STAWKI 6/8 (SZPITAL)

ul. Stawki 6/8. Oczekujący na deportację do obozu zagłady w Treblince (Fot. NN, VII-IX.1942) [Fotografia pochodzi ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego im. E. Ringelbluma w Warszawie.]

ul. Stawki 6/8. Oczekujący na deportację do obozu zagłady w Treblince (Fot. NN, VII-IX.1942) [Fotografia pochodzi ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego im. E. Ringelbluma w Warszawie.]

 

Rachela Auerbach

ONI, II C

„Wspomniany powyżej policjant, zdaje się Baranowski, nie był w domu. Gospodarz jego, Mortkowicz, stary Żyd, wiedział tylko tyle, że ma on nocną służbę w szpitalu, pod groźbą zastrzelenia podał, że może w szpitalu na Stawkach, a gdy go tam nie znaleziono, oprawcy wrócili i zastrzelili starego, po czym odszukali Baranowskiego w szpitalu na Leszno 1 i oczywiście też go sprzątnęli. Poza jednym tym wypadkiem , który może być uzupełnieniem akcji przeciwko trzynastce, wszystkie inne są zupełnie niewytłumaczone. Na ul. Mylnej 11 wystrzelano z jednego mieszkania cztery osoby, ojca paralityka, który nie mógł na wezwanie zejść wyrzucono przez okno, po czym na dole poczęstowano go kilku kulami. Na ulicy Krochmalnej padły dwie kobiety, synowa z teściową, podobno przebywające przez pewien czas po polskiej stronie. Piekarz Wilner, wyciągnięty dla egzekucji z więzienia na Gęsiej, miał być podobno jakiś wpadunek ze szmuglem. O dentyście z Pawiej ulicy (wyciągnięto go w bieliźnie, wsadzono do auta i pod Pawiakiem położono aż pięciu strzałami. Scenę egzekucji widziała osoba z sąsiedztwa przez szparę w bramie.” (s. 160)

 

Stanisław Gombiński

ONI, III B (11-12.09.1942)

„Nadchodzi piątek, sobota [11-12.09.1942], posterunki trwają. W sobotę rano – czyszczenie szpitala, szpital na Stawkach [8], przylegający do Umschlagu, znajduje się w zasięgu władzy tamtejszej, tak spowodowała topografia miejsca. Początkowo, przed Wysiedleniem, tam mieściły się oddziały zakaźne, od Wysiedlenia, od chwili wyłączenia Leszna, w tym budynku mieszczą się wszystkie oddziały: wewnętrzny, chirurgiczny, dziecinny. Przez cały czas szpital korzysta ze względnej swobody, korzysta się z jego pomieszczeń, by tam pod pozorem choroby chwilowo umieszczać [ukrywanych], ze zmieniających się grup lekarzy, pielęgniarek, personelu – by w białych fartuchach szmuglować na wolność ludzi z Umschlagu. Imprezy to trudne i niebezpieczne, wciąż odbywają się kontrole, obawia się następstw kierownictwo szpitala, obawia się wpadunku [sic] grupa lekarzy, wychodzących na zmianę do ghetta, ale przecież „te numery odchodzą”.

Od początku czworoboku, od niedzieli, obsada szpitala trwa na swych posterunkach bez zmiany, uwięziona. Czekają, co będzie. W sobotę rano [12.09.1942] wpadają do szpitala SS-owcy, każą ładować chorych na nosze i nieść ich do wagonów. Z jakim pośpiechem wykonuje się ten rozkaz, jak uwijają się ordynatorzy, lekarze, lekarki, pielęgniarki, personel kuchenny i administracyjny. Kłusem biegną z noszami, nosze nie są zbyt ciężkie, chorzy są odpowiednio przygotowani do dalszej kuracji. Szpital oczyszcza się w ciągu 2-3 godzin, pozostają w nim lekarze, pielęgniarki, personel i puste, ciepłe jeszcze łóżka. Z kolei groźba wisi nad tą grupą kilkudziesięciu osób, nie przyniesiono im numerków przy rozdawaniu ich w Gminie. Tkwią na straconym posterunku. Ratuje ich przytomność umysłu Szmerlinga, zanim ktoś z opiekunów się zorientował, widząc i wiedząc, co się święci, formuje z całej tej gromady oddział i na własną odpowiedzialność, sam ryzykując, każe wyprowadzić go do ghetta, poza posterunki strażnicze, do bloku mieszkalnego pracowników Wydziału Zdrowia. Są ocaleni. Zaskoczył Niemców, każdy myślał, że Szmerling działa z czyjegoś rozkazu.” (s. 116-117)

Janusz Korczak

ONI, II D

„Władze kazały opróżnić szpital na Stawkach. A pani naczelna ma przyjąć na Żelazną ciężko chorych ze Stawek.” [Pam., s. 123]

Ludwik Hirszfeld

JA, III A

„Piszę podanie o pozwolenie na kurs dokształcający ze względu na epidemię. Doktor Milejowski uzyskuje pozwolenie od Hagena. Nie jest to zezwolenie ostateczne, ale nie prosimy o dalsze, władzom nie należy zanadto leźć w oczy. Opracowuję program, zwołuję ordynatorów szpitala, przyciągam niektórych kolegów z miasta i organizuję czwarty i piąty rok studiów. Następnie udaję się do prezesa Czerniakowa i oświadczam, że wykłady dojdą do skutku, ale byłoby słuszniejsze, gdyby one były wyrazem wysiłku społecznego, a nie wykładowców. Prezes Czerniaków to rozumie i zatwierdza preliminarz budżetowy. Pieniądze, wbrew tradycjom gminy, były wypłacane regularnie; na naukę i nauczanie Żydzi nie szczędzili.

Akcję tę wiążę z organizacją mojej pracowni w szpitalu. Gdy przybyłem, otrzymałem z początku kącik przy oknie, a później jeden maleńki pokoik. Tymczasem zlikwidowano kwarantannę i szpital otrzymał nowy gmach na Stawkach. Otrzymałem na pracownię pięć pokoi, przy pracowni urządziliśmy salę wykładową. Tworzymy też pracownię badania głodu pod kierownictwem doktorów Fliederbauma i Apfelbauma.” (s. 321 – 322)

ONI, III A

„Odbyło się szereg konferencji w celu ustalenia procedury dostarczania ofiar. Gminie nie powiedziano, ilu ludzi ma podlegać wysiedleniu, targowano się tylko o kontyngenty dzienne. Jednocześnie zarządzono gwałtowną ewakuację szpitala zakaźnego na Stawkach, gdzie miała być stworzona stacja przeładunkowa. Na ewakuację szpitala z tysiącem pięciuset chorymi dano początkowo jeden dzień, przedłużono następnie o jeszcze jeden. Na konferencjach z gminą ustalono, jakie kategorie ludności nie będą podlegały przesiedleniu: pracownicy gminy, Wydziału Zaopatrywania, Służby Porządkowej i Izby Lekarskiej. W tym okresie łudzono się, że i rodzice pracowników wymienionych kategorii będą obronieni.” (s. 413)

JA, III A/III B

„Szpital na Stawkach, obecnie miejsce przeładunkowe, w którym umieszczano ludzi schwytanych na ulicy, przedstawiał obraz, wobec którego niczym jest piekło dantejskie. Dostęp zamykał kordon Służby Porządkowej. Przed gmachem tłumy zrozpaczonych ludzi wywołujących nazwiska swych bliskich, w oknach zrozpaczone i oszalałe ze strachu tłumy porwanych.” (s. 416)

Perec Opoczyński

ONI, III C (13.09.1942)

„Dziś, drugiego dnia Rosz ha-Szana, wysłano chorych ze szpitala [Stawki 6/8], przede wszystkim dzieci (Uważa się to za znak, że „akcja” się kończy). Tak miało też być w Krakowie i w Lublinie.” (s. 295)

Henryk Makower

JA/ONI, III A

„Po kilku dniach zwaliło się nowe nieszczęście na szpital, otóż Michalsen wydał zarządzenie, aby szpital <Czyste> na Stawkach przeniósł się w ciągu 24 godzin. Część jego poszła na Leszno 1, na chirurgię, reszta do nas. Prawie w tym samym czasie przeniosła się do nas centrala, tj. szpital dziecięcy Bersonów i Bermanów z ulicy Śliskiej.” (s. 64)

Marek Edelman

ONI/JA, III A

„Możliwości wyjścia z Umschlagu istnieją, ale są kroplą w morzu wobec tysiącznego tłumu oczekującego ratunku. Niemcy sami stworzyli te możliwości, przenosząc do jednego z budynków szpitalik dziecięcy z „małego getta” i tworząc w swej złośliwości wobec skazanych na śmierć, małe ambulatorium dla nagłych wypadków. Co dzień rano i wieczorem zmieniają się drużyny pracowników w białych fartuchach, z dowodami pracy w ręku. Wystarczy więc ubrać kogoś w biały fartuch, a łatwo już wyprowadzić go z ekipą pielęgniarek i lekarzy. Pielęgniarki biorą dzieci na ręce podając je za swoje. Gorzej jest ze starcami. […] W karetkach pogotowia lub trumnach przemyca się więc żywych, zdrowych ludzi poza obręb Umschlagu. Niemcy zaczęli jednak sprawdzać karetki i stan zdrowia „chorych”. Wobec tego, żeby dowód był namacalny, w małym pokoiku za ambulatorium, bez znieczulenia, na żywo, łamie się nogi owym wybranym starcom i staruszkom, którzy dzięki tej lub innej prośbie, czy protekcji przeznaczeni zostają na chwilowe odroczenie śmierci.’ (s. 36-37)

ONI/JA, III A

„[…] „pomaga” też ludziom na własną rękę policja żydowska, biorąc „od głowy” za wyprowadzenie bajońskie sumy w pieniądzach, złocie, kosztownościach. Ci, których uratowano, a było ich przecież stosunkowo tak mało, wracają tu najczęściej poraz drugi i trzeci, by wreszcie zginąć w nieubłaganej głębi wagonów.

Tym niemniej ludzie ratuja się rozpaczliwie, czepiają się fartuchów przechodzących pielęgniarek, żebrząc o biały fartuch, dobijają się do drzwi szpitala, strzeżonych przez żydowskiego policjanta.

Jakiś ojciec błaga o wypuszczenie choć dziecka. Lekarz naczelny szpitala Bersonów i Baumanów, dr. Anna Braude-Heller, zabiera mu je z rąk i siłą, mimo oporu wartownika, wpycha do szpitala.

Bladą, nieprzytomną Helenę Szefner, przyprowadzoną z ostatniej blokady wciągaja tu również nasi towarzysze, by przy pierwszej okazji za legitymacją lekarską wypchnąć ją poza mury Umschlagu.” (s. 37-38)

ONI/JA, III A

„Najważniejszą i najtrudniejszą rzeczą jest przetrwać na Umschlagu moment ładowania. Transporty odchodzą rano i wieczorem – dwa razy dziennie odbywa się ładowanie. Nieprzerwany łańcuch Ukraińców otacza plac i zagarnia tysiączny tłum. padają strzały. Każdy jest celny. […] Coraz bliżej i bliżej gnają te strzały ku przygotowanym, bydlęcym wagonom. Mało! Jak oszalałe bestie pędzą Ukraińcy spowrotem przez pusty plac do gmachów. I tu zaczyna się dzika gonitwa. Nieprzytomny tłum pędzi na górne piętra, ciśnie się do drzwi szpitala, kryje się w ciemne dziury na strychu, byle wyżej i dalej od pogoni, może uda się przetrwać ten jeszcze transport, uratować jeszcze jeden dzień życia.” (s. 38)

ONI/JA, III B

„To, co się dzieje na Umschlagu teraz, gdy ratunku już nie ma żadnego i znikąd, nie daje się ująć w najmocniejsze ludzkie słowa. Sprowadzeni już wcześniej chorzy, dorośli i dzieci ze szpitalika, leżą opuszczeni w zimnych salach. Robią pod siebie i pozostają już tak w cuchnącej mazi moczu i kału. Pielęgniarki wyszukują w tym tłumie swoich ojców i matki i z dzikim jakimś błyskiem w oczach wstrzykują im dobrą, śmierć dającą morfiną. Czyjaś litościwa, lekarska ręka wlewa po kolei w rozpalone buzie obcych, chorych dzieci wodę z rozpuszczonym cjankiem. Należy jej się cześć – oddaje swój cjanek. Bo cjanek – to teraz skarb najdroższy, nieodkupiony. Cjanek oznacza cichą śmierć, ratuje przed wagonami.” (s. 42)

Adam Czerniaków

JA, II D

„Rano Gmina. 0°C. O 12-ej do szpitala na Stawkach. Prof. Hirszfeld wygłosił odczyt o krwi i rasach. Następnie dr Stein zademonstrował sekcję 30-letniej kobiety, zmarłej z wycieńczenia – matki 5-ga dzieci (ponadto 5 poronień).” (s. 256)

Mary Berg

ONI, IVA

22.IX.42’: „W dzisiejszym „Nowym Kurierze Warszawskim” wydrukowano zaledwie parę linijek tekstu o nocnym nalocie. Według gazety nie zostały trafione żadne obiekty wojskowe. Dowiedzieliśmy się jednak, że w rzeczywistości wiele instalacji wojskowych uległo doszczętnemu zniszczeniu. W getcie trafione zostały: budynek sądów przy Lesznie i szpital, sporo domów wokół Pawiaka legło w gruzach, ale większość bomb spadła na lotniska wokół Warszawy i na Dworzec Główny” (s. 303).

 

Adina Blady-Szwajger

JA/ONI, III

„- Od kiedy pani mieszkała na Gęsiej?

– Zaraz – moja matka zginęła 29 lipca, ja byłam jeszcze wtedy na Świętojerskiej. Po dwóch czy trzech dniach wyrzucili nas stamtąd.

– Czy to z powodu zmniejszenia getta?

– Nie tylko. Tam przyszli szczotkarze.

– Szopy tam powstały, tak?

– Tak. Wtedy przez kilka dni nocowałam w szpitalu. A w takim pokoiku, naprzeciwko szpitala na Lesznie, złożyliśmy swoje rzeczy.

– „Złożyliśmy”, to znaczy kto?

– Mój maż, który wtedy zamieszkał u swoich rodziców, ja i jeszcze kilka osób. Wszystko zginęło potem. Pamiętam, przyniosłam tam taki wielki kufer z bielizną pościelową, z porcelaną i płytami.

– I potem mieszkała pani na Gęsiej?

– Potem był ten dzień, kiedy zabrali dzieci do szpitala na Umschlagu.

– Kiedy?

– 9, a może 11 sierpnia. Nie wiem! Chyba dziewiątego. Potem było mieszkanie na Pawiej. Skoszarowano nas.

– Personel szpitala?

– Tak. Mieszkaliśmy wtedy razem – Marek [Marek Edelman – dop. AKR], Stasia [Rywka Rozensztajn], Margolisowa, Kielsonowie. Na Pawiej byliśmy do kotła. I wszystko się skończyło 4 września.

– Nie rozumiem. Kocioł na Miłej trwał od 5 do 12 września.

– Bzdura! Wszystko się skończyło 4 września! Myśmy byli dwa czy trzy dni w kotle i z kotła wyprowadzili nas na Gęsią. Już nie wróciliśmy na Pawią. Na Gęsiej 6 był szpital – jedną oficynę zajmował personel szpitala. I tam mieszkał z nami Welwł [Welwł Rozowski – dop. AKR] i taki piętnastoletni braciszek mojej koleżanki, którego rodzice już zginęli, Alik Zarchi.” (Tak naprawdę…, s. 155-156)

JA/ONI, III A

„- Jak długo była pani w szpitalu na Stawkach?

– Kilka dni krócej niż wszyscy. Nie było mnie już z nimi, kiedy personel został przeniesiony na Pawią i oni dochodzili do szpitala na Stawki. To Marek wyniósł mnie ze szpitala i zostawił w jakimś mieszkaniu na Nowolipkach. […] Szpitale wyrzucili chyba 11 sierpnia, ja doszłam do nich czternastego czy piętnastego. I potem już do końca, do 4 września byliśmy razem. Czyli na Stawkach byłam od połowy sierpnia do końca, do kotła na Miłej. Trzy tygodnie.” (Tak naprawdę…, s. 156-157)

JA/ONI, III A/ III B

„- Do kotła na Miłej poszliście już z numerkami. Ja o tym piszę – kiedy kazano nam pójść do kotła, my poszliśmy do szpitala. I tam się okazało, że szpital dostał ileś numerków i Naczelna [Anna Braude-Hellerowa – dop. AKR] musi je rozdzielić po prostu…. Wtedy wszystkie szpitale były już na Umschlagu, wszystkich chorych tam przywieźli, personel był razem z chorymi… I myśmy wyszli z tego szpitala do kotła już z numerkami. Ci, którzy mieli numerki – wyszli, a reszta pojechała…

– Ile osób pojechało?

– Kazali zostawić pięćdziesięciu lekarzy. Inni poszli prosto do kotła, nie wiem ilu…

– Tych pięćdziesięciu lekarzy to lekarze ze wszystkich szpitali, bez numerków?

– Tak, na Umschlag…

– Czy wszyscy lekarze, pielęgniarki, którzy poszli do kotła, mieli numerki?

– Nie. Większość miała, ale byli też między nami „dzicy”. A w ogóle z kotła wychodziło się, albo nie, niezależnie od numerków. Oni po prostu odliczali i pewnym momencie powiedzieli – koniec… I dużo ludzi z numerkami pojechało.” (Tak naprawdę…, s. 157)

JA/ONI, III B

„- Czy ktoś ze szpitala z numerkiem został?

– O tak, dużo ludzi zostało. Wie pani, potem różnie było. Niektórzy w jakieś sposób się stamtąd wydostawali,. Myśmy potem swoje numerki sanitarką wysyłali do szpitala.

– Do którego szpitala?

– Na Umschlag, bo szpital wywieźli dopiero po kilku dniach.” (Tak naprawdę…, s. 159)

JA/ONI, II D/III B

„-Ilu ludzi pracowało w szpitalu na Stawkach?

„- Około dwustu osób.” (Tak naprawdę…, s. 159)

JA, III

„- Czy pani pamięta dokładnie Umschlagplatz? […] Czy umiałaby pani tamto miejsce narysować?

– Z wyjątkiem jednej rzeczy. Wiem, którędy wychodziłam ze szpitala na Umschlag. Wiem, jak te dwie części tego budynku wyglądały. Jedno skrzydło to był szpital i ambulatorium, a drugie skrzydło to była ta poczekalnia, że tak powiem – tam zbierali się ludzie, którzy czekali na transport.” (Tak naprawdę…, s. 159)

[…]

JA/ONI, III A

„Potem już prawie nic nie pamiętam. Bo przyszli Niemcy i wywieźli dzieci na Umschlag. Przenieśli szpital.” (s. 90)

JA/ONI, III

„I co rano grupowo w białych fartuchach prowadzono nas do szpitala, na Stawki, na Umschlag, potem z powrotem na Pawią. (s. 94)

„Potem wysyłało się te „uratowane” dzieci karetką do getta, bo karetka jeździła do końca. Nie wiem, kto je zabierał. Niektóre wracały na Umschlag.” (s. 94)

JA/ONI, III A

„Nie wiem, który to był dzień. Ale tak mi się wydaje, że to był 4 września… może nie, może dzień czy dwa wcześniej. W każdym razie to był ten dzień, kiedy do szpitala na Stawkach, tam gdzie dzieci już były od paru tygodni, przywieźli wszystkich chorych ze wszystkich szpitali w getcie.” (s. 95)

JA/ONI, III A

„Tylko pamiętam te drzwi szpitala i te schody, na których leżeli ludzie, i ten straszliwy smród ropy i kału i że ktoś mnie ciągle łapał za fartuch i krzyczał „siostra, siostra”. To było całkiem inaczej niż w powstańczych szpitalach potem, chociaż i tam było strasznie. A tu wiem, że szłam coraz wyżej i tylko się starałam, żeby nie deptać po ludziach, a tam leżały trupy i żywi razem. Aż doszłam na to nasze trzecie piętro i tylko salka niemowląt była, a dziecinnych sal nie było, bo wszędzie leżeli ludzie chorzy i ranni, i umierający. A jak tak chodziłam, to zaczęły się znajdować dzieci, wychodziły z kątów i zbierały się koło mnie – jak ptaki lub szczeniaki, i tak szliśmy coraz dalej i było ich coraz więcej, aż doszliśmy na jakąś salę i tam usiedliśmy. I wtedy taka Marysia, która miała gruźlicę węzłów chłonnych, to się wtedy nazywało skrofuły, powiedziała do mnie: – My już wszystko wiemy, pani doktor, my już wiemy, że nie mamy ani mamusi, ani tatusia, i że my też nie przeżyjemy. Ale czy pani doktor będzie z nami do końca?

– Tak, Marysiu, zostanę z wami na pewno – powiedziałam. I to było tylko pół prawdy, bo przecież ja wyszłam, tylko że one już wtedy spały i nie powinny się były obudzić.” (s. 96-97)

JA/ONI, III A

„Na dole leżała Hela Keilson z obandażowaną nogą, a w drugim łóżku leżała kierowniczka kuchni cała w bandażach. Obie były oparzone, bo kierowniczka kuchni któregoś z poprzednich dni chciała się pochwalić, że ugotowała dla dzieci zupę z brukwi z marchewką i Hela tam zeszła, a kierowniczka tak się cieszyła, że jest zupa, że nie spojrzała za siebie i usiadła w wielki kocioł zupy, który stał już na podłodze. To, co prysnęło, oparzyło Heli Keilson nogę tak, że nie mogła przez kilka dni chodzić.

Więc ja tam siedziałam z nimi, bo Niemcy i Szaulisi wpadli do szpitala i szukali „obcych”, a one nie leżały na sali chorych, tylko na dole w takim pokoiku obok dyżurki. Więc jak Szaulisi wpadli do pokoju, ja odwijałam opatrunek kierowniczce kuchni – oni poszli dalej – uznali, że wszystko w porządku. A tam, w sąsiednim pokoju, leżała Zosia Frakter, też młoda lekarka, otruła się. Dowiedziała się, że jej matkę zabrali. I tylko tyle pamiętam, że gdy z tego pokoju oparzonych szłam z powrotem na oddział, to ktoś niósł trupa Zosi na rękach.” (s. 97-98)

JA/ONI, III A

„A potem wróciłam na oddział do tego pokoju, gdzie siedziały dzieci, i była tam dr Margolisowa, i była u siebie w gabinecie Naczelna [Anna Braude-Hellerowa – dop. AKR].
I wiem, że byłyśmy u Naczelnej, która mówiła o tym, że nie chce dzielić numerków życia. Pamiętam, że jej powiedziałam: – Jak pani doktor tego nie zrobi, to od nas nikt nie przeżyje, bo zrobi to dyrektor szpitala dla dorosłych. I ludzie wszyscy mówili, że Ona musi to zrobić. Było to podłe, bo przecież nikt z nas nie chciał by wyrokować o tym, kto ma żyć, a kto nie, a jednak żądaliśmy tego od Niej. […] Więc wróciłam z tego gabinetu Naczelnej do dzieci i siedziałam, bo już nic innego nie miałam do roboty, tylko siedzieć i rozmawiać z dziećmi, i opowiadać, jak to było kiedyś. Trochę nam ta rozmowa szła, a trochę nie, więc siedzieliśmy w milczeniu, tych piętnaścioro dzieci i ja jedna.

Wtedy przyszła po mnie siostra Mira, nie pamiętam jej nazwiska, chociaż jej twarz mam ciągle w oczach jak żywą, i poprosiła mnie, żeby z nią zejść na dół na chwilę.

Gdy wyszłyśmy z tej sali, powiedziała do mnie i ja to jeszcze ciągle słyszę:

– Pani doktor, pani zrobi zastrzyk mojej matce, bo ja nie mogę. Ja panią błagam. Ja nie chcę, żeby ją zastrzelili na łóżku, ona nie chodzi. Więc zapytałam, co jest w strzykawce, a ona mi powiedziała, że morfina. I wtedy nagle zrozumiałam, co mogę zrobić z dziećmi, żeby dotrzymać słowa. Chociaż jeszcze nie wiedziałam, że mam numerek, ale wiedziałam, że nas rozdzielą i że nie uda mi się pomagać im w tej ostatecznej chwili. Spytałam ją, czy ma dużo morfiny. Powiedziała, że mi da.

Wiedziała, po co.

I poszłyśmy na pierwsze piętro, gdzie leżały rodziny personelu. Tam przedtem leżał mój teść, ale Mietek go zabrał, a przecież jemu też bym pomogła. Więc ta siwa pani uśmiechnęła się do mnie i wyciągnęła rękę. A siostra zrobiła zacisk. I wtedy wstrzyknęłam jej do żyły morfinę.

I potem zobaczyłam jeszcze parę osób, które już nie mogły się ruszać o własnych siłach.

Wtedy zapytałam Mirę, co mamy zrobić.

Ona odpowiedziała: – Chyba im pomóc. Więc pomogłyśmy także i im. A pod oknem leżała kobieta z obrzękami, z niedomogą krążenia i patrzyła cały czas z błaganiem w oczach. Ona była ostatnia, której zrobiłyśmy zastrzyk.[…]

Wtedy poszłam na górę. Była tam dr Margolisowa. Powiedziałam jej, co chcę zrobić. Wzięłyśmy łyżeczkę i poszłyśmy do pokoju niemowląt. I tak jak przez te dwa lata prawdziwej pracy w szpitalu pochylałam się nad łóżeczkami, tak samo teraz wlewałam w te malutkie buzie ostatnie lekarstwo. Była ze mną tylko doktor Margolisowa. A z dołu dochodził krzyk, gdyż tam byli już Szaulisi i Niemcy i zbierali chorych z sal do wagonów.

Potem poszłyśmy do dzieci starszych i powiedziałam im, że to jest lekarstwo, żeby nic nie bolało. One mi uwierzyły i wypiły z kieliszka tyle, ile należało. Potem kazałam im się rozebrać, położyć i przespać. Posłuchały się i położyły. Po kilkunastu minutach, nie pamiętam, po ilu, gdy po raz drugi weszłam do pokoju, to spały. A potem już nic nie wiem, co było dalej. Wiem tylko, że miałam przypięty numerek i że poszłam do oparzonych z tymi numerkami. Hela Keilson wstała, a ta kierowniczka otruła się luminalem. Myśmy ją tak zostawiły.

A potem w hallu na dole w szpitalu przed drzwiami pchali się do wyjścia ludzie. Tam spotkałam swoją nauczycielkę ze szkoły, dr Stefanię Złotowską. Zapytała mnie gorzko: – Masz numerek? A ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć, było mi wstyd. Potem była ta kotłowanina przy drzwiach. Nie wiem, jak zabrałam 1/2 l spirytusu, wiem tylko, że w tej kotłowaninie i w tym przepychaniu się nie puściłam Heli [Helena Keilson – dop. AKR] i Stasi.” (s. 98-102)

 

Bibliografia

– Rachela Auerbach, Pisma z getta warszawskiego, wstęp i opracowanie Karolina Szymaniak, ŻIH, Warszawa 2016.

– Stanisław Gombiński (Jan Mawult), Wspomnienia policjanta z warszawskiego getta, red. naukowa i wprow. M. Janczewska, Warszawa 2010, ss. 282.

– Janusz Korczak, Pamiętnik i inne pisma z getta, Warszawa 2012 (skrót: Pam.).

– Ludwik Hirszfeld, Historia jednego życia, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2011.

– Perec Opoczyński, Archiwum Ringelbluma. Konspiracyjne Archiwum Getta Warszawy, t. 31: Pisma Pereca Opoczyńskiego, oprac. M. Polit, Warszawa 2017.

– Henryk Makower, Pamiętnik z getta warszawskiego. Październik 1940-styczeń 1943, Opracowała i uzupełniła Noemi Makowerowa, Ossolineum 1987.

– Marek Edelman, Getto walczy. (Udział Bundu w obronie getta warszawskiego), Warszawa 1945.

Adama Czerniakowa dziennik getta warszawskiego 6 IX 1939 – 23 VII 1942, oprac. Marian Fuks, Warszawa 1983.

– Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tłum. M. Salapska, Warszawa 1983.

– Tak naprawdę – w 1942 roku wyszłam z domu i nigdy do niego nie powróciłam. Rozmowa z Adiną Blady Szwajgier, [w:] Anka Grupińska, Ciągle po kole. Rozmowy z żołnierzami getta warszawskiego, Warszawa 2000.

– Adina Blady-Szwajger, I więcej nic nie pamiętam, Warszawa 2010.