Opowieść o dojrzewaniu (Entwicklungsroman)
Agnieszka Bąbel (Instytut Badań Literackich PAN)

Opowieść o dojrzewaniu (Entwicklungsroman)
Agnieszka Bąbel (Instytut Badań Literackich PAN)

Kluczowym momentem fabularnym Listów z podróży do Ameryki można bez przesady nazwać przybycie w góry Santa Ana i zakosztowanie prawdziwego „traperskiego” żywota, o czym narrator wspomina nie bez patosu:

Dziś zdaje mi się, że podróż moja rozpoczęła się naprawdę dopiero od chwili, w której przybyłem w te góry; czyż bowiem można nazwać podróżą przebieganie mórz w pysznych okrętach lub stepów w wygodnych wagonach Pulmana… – dalej, zatrzymywanie się po hotelach, zwiedzanie miast i tym podobne? Jakaż to rola takiego ucywilizowanych stron badacza-podróżnika? Wiozą go jak pierwszy lepszy kufer – ot, i wszystko. Jedyną czynną rolą, jaka mu pozostaje, jest wydawanie pieniędzy. Ale w tych górach, prawie bezludnych, a przynajmniej leżących poza cywilizacją, rola podróżnego odmienna i bezwarunkowo czynna. Jedynym paszportem i biletem podróży jest twój własny karabin; jedynym sposobem przenoszenia się z miejsca na miejsce – twoje własne nogi lub na wpół dziki mustang, […] grzejesz się, jeśli sam napalisz ogień; jesz, co sam upolujesz; jednym okiem śpisz, drugie gubisz w ciemnościach badając niebezpieczne ich głębie […].

Krótko mówiąc, podróżujesz jak prawdziwy mężczyzna; wszystkie pierwiastki twej dzielności nie zmarnowane życiem miejskim wchodzą w grę z niebezpieczeństwem. Wszystko, co się staje, staje się przez ciebie dzięki twemu męstwu, energii i przezorności. [wyróżn. A.B.] Ani na chwilę nie możesz być biernym. A przy tym jeszcze jedno: nie tylko przypatrujesz się, ale i odkrywasz. Przyznacie mi, że jedynie taką podróż można nazwać podróżą prawdziwą, czynną i twórczą. (s. 183)

Ostro kontrastuje z tym doświadczeniem początkowa świadomie ironiczna autokreacja na nieopierzonego żółtodzioba, wręcz egzaltowanego sztubaka, który np. chętnie poczułby się jak „bohater opery” wobec widoku słynnych klifów Dover, jednak niemiły deszcz staje mu na przeszkodzie:

I gdyby jeszcze nie deszcz, który tnie jakby rózgami, można by przynajmniej dostroić się do złowrogiego majestatu widoku, otworzyć na rozcież duszę tragicznym wrażeniom, uznać się samemu jakąś wyjątkowo dziką naturą, jakimś bohaterem opery, postawić marsa, zaśpiewać: „Niech ryczą spienione fale!” i myśleć sobie w duszy: „Chciałbym, żeby mnie teraz moi znajomi widzieli.” Człowiek byłby przynajmniej na wysokości położenia. Ale śpiewać: „Niech ryczą spienione fale” w kaloszach i pod parasolem, to już chyba żadna miarą nie idzie. (s. 25-26)

Ten „Litwos” wykarmiony jest na literaturze popularnej swojej epoki – powieściach przygodowych z dzikiego pogranicza, z których czerpie wyobrażenia postaci Indian, traperów i kowbojów. Flisacy na Missisipi w jego oczach „przedstawiają doskonały typ Amerykanów kresowych, żyjących na pograniczu cywilizacji i pustyni, o których tyle mi się zdarzyło czytać w powieściach Coopera, Bret-Harta i innych” (s. 102).

Chętnie ukazuje w pierwszych listach własną niepewność i lękliwość, wyrażoną choćby przez stosunek do pojedynku i groźby przemocy – lękowi przed „szpadą ojców” chevaliera Zielonogłowskiego przeciwstawiona zostanie później doskonała flegma, z jaką na kalifornijskim odludziu „fejletonista” stawia czoła meksykańskiemu caballero czy riposta na ostrzeżenia przed samotnym zwiadem w Wyoming w okolicy opanowanej przez Indian („He will kill you” – „All right!” – s. 305).

Narrator-bohater nie omieszka zaznaczyć swej pierwotnej niedoskonałości przez przyznanie się do skłonności do chorób (jak kompromitująca wszak obieżyświata choroba morska), nie ukrywa również braku wiedzy (dowodem nieznajomość języka angielskiego i hiszpańskiego, co staje się przyczyną komicznych scenek; czy luki w informacjach z geografii):

Jakkolwiek wskutek stosunków łączących mnie z pewnym młodym tłumaczem geografii Guthego wiadomości moje geograficzne równają się wiadomościom przeciętnego trzecioklasisty, mającego przeciętną nadzieję promocji do klasy czwartej, wyznać jednak muszę, że Amerykę, a przynajmniej Stany Zjednoczone wyobrażałem sobie jako kraj daleko cieplejszy. (s. 87)

Zwłaszcza ten ostatni cytat jest charakterystycznie przerysowany – dorosły mężczyzna, który przemierzył Atlantyk i właśnie poznaje uroki i niedostatki słynnych kolei amerykańskich, łączących oba krańce kontynentu, przyrównuje się do ucznia, do tego – ucznia niezbyt lotnego.

Budując swoją postać „Europejczyka na Dzikim Zachodzie”, nie skrywa nawet (można by rzec) niezgulstwa, dla dodatkowego efektu komicznego pisząc o sobie w trzeciej osobie. I tak w Anaheim pewien „literat warszawski, sławny zresztą pudlarz, zabłąkany w te strony”, trapi objadające winogrona szpaki, do których nikt nie strzela, jako do pożytecznych tępicieli owadów[1].

Nawiasem mówiąc, Sienkiewicz z godnością prostuje tę ostatnią informację w prywatnym liście do wydawcy z listopada 1876 r.:

W ostatniej korespondencji obmówiłem się niepotrzebnie, przedstawiając się jako pudlarza. Mam dobre oko, dobrą rękę, dobry Henry-rifle i jestem wcale niezłym strzelcem[2].

„Eksperyment amerykański” rysuje się tu zatem jako próba twardego życia dla maminsynka, sprawdzenie się w obcym środowisku, polegające (przynajmniej w teorii) na wykorzystaniu wyłącznie na własnych sił i umiejętności; ćwiczeniu ciała i ducha głównie przez doskonalenie się w czynności najbardziej męskiej i pierwotnej, czyli polowaniu:

Strzelając po całych dniach od rana do wieczora, a czasem nawet i po księżycu, nabierałem coraz większej wprawy. Pomagało mi w czynieniu owych postępów w sztuce myśliwskiej dziwnie szybkie doskonalenie się zmysłów wzroku i słuchu. Były wprawdzie wyborne po temu warunki higieniczne. W Warszawie pisywałem czasem po nocach do godziny trzeciej i czwartej rano; tu chodziłem spać o zachodzie słońca – wstawałem o świcie. Ale główna przyczyna owego doskonalenia się zmysłów leżała w samym tym życiu dzikim i leśnym. Konieczność ciągłego badania wzrokiem okolicy, wpatrywanie się w gęstwiny leśne, w mroczne rozpadliny skał, natężona uwaga i dokładność, z jaką to czynić należy: oto prawdziwa gimnastyka, z pomocą której zmysł po kilku miesiącach wzmacnia się i wyostrza jak brzytwa. [wyróżn. A.B.] (s. 210)

Przemianom wygłaszanych w Listach z podróży… początkowo nieżyczliwych opinii na temat Ameryki i Amerykanów towarzyszą regularne wzmianki o własnym rozwoju i „krzepnięciu”, zwłaszcza w kanionie w górach Santa Ana pod okiem squatera Jacka Harrisona. Etapy osiągania samodzielności znaczą postępy w oswajaniu mustanga (niestety, kupionego od Neblunga, nie schwytanego), co zapewni narratorowi mobilność, a zatem wolność. Przede wszystkim zaś polowanie na coraz trudniejszą zwierzynę jest utożsamione z pokonywaniem kolejnych stopni męskości:

Strzelałem przez parę miesięcy ptactwo wodne w Sebastopolu nad Consumnes, kuropatwy i zające w Anaheim, borsuki około Orange, kujoty i ptactwo morskie w Landing, ale taką grubą sztukę, przenoszącą prawie dwukrotnie naszą sarnę, przyszło mi pierwszy raz mieć przed sobą. (s. 206)

„Nowicjusz w myśliwskim zawodzie” potrafi już zapanować nad sennością i zniecierpliwieniem, aby wreszcie o poranku ustrzelić ogromnego jelenia przy wodopoju i doczekać się lakonicznej pochwały z ust gospodarza („All right!” – s. 106). Zwieńczeniem tego procesu doskonalenia jest wyprawa ze squaterami z posiadłości Pleasantów na szarego niedźwiedzia, a potem wielka jazda po Wyoming w poszukiwaniu bawołów.

Przypisy

  1. „Co się zaś tyczy literata, i ten rzadko bywa sprawcą jakiego nieszczęścia, ale za to napędzi częstokroć takiego strachu, że niech Bóg broni, tym bardziej, że nie wiedzieć, jak się go ustrzec i gdzie jest, a gdzie go nie ma – włóczy się bowiem po całych dniach po polach, winnicach, krzakach: słowem, gdzie go nie posiał, tam wzrasta.” (s. 163).
  2. H. Sienkiewicz, Listy, t. III, cz. 2, op. cit., s. 454.