Sienkiewicz H. w Afryce

Zanzibar – fantazja zderza się z rzeczywistością
Bartłomiej Szleszyński (Instytut Badań Literackich PAN)

Zanzibar – fantazja zderza się z rzeczywistością
Bartłomiej Szleszyński (Instytut Badań Literackich PAN)

Na Zanzibar (do miasta Zanzibar) podróżnicy przybywają 16 lutego. Spędzą tam prawie dwa tygodnie – Sienkiewicz dużo przebywał w hotelu, zwiedził miasto i nadmorską promenadę, Tyszkiewicz cieszy się, że może zagrać z Anglikami w tenisa[1]. Wydaje się, że miasto opuścili tylko dwukrotnie – raz na przyjęcie-niespodziankę na angielskim pancerniku oraz na wycieczkę zorganizowaną przez misjonarzy (po której zresztą Sienkiewicz jest tak znużony, że nie idzie na wieczorne przyjęcie do konsula). Zwraca uwagę, zwłaszcza w relacji Tyszkiewicza, że Sienkiewicz przeważnie jest zmęczony, często nie ma ochoty ruszać się z hotelowego pokoju (zarówno we Włoszech, w Egipcie, jak i na Zanzibarze).

Na przyjęcia podróżnicy stawiają się w zabranych w podróż frakach, a obiad odbywa się z pełnym ceremoniałem europejskim (choć przy pewnym kolorycie indyjsko-afrykańskim):

 

Z zewnątrz dochodził nocny szum fal Oceanu Indyjskiego. Sala jadalna była oświeconą podobnie, jak bywają oświecane jadalnie zamożnych ludzi w Paryżu lub Londynie, ale przez otwarte na taras okna widać było na niebie błyszczący Krzyż Południowy. Służba indyjska w malowniczych kostiumach, z brodami malowanymi na purpurowo, podawała europejskie potrawy paniom w wyciętych sukniach i panom w białych krawatach. Mimo woli znów przypomina się anegdotka o owym Angliku, który schroniwszy się przed krokodylem wprost z kąpieli na palmę, uczynił sobie z liści palmowych przede wszystkim krawat i rękawiczki. Próżno byś się też, człowiecze, spodziewał, że wybierając się do wnętrza Afryki, nie potrzebujesz brać ze sobą fraka. Owszem, potrzebujesz, bo nad Tanganajką, Ukerewe, w Uidjidjii lub jakiej innej miejscowości przez piętnaście „j” możesz znaleźć angielską lady towarzyszącą mężowi, gdzie pieprz rośnie. Ona do obiadu ubierze się w wygorsowaną suknię, on będzie cię częstował pale-ale’em, ubrany we frak i biały krawat. Anglicy są wszędzie jednacy. (LzA, 91)

 

Zapytać można: jako kto Sienkiewicz chciał do Afryki pojechać, jako kto do niej faktycznie pojechał? Z oporu przed asystą Tyszkiewicza wnioskować można, że z jednej strony chciał uciec od polskiego towarzystwa i po trosze wyrwać się z sieci codziennych zależności i odpowiedzialności. Z drugiej zaś – wiezie ze sobą naręcze listów polecających, które powodują, że podejmowany jest z wielkimi honorami – oprócz zaproszeń przez konsula zwraca uwagę opisywane przez Tyszkiewicza zdarzenie: gdy Sienkiewiczowi zwiewa kapelusz do wody, parowiec angielski wiozący podróżników z Zanzibaru do Bagamoyo zawraca, by wyłowić zgubę[2].

Podróżnicy dopiero w Zanzibarze, czekając na organizację karawany, podejmują decyzję, dokąd mają się właściwie udać – jak wynika zarówno z listów do różnych adresatów, jaki i Listów z Afryki, Sienkiewicz właściwie we wszystkim zdaje się na miejscowych misjonarzy. Uświadamia sobie dobitnie, że koncepcja Kilimandżaro jest zupełnie nierealna:

 

Wspomniałem już, że pierwotnym moim zamiarem było iść do Kilimandżaro. […] mniej więcej o miesiąc usilnej drogi do Bagamojo. Szczep Massai, zamieszkujący okolicę Kilimandżaro, jest bardzo wojowniczy i bardzo dziki […] Jest to więc podróż poważna […] Otóż z wielkim żalem musiałem z rozmaitych przyczyn poniechać tej wyprawy. […] Naprzód trzeba się było liczyć z tym, że obaj nie mamy doświadczenia potrzebnego do takiej wyprawy, a moja znajomość Afryki jest czysto książkowa. Przy zupełnym zdrowiu można było wprawdzie ten brak doświadczenia zastąpić energią, ale zdarzyło się właśnie, że poprzednio chorowałem dość ciężko w Egipcie i nie miałem połowy zwykłych sił. (LzA, 109–110)

 

Chwilę zatrzymać się należy nad projektem wyprawy na  Kilimandżaro, by podkreślić, że pomysł ten był czysto fantastyczny  – nie miał najmniejszych szans na realizację. Pętla, którą ostatecznie (ledwo) przeszedł Sienkiewicz, miała około 150 kilometrów, z Bagamoyo zaś na szczyt Kilimandżaro jest ponad 500 kilometrów. Nie licząc problemu wysokogórskiej wspinaczki, choroby wysokościowej i chłodu na większych wysokościach (z których to trudności zapewne Sienkiewicz także nie zdawał sobie sprawy), gdyby nawet podróżnicy zrezygnowali z wchodzenia na szczyt, musieliby przejść dystans, lekko licząc, sześciokrotnie dłuższy i potrzebowali na to proporcjonalnie tyle więcej czasu (znowu – lekko licząc, trzy miesiące). Pomijając wszystkie inne słabości tej koncepcji – z pewnością wtedy zaczęłaby się już pora deszczowa.

Wymieniane przez Sienkiewicza trudności były oczywiście do przewidzenia już z perspektywy europejskiej, jednak pisarz potrzebował do tego wizji Afryki, zbliżonej do rzeczywistości, nie marzenia jak z Verne’a. Prawdopodobnie przybycie na Zanzibar to moment, w którym marzenie zderzyło się z rzeczywistością – oczywiste staje się, że sił i energii ma zdecydowanie mniej niż w Ameryce, wydaje się że także, znacznie mniej ciekawości świata.

Zwraca uwagę jeszcze jedna refleksja:

 

W Afryce nie podróżuje się inaczej jak piechotą. Wyobraźmy sobie teraz człowieka przywykłego jeździć w wagonie, w powozie lub na statku, przywykłego jadać o swojej porze, sypiać w wygodnym łóżku, chować się pod dach w czasie niepogody, który nagle znajduje się wśród dzikich krajów, czyni dziennie ogromne pochody, sypia w namiocie prawie na ziemi, czasem pod gołym niebem, jada byle co, pije wodę koloru kawy z mlekiem lub czekolady, moknie na każdym dżdżu, piecze się na słońcu. Jak nie ma dostać febry. (LzA, 112)

 

Dosyć późno uświadomiona trudność przemieszczania się w Afryce to jedna sprawa. Samo podejście do podróżowania jest ciekawsze. Zapewne nieświadomie Sienkiewicz wyraża niemal przeciwstawną opinię niż podczas podróży amerykańskiej, gdzie podróż na własną rękę staje się w pewnym sensie początkiem podróży właściwej. Przy czym wycieczka na kontynent daleka jest od amerykańskiego minimalizmu:

 

Teraz należał nam się odpoczynek, lecz niestety stawały nam na przeszkodzie obowiązki szafarskie. Ludziom, którzy tego nie zaznali, wyda się to może rzeczą błahą, a tymczasem tego rodzaju zachody stanowią najprzykrzejszą stronę podróży. Niektóre skrzynie zamknięte są na kłódki – dobierajże kluczy. Konserwy są wprawdzie w rogoży, ale kartki z blaszanych puszek poodklejały się od gorąca i wilgoci – zgadujże, co która puszka zawiera! Otwierać trzeba puszki samemu, bo jeśli to powierzysz Murzynowi, wyciśnie ci na ziemię całą zawartość wraz z sosem. Tłumacz poszedł w las i nie ma go, kucharz zaś nie rozumie ciebie, a ty kucharza, jeśli więc chcesz jeść choć trochę lepiej, jeśli nie chcesz, by ci wsypał herbaty do jarzyn, cukru do serdelków, soli do kawy, musisz wszystkiego sam pilnować – i siedzieć przy ogniu na czterdzieści kilka stopni gorąca. (LzA, 233)

 

W obliczu zderzenia z rzeczywistością potrzebne okazało się znalezienia sposobu, który mógłby wycieczkę po kontynencie zorganizować. Stało się nim polowanie:

 

Właściwie czy dotrę do Mrogoro, czy nie dotrę, wszystko mi jest jedno. Nie mam żadnych interesów w Mrogoro i dłuższe postoje będę urządzał przede wszystkim tam, gdzie zwierzyna znajduje się w obfitości. (L, V-1, 334)

Przypisy

  1. M.in. ekscytował się w liście: „Co za plac lawn-tenisowy” (J. Tyszkiewicz, dz. cyt., s. 101).
  2. Tamże.