż koło „wachy” – bramy w murach getta. Po drugiej stronie Żelaznej, połączone z gettem mostem, znajdowały się budynki Arbeitsamtu (Urzędu Zatrudnienia) i kwarantanny dla tych, którzy zetknęli się z durem plamistym.
W nowym szpitalu znajdowały się trzy oddziały.
Na pierwszym piętrze oddział zakaźny, którego ordynatorem był dr Makower, na drugim piętrze oddział wewnętrzny dr Heleny Keilson, zaś na trzecim piętrze oddział niemowlęcy pod kierownictwem prof. Hanny Hirszfeldowej.” (s. 68)
„Wobec tego, że dla szpitala na Lesznie nie było dość etatów, a Heli Keilson i mnie zależało na tym, aby się nie rozstawać, Naczelna formalnie zatrudniła mnie na etacie dezynsektora. Oznaczało to, że do moich obowiązków, poza normalnymi zajęciami na oddziale, należą dwukrotne w ciągu dnia oględziny personelu przychodzącego i wychodzącego z pracy. Ci, u których stwierdzono wszy odzieżowe lub głowowe, musieli przejść przez kamerę dezynsekcyjną. Praca ta, jakkolwiek przykra, dla mnie była bezpieczna, byłam po tyfusie plamistym, a na widok wszy byłam całkowicie zobojętniała. Były po prostu częścią rzeczywistości. Uważałam tylko, aby nie przenieść ich gdziekolwiek, ale ubrana byłam tak szczelnie, od stóp do głów, w kalosze, kombinezon, rękawice i czepek, że nie zdarzyło mi się nic przez cały czas pracy. Przed wejściem na oddział kąpałam się i przebierałam „na czystej stronie” w normalny strój szpitalny. Cóż, byłam jedną z najbardziej uprzywilejowanych osób w getcie! Codziennie dwukrotna kąpiel pod prysznicem.” (s. 69-70)
JA/ONI, II B
„Nie pamiętam daty, ale to było pod jesień 1941 r. Weszliśmy do budynku i zobaczyliśmy to miejsce, które miało być szpitalem. To były wielkie sale, zapewne dawne klasy szkolne, jakoś tak zbudowane wokół hallu, identycznie na każdym piętrze.
A w hallu stał długi stół z szufladami i tam pisaliśmy historie chorób. I nawet nie pamiętam, na którym piętrze była dyżurka lekarska, chyba na parterze. Wiem, że tam stała kozetka, na której się spało, jeżeli dyżur był taki, że można było spać. I jeszcze w takich oddzielonych kawałkach hallu były dyżurki (?), boksy (?) pielęgniarek. Na parterze była taka wielka sala czy wielki hali i tam potem był ten „punkt chirurgiczny”, gdzie znoszono dzieci postrzelone przez Niemców „na wasze”. A do izby przyjęć i do kuchni, i do komory dezynsekcyjnej wchodziło się jakoś od ogrodu, który wcale nie był ogrodem, tylko zwykłym podwórkiem i to chyba były sutereny. To wszystko jest już bardzo odległe i zamazane, tylko sale szpitalne, do których weszliśmy tego październikowego dnia 1941 r., będę pamiętała zawsze, bo ani przedtem, ani potem nie widziałam nic takiego, chociaż było powstanie warszawskie i widziałam zdjęcia z rewirów obozowych.
Te rewiry były jeszcze gorsze, tylko że to byli dorośli, a ja dorosłymi nigdy nie przejmowałam się tak jak dziećmi, chociaż dopiero teraz, gdy już jestem stara i chora, to wiem, że to jest zupełnie to samo.
Więc tam, w tych wielkich salach, na drewnianych pryczach, na papierowych materacach, bez pościeli, leżały dzieci przykryte takimi samymi papierowymi materacami. A w kątach sali stały wiadra blaszane, bo nie było ani basenów, ani nocników, a te dzieci miały „durchfall” – krwawą biegunkę głodową i nie mogły iść do ubikacji. Więc rano, jak się wchodziło, to te wiadra się przelewały i było pełno na podłodze, i był taki straszny zapach krwi i ropy, i kału. A na pryczach leżały szkielety dzieci albo ogromne, obrzęknięte bryły. I tylko oczy żyły.” (s. 70-72)
JA/ONI, II
„Wtedy Naczelna [Anna Braude-Hellerowa – dop. AKR] postanowiła stworzyć „matronat”. Nie patronat, nie komitet opiekuńczy, tylko właśnie matronat, czyli apelować do matek.
Kazała mi mówić do zebranych – byli to wszyscy ci, którym w getcie jeszcze się dobrze powodziło (pamiętam, że był Geppner [Abraham Gepner – dop. AKR] i przedstawiciel Jointu – Guzik [Dawid Guzik – dop. AKR], i jeszcze kilku innych). Nie bardzo wiedziałam, jak mam mówić do tych nielicznych jeszcze sytych i ubranych. I postanowiłam, że trzeba im unaocznić prawdę. Potem to się potoczyło samo.
Więc im powiedziałam o tym dziecku, które się rozebrało w mróz do naga na ulicy, żeby je wziąć do szpitala, bo do nas dzieci przychodzą już po to ostatnie, co możemy im ofiarować – po łaskę cichej śmierci. I opowiedziałam im o małej Ryfce, która chciała się bawić i tańczyć, a potem jeszcze o tym, że na tych pryczach umiera może mały Rubinsztajn albo Heine. I że ten szpital to jest Golgota, na której pod krzyżem upada mały Chrystus getta – po trzykroć niewinne, po tysiąckroć umęczone dziecko żydowskie. […] I zaprowadziliśmy ich na salę, chyba tylko jedną, ale to wystarczyło.” (s. 73-74)
JA/ONI, II D
„I wtedy wpadliśmy na pomysł, taki trochę z grand-Guignola, że przecież tym dzieciom odartym ze wszystkiego musimy spróbować przywrócić trochę uśmiechu.
Przyszła Marysia Natanblut-Hellerowa, synowa Naczelnej, która nie miała nic do roboty, bo była po AWF, i we dwie zaczęłyśmy próbować po południu „prowadzić świetlicę”. No tak, z początku w ogóle nie wiedziałyśmy, jak się do tego zabrać. Z maluchami to było łatwiejsze. Jak się je zbierało w jednej sali albo w hallu, to chętnie słuchały bajek, nawet tych o krasnoludkach, albo bawiły się w… dom. A w tym domu była mama i tata, i był stół, i świece się paliły, bo to był piątek i był na stole chleb i „stynki”. To były ich własne bajki o tym, że był chleb i stynki, i nigdy nie słyszałam, żeby wymyśliły coś o bułce czy szabasowej rybie – karpiu. A kiedyś gotowały zupę dla dzieci i w tej zupie były „prawdziwe” kartofle.
A ze starszymi dziećmi to w ogóle nie wiedziałyśmy, jak zacząć, bo przecież one były starsze od nas i mądrzejsze o cały wiek udręki i śmierć najbliższych. Więc na początku powiedziałyśmy im, żeby nam trochę pomogły bawić się z małymi, te, co chcą, oczywiście. I przyszło dwoje czy troje, a reszta z nas się śmiała, chociaż myśmy tego nie widziały. Ale któregoś dnia, a raczej którejś nocy, na dyżurze, siedziałam przy małej lampce w hallu i wypełniałam historie choroby, i wtedy usłyszałam rozmowę:
– One się bawią z dziećmi, myślą, że to…
– Że co?
– No, że to jest zwyczajne życie i że to są prawdziwe dzieci.
– Bo one chyba są jeszcze głupie.
– A może one nigdy nie były głodne?
– A może one mają stracha i wolą być z nami niż same?
– Wiecie co? Ja bym nawet chciała, żeby można było się bawić i jeszcze chodzić zwyczajnie po pokoju i śpiewać, ja lubiłam śpiewać.
– Zaśpiewaj, Fajgełe.
– Co wy, po nocy?
– A jutro?
– Może.
– To opowiedzmy sobie coś.
– Więc, jak moja siostra umarła i mama wyniosła ją, to już nie miała sił, żeby coś użebrać, i leżała tak i trochę płakała, ale ja też nie miałam sił wyjść, więc mama też umarła i ja strasznie chciałam żyć, i się modliłam jak tata przedtem, zanim go za bili, to mówił: „Szma Israel”, i ja też zaczęłam tak mówić i przyjechali po trupy. I zobaczyli, że ja jestem żywa, i przywieźli mnie tutaj i ja będę żyła.
– To może my też będziemy mówić „Szma Israel”?
Więcej nie słyszałam, bo spadła mi teczka z kartami i dzieci ucichły.
Więc następnego dnia, jak starsze dzieci przyszły patrzeć, jak się te małe bawią w dom, powiedziałam nagle: – Fajgełe, zaśpiewaj mi coś. – Dlaczego ja? – Bo ty tak wyglądasz, jakbyś umiała śpiewać. I Fajgełe zaśpiewała kołysankę. A potem zaczęłyśmy rozmawiać. I jakoś tak wyszło, że rozmawiałyśmy jak równe z równymi. Że my wszyscy boimy się tak samo i my też nie bardzo mamy co jeść, ale że jeżeli chcemy przeżyć, to musimy się starać żyć jak ludzie, musimy pozostać ludźmi, bo oni chcą z nas zrobić zwierzęta. Opowiedziałam im, jak na Śliskiej uczyliśmy się angielskiego, a potem wreszcie już tak jakoś, że one są młode i powinny przeżyć, i nie wolno im zapomnieć, że kiedyś umiały się śmiać.” (s. 75-80)
JA/ONI, II D (III-5 IV 1942)
„ I wreszcie postanowiliśmy wspólnie, że urządzimy koncert na Święta Wielkanocne.
Urządziliśmy koncert. Marysia napisała jakąś bajkę do inscenizacji, nie pamiętam już jaką, a ja z nimi zainscenizowałam piosenkę „Oifdem pripeczok”. I to Fajgełe była rabinem i śpiewała, i kazała dzieciom „robić to, co ona”, i pokazywała im kroki tańca. A maluchy, przebrane za chłopaczków z chederu, tańczyły taniec chasydzki. I jeszcze były jakieś ciasteczka z marchwi czy brukwi i sztucznego miodu.
Dzieci się bawiły i śmiały, a ja już wiedziałam, że śliczna Fajgełe z głosikiem jak skowronek ma dodatniego Pirąueta, więc to już była sprawa tygodni. Ale śmiałam się tak „wesoło”, że łzy mi ciekły, i dzieci wołały: „Pani się popłakała ze śmiechu”.
To była ta ostatnia Wielkanoc 1942 roku.” (s. 80)
JA/ONI, II D (5 IV 1942)
„Tego samego dnia jeszcze miałam dyżur w bramie na informacjach. Tam siadywałam wieczorami i takie różne panie doktorowe przyjmowały „paczki”, a ja miałam przed sobą informacje z oddziałów i mówiłam rodzinom o chorych, jak się czują i czy żyją. Bo na oddział tych ludzi obdartych i zawszonych nie można było wpuścić.
No i właśnie tego dnia przyszła sześcioletnia Ryfka, która miała jeszcze w domu ojca, a w szpitalu starszego brata i trzyletnią siostrę. A matki już nie miała. Ta trzyletnia siostra zmarła. – Ryfka – pamiętam, powiedziałam – tę paczuszkę dla siostrzyczki zabierz, bo ona już nie żyje. A Ryfka podniosła na mnie te swoje czarne oczy, takie bez dna, i powiedziała:
– Bo jak CZŁOWIEK musi uprać i sprzątnąć, i ugotować, to nie starcza mu czasu i ja nie dopilnowałam dziecka. – I ten „człowiek”, okutany w łachmany, odwrócił się i odszedł starczym, człapiącym krokiem.
Poszłam na parter po swoje ubranie. Zobaczyłam, że w hallu są ludzie i białe fartuchy. To znaczyło, że znów są ranni, bo na „wasze” stoi „Frankenstein”. To był taki żandarm, który się bawił strzelaniem do dzieci jak do wróbli. […]
Tego dnia był taki mały chłopak, może ośmio-, może dziesięcioletni, i miał postrzał wątroby i nic mu nie można było pomóc, a ja jakoś tak przypadkiem stanęłam przy nim. Wtedy akurat otworzył oczy i spojrzał na mnie, i wyciągnął rączkę, w której ściskał 50 groszy. Powiedział: „Daj mamie” – i umarł.
Więc taki był ten mój wielkanocny wieczór na Lesznie.” (s. 80-84)
JA/ONI, II D
„Tylko jeszcze pamiętam sprzed akcji, jak Renia Frydman, która była ze mną z jednej szkoły i pracowała jako pomoc pielęgniarska, zachorowała na tyfus plamisty i leżała na pierwszym piętrze u dr. Makowera. Ciężko chorowała i przez parę dni nie mogła oddać moczu. Aż raz jej się przyśniło, że Hela Keilson jako anioł „zrobiła za nią siusiu”.
Wtedy obudziła się i oddała mocz.” (s. 84-85)
JA/ONI, II D
„Ten cały okres to jest tak jakby jedna noc albo jakiś ogromny cień, który wszystko ogarnął – niczego nie potrafię sobie przypomnieć po kolei. To są tylko obrazy, które się na siebie nakładają, i wiem, że tak było, ale co i kiedy? I tak jak w narkotycznym śnie myśmy dalej prowadzili historie chorób, chociaż już nie było żadnego porządku, bo został do nas przeniesiony szpital ze Śliskiej i znów byliśmy wszyscy razem, tylko dzieci nie było tak dużo, bo część zabrali rodzice, oczywiście tylko te, które miały rodziców.” (s. 85)
JA/ONI, III A (30 VII 1942)
„Ale nie było już szpitala na Śliskiej i nie było małego getta. A Tosia Goliborska już była poza gettem. I nie wiem, jak to się stało, że przyszła do nas tego rana, kiedy poprzedniego wieczora zabrali moją Mamę i ja całą noc szukałam pomocy, a o piątej rano poszedł na Umschlag dr Makower, który był lekarzem policyjnym, i powiedział, że wszyscy z wieczora poszli prosto do wagonów. Ja poszłam normalnie do pracy i była Tosia, a potem stanęłyśmy w oknie, a właściwie przy framudze, bo do okien strzelali, i patrzyłyśmy, jak ich prowadzą.
Więc przeszła dr Efros z tym swoim nowo narodzonym synkiem na ręku i dr Lichtenbaumowa z ustami otwartymi jak do krzyku. I szli, i szli, z wózkami dziecięcymi i jakimiś dziwnymi rzeczami, jakieś kapelusze i płaszcze, i garnki czy miski, i wciąż szli…
A potem nagle Renia Frydman złapała mnie za rękę i krzyknęła: – Moi rodzice! I Broneczka! – a ja powiedziałam jej: – Nie krzycz, bo żandarm spojrzał w naszą stronę…
I wciąż szli, szli i był taki upalny dzień, 30 lipca, i była taka cisza w powietrzu, bo nie było wiatru i powietrze stało.
Z Leszna, tam po drugiej stronie, wyjechała rollwaga, na koźle siedział młody mężczyzna w niebieskiej koszuli, zapalił papierosa i takim luźnym, szerokim gestem odrzucił zapałkę.
W domu na Żelaznej, tam po drugiej stronie, na balkon wyszła kobieta w kwiecistym szlafroku i podlewała kwiatki w skrzynkach. I chyba widziała ten pochód, ale dalej podlewała kwiatki.
A po tej stronie szli i szli, i nie było końca.
I tam byli starcy z siwymi brodami i małe dzieci, i kobiety w letnich sukienkach i płaszczach, i kobiety w jesionkach, i toboły, to wszystko na tę daleką drogę.
Tę rollwagę w słońcu i kobietę na balkonie czasem widuję we śnie.” (s. 85-89)
JA/ONI, III A
„A potem dalej przychodziliśmy do szpitala, często nocowaliśmy w szpitalu, bo ciągle łapali na kolejnych ulicach.” (s. 89)
JA/ONI, III A (6 VIII 1942)
„A potem jeszcze raz staliśmy tak we framudze okiennej i patrzyliśmy, jak Żelazną w stronę Nowolipek idzie Korczak ze swoimi dziećmi. Podobno to było 6 sierpnia, ale ja tego nie pamiętam, bo myśmy dni nie liczyli.” (s. 89-90)
JA/ONI, III A
„Potem już prawie nic nie pamiętam. Bo przyszli Niemcy i wywieźli dzieci na Umschlag. Przenieśli szpital. A Naczelnej powiedzieli, że ma przeprowadzić redukcję personelu. A ja wiedziałam, że tam z Nią jest Arik, i pomyślałam, że mnie ta redukcja nie dotyczy, a jednocześnie pomyślałam, że mnie przecież jest zupełnie wszystko jedno, jak dzieci zabrali. Tylko myślałam o tym, że trzeba, żeby wszystko było w porządku, więc usiadłam w hallu i kończyłam dokumentację, żeby ci, co pójdą na Stawki, wiedzieli, co i jak. A potem poszłam do dyżurki i przebrałam się w nocną koszulę. Tę samą różową koszulę, którą zabrałam z obrabowanego pokoju na Lesznie. I położyłam się do łóżka, bo przecież wiedziałam, że już nikt tam dyżurować nie będzie. W apteczce była tylko jedna fiolka luminalu. To było mało. Ale na stole stała butelka wódki, a właściwie trochę wódki na dnie. Pół szklanki. Nalałam tę wódkę do szklanki. Pomyślałam, że to razem powinno wystarczyć. Połknęłam luminal – 10 tabletek, tyle było w tej fiolce – i duszkiem wypiłam wódkę. Było mi dobrze. Trochę mdliło, ale nie bardzo. Już chciało mi się spać. Potem przyszła Hela Keilson, a ja jeszcze nie spałam i ona zapytała: „Coś ty zrobiła?”, bo zobaczyła tę pustą fiolkę. Odpowiedziałam, że wszystkie historie chorób doprowadziłam do końca i odłożyłam na miejsce, i wtedy ona zaczęła krzyczeć, już było więcej ludzi w tej dyżurce, wzięli mnie mocno za rękę i wyprostowali, żeby można było wkłuć się do żyły, a ja krzyczałam: „Zostawcie mnie w spokoju, bo przecież wszystko się skończyło – już nie trzeba”. I potem poczułam ukłucie, usłyszałam jakiś dzwonek i koniec, więcej nic nie pamiętam. Dopiero potem się dowiedziałam, że Hela Keilson wzięła do strzykawki dwa razy tyle kardizolu co glukozy, bo w zdenerwowaniu pomyliła ampułki i to był wstrząs kardiazolowy. Więc już więcej nic nie pamiętam ze szpitala na Lesznie.
Dopiero po trzydziestu siedmiu latach jak czytałam, co Marek [Edelman – dop. AKR] powiedział, dowiedziałam się, że to on mnie wyniósł w tej różowej koszuli.” (s. 90-91)
JA, IV B (25 I 1943)
”I poszłam. Z placówką.
25 stycznia 1943. Rano.
[…] Przeszłam przez „wachę” – bramę w murze – niekontrolowana w tłumie „placówkarzy”, którzy szli do pracy w fabryce po aryjskiej stronie. Nie pamiętam dokładnie, która to była brama, ale chyba ta na rogu Leszna i Żelaznej. Tak, chyba tam, bo znalazłam się od razu w tłumie kłębiącym się na skrzyżowaniu ulic. […] Po prostu wmieszałam się w tłum. To musiało być na Żelaznej, bo bardzo szybko znalazłam się na Złotej. Tam mieszkała pani Maria Zarębianka, córka starej piastunki mojej matki, bardzo z Mamą zaprzyjaźniona. Do niej poszłam tego pierwszego dnia.” (s. 132-134)
Ita Dimant
JA/ONI, IIIA
[29.07.1942] „Środa – 29 lipca. Już tydzień minął, odkąd piekło się nad nami rozpętało. (…) Jedzenia się nie dostarcza do getta, tylko koło wylotu na Lesznie kwitnie jeszcze szmugiel. Ludzie tam stoją z resztkami swego mienia, z ostatnią poszwą i ręcznikiem, z czymkolwiek się da. Z aryjskiej strony wchodzą ryzykanci, kupują to za grosze i przynoszą trochę żywności, za którą wyznaczają horrendalne ceny. Kilo masła dochodzi do trzystu-pięciuset złotych, chleb do sześćdziesięciu – stu złotych za kilogram. Któż to powiedział, że tylko Żydzi mają monopol na paskarstwo?” (s. 55)
[09.08.1942] „Chłopcy chodzą do wylotu na Leszno i kupują od wracających z placówek po aryjskiej stronie chleb, kartofle i masło – ostatnio na czterysta złotych kilogram. Chleb osiemdziesiąt-sto złotych, kartofle do dwustu złotych metr. Narażają się przy tym bardzo, ale my i pół domu na razie nie głodujemy!” (s. 67)
[10.08.1942] „Spotkali przypadkowo towarzyszkę Abego z kibucu, która przewozi do Częstochowy, Piotrkowa i okolicy swoich towarzyszy i towarzyszki. Sama wygląda niezupełnie na Aryjkę, ale ma polski dowód i odwagę. Właśnie dziś wyszła wylotem na Lesznie z piątką dziewcząt.” (s. 69)
[11.08.1942] „W domu pod 24. panuje zamęt i podniecenie. Teraz lada chwila opróżnią ten dom jak i inne. Nie ma już ,,ochroniciela”, a reszta policji w nim jest za mała. Mamy dziś wyjść wylotem z Leszna. Palę moje listy. Gotuję na tym ogniu strawę. Przebiegam jeszcze raz oczami listy Nachmana. Jak piękną w nich jest dusza jego i jak piękna jego miłość – na wpół dziecinna i nieśmiała w początkach, w ostatnich listach świadoma i pełna męskości. (…)
Pakuję trochę bielizny osobistej i pościelowej dla siebie i plecaki dla chłopców. Kilka zmian i trochę rzeczy włożymy na siebie, bo nie jest dobrze zwracać na siebie uwagę dużymi tobołami. Serce mam dziwnie ściśnięte i ucisk w dołku. Nie wiem, czy jest to strach przed tą drogą? Do ojca już nie pójdę się pożegnać. Czuję, że jeśli tam jeszcze się wybiorę, osłabnę w mym postanowieniu, a jeśli znów się dam przekonać, to będę na drogę jeszcze bardziej duchowo i psychicznie słaba. A trzeba będzie wiele hartu na tej drodze. Pieniądze w złocie rozdzielamy na trzy części i chłopcy wkładają do kawałków mydła po trzydzieści sztuk pięcio- i dziesięciorublówek. Żegnamy się z kuzynkami chłopców i idziemy na Leszno.” (s. 71-72)
[11.08.1942] „Dobrnęliśmy wreszcie szczęśliwie do Leszna, ale nie można już będzie dzisiaj wyjść. Stoi wacha, która się nie daje przekupić. Inne wachy wypuszczają. Dzieje się to w ten sposób, że żydowski policjant, trzymający wachę razem z żandarmami niemieckimi, ma już swoich żandarmów, z którymi jest umówiony. Pieniądze za przejście dziewięćset złotych od osoby – daje się żydowskiemu policjantowi, on bierze przepustki, dochodzi z ich właścicielami do wachy, pokazuje. Tamci się pytają: – Złoto przy sobie masz? – Nie. – Pieniędzy więcej niż sto złotych masz? – Nie. – Los! Jest się po drugiej stronie.
Teraz musimy na razie wracać do domu. Piniek umówił się z policjantem na jutro rano.” (s. 72)
Bibliografia
– Karol Rotgeber, Pamiętnik, Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, zespół „Pamiętniki”, sygn. 48.
– Stanisław Gombiński (Jan Mawult), Wspomnienia policjanta z warszawskiego getta, red. naukowa i wprow. M. Janczewska, Warszawa 2010, ss. 282.
– Abraham Lewin, Dziennik, wstęp i opracowanie K. Person, Warszawa 2016.
– Henryk Bryskier, Żydzi pod swastyką, czyli getto w Warszawie w XX wieku, Oficyna Wydawnicza ASPRA-JR, Warszawa 2006.
– Rachela Auerbach, Pisma z getta warszawskiego, wstęp i opracowanie Karolina Szymaniak, ŻIH, Warszawa 2016.
– Leokadia Schmidt, Cudem przeżyliśmy czas zagłady, przedmowa i objaśnienia Władysław Bartoszewski, Wydawnictwo Literackie, Kraków-Wrocław 1983.
– Emanuel Ringelblum, Archiwum Ringelbluma. Konspiracyjne Archiwum Getta Warszawy. t. 29: Pisma Emanuela Ringelbluma z getta, oprac. J. Nalewajko-Kulikov, Warszawa 2018.
– Henryk Makower, Pamiętnik z getta warszawskiego. Październik 1940-styczeń 1943, Opracowała i uzupełniła Noemi Makowerowa, Ossolineum 1987.
– Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tłum. M. Salapska, Warszawa 1983.
– Adina Blady-Szwajger, I więcej nic nie pamiętam, Warszawa 2010.
– Ita Dimat, Moja cząstka życia, Warszawa 2002.